Pierwsza noc

dzieci śpią spokojnie, miarowe oddechy słychać przez uchylone drzwi,
to był dla nas ciężki dzień, ale co tam – taką ciężkość bytu można znieść.

nie mogę spać, drażni mnie ta czerwcowa noc, opowiadasz mi o locie,
przygodach na lotnisku, a ja leżę, słucham jak nigdy wcześniej,

uważnie słucham, bo to pierwsza noc od miesięcy, nie przez telefon,
nie przez krótkie wiadomości, e – maile, skypa czy inne cuda,

nawet nie przez listy ze starannie naklejonymi znaczkami, nawet nie
przez zdjęcia wiszące na ścianie, nawet nie przez galopujące myśli

to był ciężki dzień, w końcu się skończył jak nudna piosenka
jest noc, przyleciałaś dzisiaj rano z dzieciakami – opowiadasz,

zmęczonym głosem, jest noc cicha czerwcowa noc, słucham
opowieści, zaczynam odżywać, dzieci śpią spokojnie, słucham.


Wielka, srebrna marimba

to bardzo dziwny most, właściwie kładka oświetlona jak choinka
rzecz jasna cały urok oświetlenia można dostrzec tylko w nocy,
właśnie teraz, kiedy powoli zbliżam się do białego świecącego łuku,
na nabrzeżu jeszcze o tej porze sporo ludzi, spacerują, kochają się,
piją piwo, czytają książki lub tępo patrzą w rzekę, której ubywa,

jadę wolno, rower dawno nie oliwiony, skrzypi, wiem że przynajmniej
w nikogo nie wjadę gapiąc się na ludzi, którzy wyszli na nabrzeże,
jakoś dziwnie się czuję, kiedy pozdrawiają mnie mijani obcy ludzie,
których być może nigdy więcej nie zobaczę, chociaż pewnie będą wracać,

rower skrzypi, rzeki ubywa, ubywa tego cętkowanego światłami węża,
którego połyka wielki ocean, gdzieś za kolejnym meandrem, w miejscu
które nazywają mouth znika w ciemności, tak jak ludzie z nabrzeża,
bez pośpiechu oddalający się do swoich spraw po nocnym spacerze,

most jest coraz większy, a rzeka coraz mniejsza, zaraz na niego wjadę
po raz kolejny dziwiąc się, że w tak krótkim czasie zdążyłem minąć się
z ludźmi z całego świata, którzy pozdrawiali mnie serdecznie spacerując,
pijąc piwo, nawet jeśli tępo patrzyli w rzekę też pozdrawiali obcego,

jadącego nocą rozklekotanym rowerem w sobie wiadomym kierunku,
nieśpiesznie podążającego do własnego celu brzegiem rzeki, której
ubywa, a która wróci rano wypluta przez ocean, bo taka jest kolej rzeczy,

rower skrzypi, cichną odgłosy, rzeka oświetlona w tym miejscu przypomina
cętkowanego bajecznie węża, kiedy wjeżdżam na most, koła zaczynają grać
na wielkiej srebrnej marimbie, przejeżdżam na nie oświetlony brzeg rzeki,
przy akompaniamencie mostu, który nie dosyć że oświetlony jak choinka,
to jeszcze gra jak wielka srebrna marimba, wielka srebrna marimba.


Bop I

Raczej panuje zgoda, co do tego że nie ma dokąd uciekać
nawet już zamykanie się w czterech ścianach domu nie jest
gwarancją znalezienia azylu. Sprawy drażliwe wciskają się
przez szpary na listy, a na wymuskanych ścieżkach
wyimaginowanych ogrodów widać ślady obcych buciorów.
Coraz więcej śladów, połamanych kwiatów, nieprzespanych nocy.

Wyglądasz jak idiota, otwierając coraz szerzej oczy.

Raczej panuje zgoda, co do tego że wygrywa szaleństwo,
szaleńcy przepływają rzeki, morza, forsują płoty i szlabany
szaleńcy palą żywcem kukły, żywych ludzi i stosy, dzieci
biorą działki, dorośli biorą działki, coraz większe dawki,
wyimaginowane ogrody nie są gwarancją znalezienia azylu,
połamane drzewka, zadeptane trawy, coraz więcej obcych śladów

Wyglądasz jak idiota, otwierając coraz szerzej oczy.

Środek nocy, oglądasz telewizję leżąc z oczyma utkwionymi w sufit
sprawy drażliwe wślizgują się z ekranu, a miękki głos spikera mówi:
nie uciekniesz przed tym, już jesteśmy w twoich ogrodach i depczemy
twoje ścieżki, bo nawet wyimaginowane ogrody nie gwarantują już azylu.
Tak, panie poeto czy jak ci tam, nawet owinięcie się kołdrą nic nie pomoże
patrz dalej tępo w sufit, raczej panuje całkowita zgoda, że

Wyglądasz jak idiota, otwierając coraz szerzej oczy.


Przecież

przecież nie będziemy już dalej uciekać, bo po co forsować ocean
zatrzymajmy się na skraju wielkiej wody, na skraju białego klifu,
na samym skraju wielkiej falującej zielonej równiny, na jej końcu

przecież nie będziemy już dalej uciekać, najwyżej zejdziemy w dół
wijącą się ścieżką na kamienistą plażę, w wyżłobionej przez ocean
zatoczce rozsiądziemy się wygodnie na rozgrzanym słońcem brzegu

przecież nie będziemy już dalej uciekać, poczekamy nad oceanem
aż odpuszczą nam wszystkie grzechy, których nie popełniliśmy,
poczekamy na kamienistej plaży w zatoczce wyżłobionej przez czas

może chociaż raz spokojnie zaśniemy – tu – pod klifem, nad oceanem
przecież nie będziemy już dalej uciekać, noc będzie ciepła, pachnąca
solą, jodem i twoimi perfumami, morze na końcu świata ściemnieje

zaśniemy w przeświadczeniu, że tak właśnie jest najlepiej, bo przecież
i tak nie mamy już dokąd uciekać.


Bop II

W tym mieście spokojnie, beztrosko mogę iść przed siebie,
ulica prowadzi na wzgórza, zupełnie jak w San Francisco,
tylko zimniej i mniej kolorów, no i nie jeżdżą tramwaje, ale
co tam, zgiełk pewnie taki sam, jednak mogę iść spokojnie
w tym mieście ukrytym pod skrzydłami wielkiego smoka,
którego gniazdo można znaleźć w górach, na które patrzę.

Pada deszcz, ale to mi już nie przeszkadza.

W nocy w tym mieście lepiej nie pić za dużo, chociaż i tak
nikt się tym nie przejmuje i piją na umór dopóki dżdżysta noc
jak skrzydła smoka osłania wstydliwe sprawy, taksówki pędzą
oszalałe mokrymi ulicami miasta i z pubów sączy się na bruk
blues, jazz i rock w tym mieście pod skrzydłami wielkiego smoka,
którego gniazdo można znaleźć w górach, które pokrywa mgła.

Pada deszcz, ale to mi już nie przeszkadza.

W tym mieście niespokojnie jest tylko w weekendy, bo prawie
nikt nie siedzi w domu, bo to grzech siedzieć w weekend w domu,
poza tym panuje tu spokój, nawet nie pozorny i beztrosko można
iść ulicą pnącą się w górę, do gniazda wielkiego smoka, które ukryte
gdzieś w górach czeka, aż je ktoś wścibski odnajdzie, ale takich
tu nie ma, w mieście ukrytym pod skrzydłami wielkiego smoka,

Pada deszcz, ale to mi już nie przeszkadza.


Commercial street

Pomiędzy kościołem Świętego Pawła a sklepem British Heart Foundation,
zauważyłem dzisiaj gołębia oskubującego kość kurczaka z resztek mięsa.
Pomyślałem sobie, że gdzieś już widziałem dokładnie taki sam obrazek.

Kościół zamieniony w przedszkole i mięsożerny gołąb pod sklepem,
można tu kupić wazę, która nią nie była, bo ktoś przechowywał
w naczyniu prochy bliskiej osoby, zanim sam obrócił się w proch.

Zabawne, chmury tutaj wiszą tak nisko, że można je roztrącać parasolem,
gwiazdy natomiast – jeśli je widać, są kwintesencją kreskówek Disneya,
kiedy wieje wiatr od morza nie widać gór, a kiedy od gór – morze staje dęba.

Kilka przecznic dalej, Commercial Street przechodzi w Commercial Road,
tuż za Policją stoi meczet, kopuła i minaret przypominają Hagia Sophia,
za płotem meczetu można posłuchać folku i wypić w irlandzkim pubie.

Pomiędzy kościołem Świętego Pawła a sklepem British Heart Foundation
rozłożył się obozem cały świat i wszystkie religie, dzisiaj niedziela i pada,
na Commercial Street gołąb pożera kurczaka i wcale się nie śpieszy.

Tomasz Kościkiewicz – Sześć wierszy
QR kod: Tomasz Kościkiewicz – Sześć wierszy