Wiedział, że demon będzie czekał. Nie miał co do tego złudzeń. A jednak, jak za każdym poprzednim razem, tliła się w nim nadzieja, że go to ominie. Że Bóg w swej łaskawości doceni jego pracę i pozwoli mu, tak jak innym sługom walczącym z Szatanem, odpocząć po dobrze wykonanym zadaniu.

Otwierając drzwi mieszkania, usłyszał bzyczenie much. Ach, więc tym razem to Belzebub. Kiedy w kaplicy pochylał się nad wychudzoną kobietą o bladej, zielonkawej z wycieńczenia twarzy, demon nie chciał wyjawić swego imienia. Zwodził go. Płakał i śmiał się na przemian. Kiedy płakał, było w tym więcej szyderstwa niż skruchy. Kiedy się śmiał, wzbudzał litość. Klasyczna diabelska sztuczka.

Jan zamknął za sobą drzwi, zdjął płaszcz i postawił skórzaną walizeczkę na podłodze. Miał w niej Biblię, tę podarowaną przez nauczyciela, najwspanialszego człowieka, jakiego znał i jednego z najlepszych egzorcystów. Miał w niej srebrny różaniec pobłogosławiony przez Ojca Świętego podczas pierwszej pielgrzymki do Polski, a także święconą wodę. Ale nie sięgnął po swoje amulety. Na nawiedzające go demony nie działały już zwyczajne środki. Teraz nic nie mogło mu pomóc. Nawet medalik, który nosił na przegubie dłoni – pamiątka zawierzenia Matce Boskiej – był zupełnie bezużyteczny. Mimo to, ucałował wizerunek Maryi, po czym zapalił światło w przedpokoju.

Demon siedział przy drzwiach do kuchni i jadł czekoladę. Gryzł pospiesznie, chrupał, połykał, jak nastolatek, pałaszujący kanapkę w czasie szkolnej przerwy. Nie wyglądał jednak na nastolatka. Jego twarz była pokryta zmarszczkami, ospowatymi znamionami i strupami. Przywodziła na myśl powierzchnię Księżyca – szare poznaczone kraterami skały. Twarz okalały długie, przetłuszczone włosy i zmierzwiona broda. Diabeł miał na sobie tylko sukienkę. Tę samą biało-różową, plisowaną, w którą ubrana była egzorcyzmowana kobieta.

– Witaj, Janie. – powiedział, nie podnosząc wzroku. – Chcesz czekolady?

Ksiądz nie odpowiedział. Zdjął płaszcz i wszedł do kuchni. Postawił czajnik na gazie, wrzucił do kubka saszetkę Earl Greya. Czekał.

– Nie będziesz się do mnie odzywał? – Diabeł podniósł się z podłogi i podszedł do księdza. – Przecież wiesz, że to nic nie pomoże, klecho.

Jan milczał. Kiedy woda zaczęła wrzeć, wyłączył gaz i zalał saszetkę.

Belzebub podsunął mu pod nos dłoń z resztkami czekolady. Siedziała na niej wielka lśniąca niebieskawo mucha, ale było to bez znaczenia. Czekolada miała zniewalający aromat. Głęboki, aksamitny, pełen ciemnych nut – kawy, pieprzu, kardamonu. Jan przymknął oczy. Wciągnął zapach głęboko do płuc i jęknął cicho.

– Naprawdę nie masz ochoty na czekoladę? – Belzebub uśmiechnął się, a uśmiech rozorał jego twarz jak tektoniczny uskok. – Prawda, padre, że pięknie pachnie?

Jan podniósł do ust kubek z herbatą. Chciał poczuć inny zapach, coś co przebije odurzającą woń czekolady i odpędzi pokusę, ale Earl Grey pachniał jak wilgotne siano. Ręce zaczęły mu drżeć. Odstawił kubek i popatrzył na diabła.

– Jestem gotów – powiedział cicho.

– Daj spokój z tą pokorą – żachnął się Belzebub. – Nie odpuszczę ci tylko dlatego, że nie będziesz stawiał oporu. To nie w moim stylu.

– Nie jestem pokorny dla ciebie. Jestem pokorny dla niej – ksiądz podniósł rękę z medalikiem i zamachał nim przed oczami demona.

Belzebub skrzywił się, wybałuszył oczy, a potem teatralnie zatoczył się do tyłu i przytrzymał framugi drzwi, żeby nie upaść.

– Śliczny medalik, klecho – powiedział, chichocząc, po czym wyprostował się. Janowi wydawało się, że urósł. – Ale przecież zdajesz sobie sprawę, że tutaj – wskazał palcem na klatkę piersiową księdza – nic na mnie nie podziała. Jestem twój. I jest na to tylko jedno lekarstwo. Skosztuj czekolady.

Znów podsunął ją Janowi pod nos. Aromat był jeszcze bardziej odurzający. Wdarł się przez nozdrza do głowy, przebił się do mózgu, pobudził w nim każdy neuron. Ksiądz poczuł nagle bolesny głód, który patroszył mu umysł i trzewia. Zaczął drżeć, z ust popłynęła mu strużka śliny. W ostatniej chwili, resztkami silnej woli, powstrzymał się, by nie wydrzeć kawałka czekolady z rąk diabła. Gdyby ją zjadł, powiększyłby tylko swoje cierpienie. W przeszłości kilkakrotnie popełnił ten błąd. Kiedyś niewinnie wyglądający demon poczęstował go papierosem. Lekkim LM’em. Potem Jan palił przez miesiąc przynajmniej dwie paczki dziennie. Tym razem się powstrzymał. Rzucił się do barku, gdzie trzymał prezenty od uzdrowionych – nalewki, likiery i czekoladki. Chwycił pierwszą z brzegu bombonierkę, zerwał z niej folię i otworzył drżącymi rękami. Wysypał czekoladki na dłoń i wepchnął je sobie naraz do ust.

Omal się nie udławił, ale słodycz, którą poczuł na języku, w gardle, w żołądku przyniosła ulgę. Kiedy przeżuł i przełknął ostatni kęs, w pokoju poza nim nie było już nikogo. Dla pewności zjadł tabliczkę gorzkiej wedlowskiej czekolady, popijając letnim Earl Greyem. Głód minął. Gdyby nie ciężar w żołądku i lekkie nudności, czułby się świetnie.

Przed snem zmówił litanię do Matki Bożej. Klęcząc przy łóżku, powtarzał na głos: „, Matko miłosierdzia, módl się za nami. Matko litości i łaski, Matko ofiarności i dobroci, Matko poświęcenia i służby…” Przez ostatnie dwadzieścia lat służył innym. Stawiał czoła hordom diabłów, oczyszczał ciała i umysły słabych, wyciągał ich z uścisku Szatana, niektórych z samego dna piekła. Potem pokornie znosił spotkania z demonami. Niektóre upokarzające, inne wstrętne, przerażające. Czy byłoby tchórzostwem, poprosić o chwilę wytchnienia? O krótką przerwę w służbie. Pomogłoby mu to odbudować siły, odegnać strach, który pojawił się dzisiejszego wieczora. Strach, że przechodzi na stronę Diabła, że piekło zaczyna go dotyka.

Tylko krótki urlop, Najświętsza Panienko, kilka dni. Chciał zaszyć się w małym drewnianym domku nad Jeziorem Sytno, niedaleko Kartuz, gdzie się urodził i wychował. Przyjeżdżał tam kiedyś bardzo często, nawet po śmierci rodziców. W każdy wolny weekend rzucał wszystko i jechał wlokącym się niemiłosiernie autobusem, żeby odpocząć, powspominać dzieciństwo, spotkać się z braćmi i dalszą rodziną. Ostatnio z powodu obowiązków nie znajdował na to czasu. Próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnio odwiedził rodzinny dom. W zeszłym roku na Wszystkich Świętych? Nie, wtedy musiał pojechać do Rzymu. Raczej dwa lata temu. Posmutniał i zaczął modlić się jeszcze goręcej. Proszę cię, Matko Boża, wstaw się za mną u Najwyższego. Wkrótce wrócę, i będę na każde wezwanie. Nie odmówię żadnej prośbie potrzebującego. Po godzinie modlitwy poczuł, że dostał odpowiedź. Fala spokoju i błogości rozlała się po jego ciele. Z oczu popłynęły łzy.

Obudził się wypoczęty i rześki. Napisał do wikarego krótki list z przeprosinami za nagły wyjazd i dodatkowe obowiązki, którymi go obarczał. Zjadł niewielkie śniadanie, spakował się i zaniósł bagaże do samochodu – srebrzystej Skody Fabii. Na podwórku spotkał swoją gosposię, panią Joannę, która energicznym krokiem szła w stronę plebanii.

– Przepraszam, księże proboszczu – usprawiedliwiła się – spóźniłam się, bo Antoni mi się rozchorował. Grypa żołądkowa, albo inne licho. Ale z obiadem na pewno zdążę…

– Niech Joanna tak się nie spieszy – przerwał jej z rozbawieniem. – Zaraz wyjeżdżam.

– Jak to – ksiądz wyjeżdża?

– Biorę krótki urlop, tydzień, góra dwa…

– Ale tak nagle? – Joanna nie przestawała się dziwić. – A co z parafią?

– Ksiądz Jerzy na pewno da sobie radę.

– No, nie wiem, jest jeszcze taki młody. I nigdy nie zostawał sam na dłużej.

– Może pora dać mu szansę.

– A inne obowiązki księdza? Wie ksiądz…

– Nikt nie jest niezastąpiony. Poza tym, niedługo wrócę. Niech się Joanna nie martwi.

Próbowała protestować, ale Jan nie słuchał. Wsiadł do samochodu, bez wahania przekręcił kluczyk i wyjechał z na piaszczystą drogę, kierując się w stronę A1.

Z autostrady zjechał w Żukowie. Minął Borkowo, słuchając ostatnich, kojących sekwencji Stabat Mater Antonina Dvoraka w wykonaniu orkiestry pod dyrekcją Nikolausa Harnoncourta, kiedy to zobaczył. Samochód, stary model Golfa, leżał w rowie do góry kołami, które wciąż się jeszcze obracały. Z dołu, spod maski wylatywała smużka białego dymu.

Jan zatrzymał skodę, wybrał w telefonie 112 i zgłosił wypadek. Potem wysiadł i podszedł do rozbitego samochodu. Boczne drzwi zgniecione i pozbawione szyby, leżały kilka metrów dalej. Wewnątrz nie było nikogo. Jan przeskoczył rów i rozejrzał się. W pierwszej chwili go nie zauważył. Dopiero kiedy usłyszał cichy jęk, zwrócił uwagę na kępę krzewów rosnących nieopodal, na miedzy. Prowadziła do nich ścieżka wytłoczona w wilgotnej ziemi przez czołgającego się człowieka. I ślady krwi. Mężczyzna mógł mieć około pięćdziesiątki. Twarz umazana ziemią, wykrzywiona grymasem bólu. Oddychał szybko i płytko. Zaciśnięte w pięści dłonie przyciskał kurczowo do klatki piersiowej. Leżał schowany w plątaninie gałęzi tarniny, na której ciemniały już drobne, krągłe owoce. Z krzaków wystawały tylko nogi, zmiażdżone i zakrwawione. Jan zdjął pasek i chciał go zacisnąć na tej, która zadawała się krwawić bardziej, ale mężczyzna załapał go nagle za rękę i wyjęczał:

– Nie. Niech ksiądz zostawi… To już niedługo. Niech mi ksiądz pomoże.

– Jak mogę ci pomóc, synu? – zapytał Jan, patrząc w rozbiegane oczy mężczyzny. – Chciałbyś przyjąć Chrystusa do swego serca?

– Tak, tak. Ja nigdy… Ja nie byłem dobrym człowiekiem.

– Kiedy po raz ostatni byłeś u spowiedzi?

– Nie pamiętam. Dawno, kiedy byłem chłopcem. Od tego czasu tyle się wydarzyło.

– Nigdy nie jest za późno, żeby wrócić do Boga. Mów, synu.

Jan nachylił się nad mężczyzną, żeby nie uronić ani słowa i słuchał. Mężczyzna mówił krótkimi, urywanymi zdaniami, w przerwach łapiąc łapczywie powietrze. Spieszył się, jakby się z kimś ścigał, ale zdążył. Kiedy wyszeptał ostatnie słowa, Jan zrobił mu na czole znak krzyża, dał mu do ucałowania medalik Matki Boskiej i wypowiedział błogosławieństwo. Mężczyzna uśmiechnął się, po czym jego klatka piersiowa przestała się unosić, a zaciśnięte dłonie opadły bezwładnie na ziemię.

Lekarze i policja przyjechali pięć minut później. Podziękowano księdzu. Zapewniono go, że nic innego nie mógł w tej sytuacji zrobić. Że duchowe wsparcie było tym, czego mężczyzna potrzebował przed śmiercią najbardziej. Potem wokół zaroiło się od ludzi. Technicy oznaczyli teren i robili zdjęcia. Z miasteczka przyjechało kilka samochodów z gapiami. Z urywków rozmów Jan zdołał się domyśleć, że mężczyzna nie był tutejszy.

Kiedy wsiadł do samochodu, poczuł się znużony i nieszczęśliwy. Siedział przez kilka chwil, patrząc na miejsce wypadku i zastanawiając się, czy dobrze postąpił. Wiedział, że nie miał wyboru. Musiał udzielić rozgrzeszenia. Odmówił krótką litanię, przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył w stronę Kartuz. Do rodzinnego domku miał niespełna godzinę drogi.

Dotarł do piaszczystej drogi wokół jeziora, kiedy z tylnego siedzenia dobiegł go głos:

– Mógłbyś zmienić muzykę, padre?

Jan drgnął, ale nie zatrzymał samochodu. Przejeżdżał obok zatoki, nad którą przychodził kiedyś z kolegami w upalne, sierpniowe popołudnia. Tym razem też były tu dzieci. Dostrzegł kilka głów wystających z wody i postać biegnącą po pomoście, odbijającą się od desek i koziołkującą w szaro-grafitowe fale jeziora. Przycisnął pedał gazu.

We wstecznym lusterku pojawiła się głowa dziecka. Dwunastoletniej dziewczynki o długich jasnych włosach i oczach koloru jeziora. Dziecko uśmiechnęło się i musnęło dłonią twarz Jana.

– Zmień muzykę, proszę – powiedziało rozżalonym głosem. – Strasznie mnie męczą te klasyczne kawałki. Masz tu może coś Biebera? Albo One Direction? Błagam!

Jan nie reagował. Jechał coraz szybciej. Widział już przed sobą skarpę i niewielki trzymetrowy klif nad północnym krańcem jeziora. Między nim a drogą stał tylko lichy drewniany płot – żadna przeszkoda dla rozpędzonego samochodu.

– Widzę, że jesteś zdeterminowany, klecho – zaśmiała się dziewczynka. – Ale przecież cię znam. Na imię mam Asmodeusz i wiem, że nie zrobisz nic głupiego – tym razem ręka demona dotknęła jego szyi i zaczęła ją delikatnie pieścić. Płyta ze Stabat Mater zacięła się na wyboju piaszczystej drogi i powtarzała w kółko jeden wyjęty z kontekstu jęk wokalistki. Byli już na szczycie skarpy. Teraz wystarczyło tylko gwałtownie przekręcić kierownicę w lewo. Teraz. Teraz. Teraz…

Samochód zatrzymał się o metr przed klifem. Jan wsparł głowę na kierownicy. Z oczu płynęły mu łzy. Kapały jak paciorki zerwanego różańca i rozbijały się na jego butach.

– Nie mazgaj się – powiedział demon. – Nie pierwszy to raz. I nie ostatni, zapewniam cię. Chcę żebyś włączył silnik. Tak, bardzo dobrze. Teraz zawróć samochód. Ostrożnie, ostrożnie, uważaj na klif. Okej. A teraz pojedziemy do zatoki. Pamiętasz tę zatokę, prawda? Zmierzcha się już, ale na pewno są tam jeszcze jakieś dzieci. Gorąco mi i bardzo chciałbym popływać w jeziorze. Czuję, że ty też masz na to ochotę.

Dariusz Adamowski – Demon
QR kod: Dariusz Adamowski – Demon