Słowo jest wystarczająco konkretne
i z łatwością wywołuje coś z pamięci,

ideał nie potrzebuje wsparcia żadnej
strony, a każdy ścisły umysł pójdzie

się bić o to zwodnicze piękno obrazu
bez podtekstów, nadbudowy i strychu.

Najprostszy przepis oznacza największy
brak znaczenia, jak melodyjka telefonu

zdobywająca aparaty jeden po drugim
żeby niespodziewanie stać się przebojem

na sporym obszarze ziemi, która ignoruje
naszą obecność, choć od dawna czeka

na nasze przeprosiny, mamy więc czas by
do woli ulegać iluzjom, tak nam się zdaje,

bo wciąż możemy odgrywać filmowe sceny
z tlącym się papierosem, z rozrzutnością

nikomu nie jest do twarzy. Niegdysiejsze
sceny miały zasadę, nie wolno wypuścić fajki

spomiędzy zębów, rastafariańskie obłoki
łagodziły rysy, ach, co też wtedy robiliśmy?

Kolejność nie jest istotna, zapamiętaliśmy
tylko tyle, reszta się zatarła; w tej mgle

czasem ktoś mieszka, nic się nie zmienił,
czyta nasze przechwałki w przypisach.

Zadzwonić i przeprosić? Życie jest nieznośne
przez ten obłędny zachwyt jaki wywołuje,

bo wciąż szuka się ulgi i wytchnienia, ale nie tam,
gdzie one są, topografia wodzi na manowce,

bo czy ktoś wyłącza fontanny podczas deszczu,
jakiś specjalny człowiek z narzędziem pracy,

powiedzmy, że on ma klucz, damy temu wiarę,
poprosimy o udostępnienie czy wytrzemy,

żeby zacząć od tego miejsca, dając upust lub
wyraz, bo może jeszcze coś zostało i czeka.


Głęboka terapia

Edyp nigdy nie sprawiał zawodu,
jedzenie było podłe, wódka podrabiana,
a obsługa olewała nielicznych gości,
ale było w nim coś magnetycznego,
dlatego wszyscy marynarze z Lorda Jima
pielgrzymowali właśnie tam.

Gdy zostajesz sam na sam z bólem,
musisz pobiec do Edypa, inaczej
ogarnie cię przygnębienie, a nikt
nie wytrzyma bólu i przygnębienia naraz,
wierz mi, nie wystarczy jęczeć
– co za życie, to o wiele za mało.

Obelga, jaką są kelnerzy Edypa,
okazuje się pochlebstwem innego świata,
do którego ból i przygnębienie
nie mają dostępu, wytatuowany cieć
stojący na bramce jest dla nich twardy,
ten system działa i jest skuteczny.

Impreza u Edypa jest czymś śmiertelnie
poważnym, tutaj nikt nie zna litości,
to wiele ułatwia, nie musisz zgadywać,
jedzenie jest okropne, wódka podła,
ale czujesz się świetnie, wystarczy,
że płacisz, a szczęście nigdy cię nie opuszcza.

Po wyjściu trudno trafić w koleiny życia,
pastwiska doświadczeń okazuję się puste,
a wypełniający cię optymizm nie mija,
złudzenia pryskają, a ty jesteś zdrów,
nie musisz do niczego wracać, miasto
jest brudne i odrapane, mijasz je mimochodem.

W twojej sztuce życia więcej jest dociekania
prawdy, niż niezgody na los, nie pytasz,
czy cokolwiek jest ważne na tym świecie,
ale lubisz wszystkie piosenki jak lecą,
za rogiem czeka cię prawdziwa sława,
nie tani rozgłos wolno falującego morza.


VHS

Szedłeś tą drogą? Pewnie tak, bo każdy kiedyś
musiał pokonać tę trasę, chodzić tędy codziennie,
żeby podziwiać daremną erekcję komina cukrowni
i udawać, że to nic takiego, jak aria wspinająca się
na dach opery, ścigana przez spoconych milicjantów.

Taksówki były nieuchwytne, podobnie jak produkty
widywane w zagranicznych filmach. Zdany na siebie
układałem plan zemsty. Mróz przewiercał czaszkę,
tak to wyglądało pod mrożonym księżycem, gdy seria
pytań wirowała wokół obscenicznej legendy.

Long John budził zazdrość i nie mogła później zasnąć,
bo nie da się śpiącej zbudzić grzecznie. Nie pytaj,
kto puka, ale czym puka. Masz jakiś pomysł?
Tak wypadło, a później nie było odwrotu, zupełnie
jak na froncie wschodnim, wciąż niedaleko stąd.

Taksówki garowały pod śniegiem, wtedy takie rzeczy
zdarzały się codziennie. Pamiętasz, widzieliśmy
cienie na granatowym gwaszu jeziora, nocni łyżwiarze
napełniali noc zgrzytem metalu o lód. Jeśli wasze
żony i córki widziały ten wyścig, to mają swój sekret.


Zimy

I.
Nie opowiadać, wspomnieć śnieg,
poczuć mróz, ten klin wbity między usta,
a one swoje, aż styki iskrzą. Pominąć
dalszy ciąg, przemilczeć smutne zakończenie,
wytrzeć buty, dokładnie obejrzeć ślady
topniejące na wycieraczce, nie zdziwić się.
Nacisnąć klamkę i z uśmiechem zawołać
– jak się masz, prosto w ciemność i już
nic nie trzeba mówić, można usiąść, zapalić.

II.
Wszystko zapomniałem, obrazki wyświetlają
się nieco bez sensu, ale to się dorobi, doda,
żeby pociągnąć choćby do wieczora, zaśnie
się z nudów albo z nadmiaru, umiaru nie stało,
nie dotrzymałem obietnicy danej sobie, nie raz,
nie dwa, ale trzy wykluczyłem, było kino,
teraz jest tam dom parafialny, wstyd pomyśleć.

III.
Tu masz cmentarz, cukrownię i dworzec,
bierzesz? Lepiej weź. Mowa była czuła, dotykała
w kilku miejscach wrażliwych i tych mniej.
Wyczekiwanie ilustrowały obłoczki oddechów,
puste obłoczki dla jasności, akcja grzęzła w śniegu.
Poszedłem na dworzec. Na odchodnym usłyszałem
– mamy na ciebie oko. Odjechałem pierwszym.


Refreny

Kiedy idę, feministki walczą w kobiecie
o jakieś resztki bez znaczenia.
Mówię do niej – bez znaczenia,
pomijam wstęp i rozwinięcie, samo sedno.
Z areny dobiega – co mówiłeś?
– Nic, mówię, bo one dalej swoje.

Szowiniści w mężczyźnie piją wódkę,
oglądają film, później się przechwalają,
aż się przeleje, rzyg w krzakach ale nic
nie zaszkodzi projekcji w kolorze żółtym.
Jedne kolory były wcześniej, inne później.
– Myśli się w określony sposób albo wcale.

Nijakie wlecze się bokami. Patrząc z boku,
potrzebna jest smycz; wychowywać,
więc kaganiec zdobędzie glejt.
Nie ma co mówić, trzeba przezwyciężać
obrzydzenie do pełna, aż drgający menisk
zarejestruje wybuch.

Był urodzaj, była susza, teraz mży.


Materiały mrugające

Dialogi ruszają na podbój srebrnego ekranu, akcja się wlecze i raczej nudzi, mówi się o szturmie, mówi się zastępując akcję, na srebrnym ekranie nie dzieje się nic, statyczne obrazy testujące możliwości wyświetleń. Projektorki wyszły z użycia, ale wciąż pamiętam, jak się kręciło obiektywem, aż obraz był ostry, mówiło się – brzytwa. No, raczej iluzja brzytwy, więcej nadziei niż przyjemności, ale czas rozciągał się niebywale, to były miłe chwile, seans nie miał znaczenia, podobnie jak koścista dupa, chodziło o pewien koncept, nie znałem tego słowa w ów czas. Nie widziałem zorzy, o której śpiewali w kościele, spałem mocno i długo, a co się śniło, to sama akcja, żaden film jej nie dorówna. Zapętlenia wciągały w kolejny dzień ruchliwych dialogów, brak akcji, brak atrakcji; ile można ciągnąć na dialogach?

Wieczorami miałem chwile jasności,
światło żarówki osłoniętej kloszem,
wydawało się klimatyczne. Byliśmy
w strefie przejściowej, „el dzieciak”
jeszcze nie zwariował, odbijało mu,
rzucał się na nas z pięściami,
ale wciąż trafiało się przedwiośnie
czarujące jak zasłużona erekcja;

co do konsumpcji panował zwyczaj
odkładania przyjemności na później,
do wódki serwowano obowiązkowe
zakąski, jak puchar przechodni,
jedna meduza na jedną knajpę,
co wymagało dyscypliny, żarłoczność
kończyła się zamknięciem lokalu
nieodwołalnym jak nekrolog.

A później każdy chciał ją zobaczyć, zanim przeniosą ją do wieczorówki. Każdy próbował ustalić cechy, po których da się rozpoznać ta oczekiwana łatwość, ale nie odnotowano niczego godnego uwagi, banalne zapiski zostaną wkrótce zniszczone, bo akta powinny być czyste, by wykluczyć oczywiste podejrzenia.

Później straciliśmy ją z oczu. Przepadła albo zanurzyła się w głębokim życiu, spijając miody i gorycze. Szukaliśmy źródła, lokalizując tam mądrość albo jej zamiennik o wystarczającej głębokości.

Marek Kołodziejski – Sześć wierszy
QR kod: Marek Kołodziejski – Sześć wierszy