Obca ziemia
Byłem turystą w waszych krainach, patrzyłem na wasze wytrwałe rzeki,
na niebo, pod którym spędzałem noce. Budził mnie szelest palców
czeszących bawełnę, przesypujących ziarna, uderzających w bęben.
Wieczorem słuchałem pieśni – chrapania wiązadeł w ciemnych sklepieniach chat
i czułem narastający chłód. Powtarzałem obce imiona i nazwy, aby okiełznać
nieznaną scenerię. Byliście tam, a w waszych oczach płonęła pogoń.
Teraz was niosę w wiklinowych koszykach, w ciasno zwiniętych płótnach,
które się nad wami zamknęły, które zdusiły was w lnianych splotach.
Wiem, że wzdychacie kurzem – jedyną rosą tych płaskich krain.
Brudne, szczęśliwe dzieci wciąż proszą: kórima, kórima –
bose stopy wydeptują w piasku to słowo oznaczające jałmużnę.
Na moim karku pojawia się pot. Pot kiełkuje i rośnie.
Bezpańskie psy błądzą w polu. Wyszarpują z ziemi korzenie.
Parking pod Drammen
Jedziemy z południa na północ, bo to przecież dobry kierunek.
Oto ciemne dziąsło nieba, z którego dopiero wyrzyna się gwiazda.
Daleko za sobą zostawiamy półwysep – słony, wyciągnięty język
oczekujący posiłku. Ale statki nie wypłynęły, nie w taką pogodę,
jedynie prom przerzuca z brzegu na brzeg grupki imigrantów.
Nie wydarzy się już żaden exodus. Nie ma kolejnej przystani.
Jest parking pod Drammen. Koczownicy czekający na pracę.
Handlarze wódą i papierosami z przemytu. Dziewczyny
z mazowieckiego jadące na ostrą imprezę. Kotwica.
Jest parking pod Drammen, nasz suchy dok.
Zatoka niczym nawias zamknięty. Deszcz powoli wpływa
do portu – bardziej jak ciężki tankowiec niż tysiąc dżonek
drżących w powietrzu. Słychać alarm, to zawodzą butelki
na plaży. Nawet latarnia morska przypomina strażnicę,
omiata dziedziniec więzienia strumieniem czujnego światła.
Jeżeli kiedyś przestanie padać, pójdziemy nabrzeżem do miasta.
Wycelują w nas wyloty tuneli, lufy dubeltówek wydrążone w skale.
Czy ten kraj naprawdę jest elegancką starszą panią zapraszającą
potrawy do swego stołu? Skoro pomieszano nam języki, filary
oka muszą pozostać niewzruszone, most ponad słowami.
Ostatni widok będzie inną pocztówką: to dumna wieża
wyrasta z tej półpustyni. Parking niknie w jej cieniu.
Bogato odziane Somalijki wchodzą do sklepu tak,
jakby przybyły do studni. Pod ich stopami toczą się
białe pąki, wyciągi z bankomatu, suche i lekkie
jerychońskie róże.
Gypsies
Wkładam rękę do wody i to uczucie jest moim domem.
(Michael Olbert)
Noe zapomniał o Polakach.
I znów musieliśmy kraść samochody, ojczyzny, kultury
jak zwrotne amfibie, aby odnaleźć się podczas sztormu.
Myślę o nas i widzę szczury, zawsze niechcianych gości,
Polskę jak nieproszoną dłoń na skraju pamiątkowej fotografii.
W godzinie potopu zbieraliśmy puszki na festiwalu muzycznym
w Danii, wierząc, że recykling jest jedyną należną nam formą
reinkarnacji. Turbiny wiatrowe ponad naszymi głowami
pracowały równie uparcie i głośno, jakby mieliły ptaki.
I niósł się z odrazą okrzyk: Gypsies! – co chwilę: – Gypsies, Gypsies!
Może przypominaliśmy trochę cygański tabor, upychając w namiotach
worki z aluminium, naszą jedyną wojenną zdobycz, ostatnie trofeum
wyszarpane z przepastnego śmietnika Zachodu. Łódź kołysała się.
Zbieracze znaczyli swój teren strumieniami potu, białka ich oczu
rozbłyskiwały w ciemności niczym głodne flesze. Niektóre puszki
bywały cięższe niż ręczne granaty, odciągając zawleczkę myślało się
o wybuchu. Z zawleczek wyplataliśmy naszyjniki, plemienne ozdoby.
Myślę o nas i widzę szczury, na przykład szczury Noego
ukrywające się pod pokładem. Stary młyn, zwany rajskim ogrodem,
miał zapach świeżej mąki, którą dało nakryć się niczym atłasem,
i było słońce – ślad pazura na niebie, i były pałace wzniesione w słomie,
ciepłe gniazda w cieniu lepianek, a później już tylko wilgoć ładowni,
smak soli na wąsach, aria wściekłych żagli, siekacze, które starliśmy
wszyscy na twardym drewnie, próbując przegryźć się wyżej
i wyżej. Widzę nas w tamtych namiotach jak w małych kajutach,
nieśmiało obwąchujących okruch wykradziony z kieszeni sternika.
Teraz, jeśli zanurzę dłoń w oceanie, pomyślę o słowie Gypsies.
O powiększającym się coraz szybciej kręgu na wodzie,
w którego środek nigdy nie został wrzucony kamień.
Pogranicze
Powstrzymać eksterminację bezpańskich psów
na Ukrainie przed mistrzostwami, wykopać rasizm
ze stadionów, zbudować stadiony, powstrzymać stadiony
przed eksterminacją stadionów, zamienić się w bezpańskie psy.
Ale jaką prawdę wygłosić z ambony w dzień odstrzału wilków?
Skraj lasu: niestrzeżona granica pełna uchodźców i przemytników,
splątana zasiekami ostrężyn. Przyjeżdżam tutaj pod koniec sezonu,
gdy wypalane są trawy, tak jakby chciano dokarmić ogień
przed nadchodzącą zimą. Przy drodze pęcznieją retorty
i ścieli się popiół, dym wisi dość nisko
– kępki siwego mchu w rozpadlinach, przełęczach.
Wilki przychodzą po zmroku i porywają owce.
Mówi się o tym w miejscowych spelunach, ostrzy się kły.
W telewizji znów mecz, mężczyźni krzyczą: Strzelaj! Czemu nie strzelasz?
Ekran nagrzewa się i zaczyna przepalać niczym filmowa błona.
Po drugiej stronie pasma górskiego psy są palone żywcem
w mobilnych krematoriach, czarnych skrzynkach tamtego roku.
Inne wrzucają do dołów i polewają gaszonym wapnem.
Taka forma pochówku została nazwana
metodą mineralizacji gleby.
Nie potrafię sobie przypomnieć,
której reprezentacji wtedy kibicowałem,
bo wspomnienie jest tylko obszarem przejściowym
pomiędzy dwoma ekosystemami rozpiętymi w czasie.
Wtedy i teraz, aż jedno na dobre zarośnie drugim, zagryzie.
Miejsce, w którym stoimy to strefa buforowa, ekoton.
Dobry punkt, aby znaleźć odpowiedź
na odwieczne pytanie z głupiej psychozabawy:
Którym krajem jesteś? Jakim zwierzęciem?
Portret rodzinny
W mojej rodzinie o zmarłych mówiło się dobrze,
a o żyjących nie mówiło się wcale.
Nie mówiło się o chorobie
– słowa mogły przecież zarażać,
przenosić prątki gruźlicy, pałeczki dżumy.
Wujkowie i ciotki, dziesiątki dzieci
w sypialniach pachnących krochmalem.
Zza drzwi płynie kaszel jak fałszywa melodia,
płynie szmer prześcieradeł.
Prawda budzi się w trzewiach kaflowego pieca.
Rodzina rozbiera piec, ostrożnie
jak starego człowieka
przed wieczorną kąpielą.
I kiedy dym stoi już nagi,
widzimy fotografie nadżarte ogniem:
wujkowie i ciotki, dziesiątki dzieci,
o których kadr miał zapomnieć.
Surowe oblicze prababki
ściąga się szybko, wypluwa słowa
niczym chmurę owadów:
Spalić. Spalić to wszystko.
Zapiski z pracowni rzeźby
Agacie Stolarskiej
Oto leżą w bezruchu twoje rylce i dłuta – narzędzia do zadawania bólu
opornym materiom. Skończyliśmy już tresurę kamienia, dokonała się rzeź
na drewnie. Pozostały odłamki i drzazgi, podłoga zroszona kroplami
syntetycznej żywicy. Przecież nie zaciera się śladów.
Widziałem, jak rzeźby rozrastały się w tobie, naśladowały kopnięcia,
piętrząc się później w galeriach i magazynach, bo wciąż brakowało form,
kielichów na tyle pojemnych, aby pomieścić cię w sobie całą.
Na dłoniach wciąż kwitną blizny, oparzenia nie zasypiają,
nie mogą wygasnąć rany odniesione w nierównej walce.
Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, po której stronie
dłuta stoimy,
i skąd ten nagły skurcz mięśnia
– jak jęk –
niepokój mięsa.