(fragment powieści Stowarzyszenie Żywych Poetów)

To się działo w czasach, kiedy poezja była w niskiej, ale jakiejś tam cenie, nie to, co teraz. Każde miasto chciało mieć swój konkurs poetycki, każda wieś. Kiedy pisałeś wiersze na jakimś tam poziomie, mogłeś cały rok jeździć na koszt organizatorów, zwiedzać Olkusz, Warszawę, Pisz, Jedlicze, Gorlice, Stargard, Karczewo. Terminy zawsze wypadały równo z końcem miesiąca, więc stare pryki, które nie wydały książki i programowo nie należały do żadnych stowarzyszeń wysyłały zestawy na konkursy zawodowo, traktując to jako drugą pensję. No, i kto powie, że pisania poezji nie dało się wyżyć. Środowiskowe legendy krążyły o mapie Polski wiszącej w pokoju Rocha Maciorskiego z Łodzi, który miał takie kolorowe szpilki. I one były zielone, czerwone, białe i żółte. Zielonymi oznaczał miejscowości w których ogłoszono konkurs poetycki i zbliżał się właśnie termin wysłania zestawów konkursowych. Szpilkami z czerwonymi łebkami oznaczał miejscowości gdzie wysłał i czekał na wyniki. Z kolei żółte łebki, to były miejsca gdzie miał przechlapane u jurorów lub organizatorów, zaś białymi łebkami oznaczał te miasta i miasteczka gdzie wyniki zostały już ogłoszone i już czas był jechać po nagrodę. Roch uchodził za abnegata, nihilistę i anarchistę, ale niech mi ktoś pokaże tak świetnie dostosowanego do rynku i potrzeb koniunkturalistę, najbardziej opływowe gówno, stworzone wprost do wyścigów od klopa do rzeki. Firma usługowa „kontrkultura”, buncik, w sam raz podszyty futerkiem pod wszelkie konkursy. Daj spokój, rebeliant, który z koncesjonowanej nagrodami poezji zrobił drugi zawód? Ale wiesz, nie z tego powodu, ale wielu innych ręki gnojowi teraz nie podaję i myślę, że każdy, kto się szanuje nie powinien mu podawać ręki, ale ludzie są ludźmi, jak ich coś nie dotyczy bezpośrednio, to zaczynają się różne tam, przysiady, a jak było, a może było inaczej.

Spotkaliśmy się kiedyś w Toruniu na jubileuszu „Undergruntu” u Giedrysów, podszedł do stolika, rękę wywiesił jak żuraw nad basenem stoczniowym i wisi. Mówię mu, kurwa, Rochu, po co ta demonstracja, tu nie sierpień w stoczni, nie komuna, powiedziałem, że ręki nie podam, to nie podam, za ofiarę chcesz uchodzić czy manipulujesz jak baba, że o popatrzcie taką mam dobrą wolę, a ten, tutaj przy stoliku oszołom i pieniacz, a nie kolega. W każdym razie wiesz, Roch, to było przegięcie paradygmatu poety konkursowego. On nawet do kopert oznaczonych godłem, zawierających dane autora wkładał taką karteczkę o treści mniej więcej takiej:
„W razie otrzymania wyróżnienia innego niż finansowe, proszę o nieinformowanie mnie o tym fakcie, nie wysyłanie mi dyplomów oraz nagród rzeczowych”.
Jakby chciał sypnąć wszystkim między oczy, krótko i na temat – nie płacicie, to spierdalajcie. Posłuchaj tylko, poeta, który rezygnuje z nagrody rzeczowej, czyli najczęściej książki – jak to brzmi. No, ale takie postaci jak Rochu to były wyjątki, przegięcie paradygmatu, mówię Ci, kompletne. Myśmy z niego polewali równo, jak zresztą z każdego kolegi, który trochę cierpiał na przerosty ego. Albert z Sosnowca też miał taki etap, chociaż nie powiem, bardzo sympatyczny kolega, jak niemal wszyscy koledzy poza Maciorskim, bo u tego naprawdę tylko kasa i młodsze dziewczyny. A on te dziewczyny podobno czymś głuszył, chociaż to nic pewnego. Ale wiesz piękny nigdy nie był, pokurcz taki o twarzy wuefisty, oczka ruchliwe, chytre, potliwość dłoni, to skąd on te dziewczyny brał. Za te ręce nikt go nigdy nie złapał, no niby nie, ale Krzysiek z Kreuzbergu mi opowiadał, że widział taką akcję w Berlinie, na kultowych warsztatach polsko-niemieckich. Wzięli tam zaprosili Maciorskiego, bo teksty niektóre fajne pisał, chociaż na jedno kopyto, a on, chociaż nikt nic nie płacił – jakoś dziwnym trafem pojechał. I niby poszli sobie na wódkę integracyjną do baru, jakaś Niemra z nim wypiła pięćdziesiątkę i już mu leci przez ręce, a Maciorski nerwowo łypie tymi swoimi rybimi oczkami, ślina mu się pieni, zaraz mu skapnie z kącika ust, że on ją odprowadzi teraz do hostelu. To Radecki, który też tam był mówi, nie stary, my ją odprowadzimy do hotelu, to stary, oni prowadzili tę młodą przez ulicę a ten jak za pies za suką co ma cieczkę, tak pięć kroków może sześć z tyłu za nimi i co podchodził, to mu Krzychu rzuca, „paszoł won!” jak do psa, to on ogon pod siebie i znowu pięć kroków za nimi. Potem położyli ją w pokoju i kurde, kiepska sprawa – ona tam leży kompletnie odjechana, a ten Maciorski krąży po kuchni, zagląda z parteru. Wróciliby na imprezę, ale to wygląda tak, że przecież ją zostawią na chwilę, to ten ją zaraz pojedna polsko-niemiecko, że hej sokoły. Więc nie powiem, pies był, ale z takich psów, co to się ich nie lubi.
Ale nie będę ściemniał – startowało się w tych konkursach, bo były i zdarzały się spore nagrody jak na nas, studentów czy młodych pracujących. A z wierszami jest tak, że jak przełamiesz ten pierwszy raz, nieporadność, to łapiesz uwodzicielską łatwość werslibru, podejrzanie szybko jesteś w stanie z byle poruszenia emocji, uczuć, obserwacji, obrazu, zasłyszenia – stworzyć poprawny kawałek. To podejrzana lekkość, niedobra wprawność, oszukańcze zawodowstwo, nie wierz temu. To ścieżka pod reglami stary, to Krupówki, droga do Morskiego Oka, niby jesteś w górach a wcale, że nie, bo prawdziwy sport zaczyna się tam gdzie nie ma drogi, szlaku albo tam gdzie ten szlak staje się wyłącznie Twój, bo przyszedł deszcz, burza, załamanie pogody i naprawdę musisz go zdobywać. Tylko, że to jest taka mądrość, która przychodzi po jakimś czasie. Wyobraź sobie jednak to tak, nie ma serwisów w internecie, facebooka, liternetu, nieszuflady, napisałeś tych kilka, kilkanaście wierszy, które ktoś tam dostrzegł. Druga nagroda w Pcimiu, trzecia nagroda w Czerwionce-Leszczynach i grand prix konkursu o Piórnik Plastusia. Zaczynasz myśleć, że to jednak nie przypadek, że chyba coś umiesz, jesteś w stanie a skoro tak – to dlaczego nie iść tym tropem dalej. W końcu widzisz wręcz matematyczną zależność, że na pięć wysłanych zestawów, jeden dostaje nagrodę, jeden wyróżnienie. To jeździsz. Spotykasz ludzi. I myśmy tak jeździli z Pietruchem nie raz.
Był jakiś luty albo marzec. Dostał Pietruch zawiadomienie, że był wśród laureatów konkursu o laur Tarnowskiej Starówki. I dzwoni do organizatorów z pytaniem co to znaczy, że jest w gronie laureatów. A oni, że to znaczy to, co jest napisane. I ani słowa o nagrodach i czy bycie laureatem oznacza, że chociaż za bilet się zwróci. Nie to, że Pietruch jest jakiś łasy na kasę, to nie był typ Rocha, ale nie zarabiał też wiele. Pietruch to chyba najbardziej lubił sam proces podróżowania, rytm pociągu. To był pociągowy kolega, poczciwy jak koń. No i Pietruch dzwonił do organizatorów, a oni twardo swoje. Kto wie, może ich taki Roch Maciorski tak zraził do ludności piszącej wiersze, bo jak wiesz, że masz na przykład wyróżnienie drukiem, czy że dostaniesz album o urokach gminy i dzieło miejscowego rzeźbiarza w korzeniu, no to raczej nie jedziesz. I organizator takiego konkursu za gminne czy miejskie pieniądze ma spory kłopot, bo na sali siedzą jacyś radni, może sekretarz gminy czy pół burmistrza i widzą pustki, bo nawet laureaci nie dojechali. I ja trochę rozumiem tych organizatorów, którzy nie mówią laureatom laureatami czego są. No, ale wiadomo, że z kasą u Pietrucha cienko, a Tarnów ładne kilkaset kilometrów i koleś się wahał, ale zadzwonił do mnie, a ja mu na to, stary chodź pojedziemy razem, ja mam jeszcze bilet kolejowy, to w zasadzie wiesz, nic nie płacę. Spędzimy sobie miło weekend, pogadamy, popatrzymy na zimową Polskę przez okna pociągów. Jak nic nie dostaniesz to ja ci postawię piwo. Albo dwa. No to dobra, jedziemy. Umówiliśmy się na dworcu w Opolu, bo on od siebie, ja z Kluczborka – idealnie w pół drogi, no i wiadomo, że z Opola spokojnie się na ten wschód potoczymy. Jeszcze nie było tych wszystkich przewozów regionalnych, intercity, pendolino, tylko normalne koleje. Takie, że idziesz na stację i patrzysz, kiedy odjeżdża pociąg do następnej stacji i wiesz, że jak nawet to nie jest stacja końcowa, to tam złapiesz coś w swoją stronę, konduktora zapytasz, on ci powie, da znać, żeby zatrzymali osobowy powiedzmy do Herbów Starych bo trzy osoby jadą pospiesznym z Przemyśla. Nie szukałeś wzrokiem, która kasa jest tych linii, a która innych, nie wyglądałeś symboli na rozkładzie jazdy czy to Regio czy co innego. Pietrucha zresztą wtedy pracował w Opolu, więc tak dokładnie, to chyba było tak, że on po pracy był już gotowy do jazdy, spotykamy się wiec na hali a on mówi do mnie:
– Drogi Lorenie, Tarnów dopiero jest jutro o 14, ja Ciebie dzisiaj zapraszam do mojej kumpeli w Gliwicach, Szalonej Ali, u niej na noc postojem staniemy, a w sobotę sobie pojedziemy dalej.
Nic nie powiedziałem, niech się dzieje wola Pietrucha, wsiedliśmy w jakiś pospieszny linii Szczecin-Przemyśl i pojechaliśmy. Swoją drogą co za idiotyzm, żeby rozstrzygnięcie konkursu robić o 14 w sobotę. No pewnie, że lepiej niż w poniedziałek o 11 rano, ale żeby być o tej 14 to naprawdę trzeba było nocować w pociągu albo gdzieś po drodze. W Gliwicach Pietrucha opowiadał jak spali na dworcu z Czubrytem w czasie wielkiej powodzi, bo on jeździł z Czubrytem autostopem wiele w czasie studiów. Bo nie miał kasy, ale miał czas. Szalona Ala okazało się nie tylko studiowała z Pietruchem, ale do tego pracowała w szpitalu onkologicznym na oddziale dla dzieci i była buddystką. Nie wiem czy to połączenie wydawało mi się wtedy znaczące, ale ona tak opowiadała o tej pracy, że to się wydawało oczywiste, że jak kończysz psychologię i idziesz do pracy na dziecięcej onkologii to musisz mieć coś z wiecznością do czynienia, na co dzień już wcześniej. Tak jakby nikt, kto nie jest buddystą nie zniósłby pracy na dziecięcej onkologii. Ona mówiła o tej pracy jak o pracy przewdnika w górach, mówiła że „przeprowadzam ich”, jakby przeprowadzała emisariuszy, kurierów, spiskowców a wspinaczka skalnymi żlebami na przełęcze to był krajobraz jej codziennych zajęć. A to chodziło o to, że dzieci jej umierają na rękach. Kiedy o tym mówiła jakby krew jej napływała do twarzy, nie to, że miała rumieńce, ale jakby krew zwiększała objętość pod skórą, jakby pod skórą rosła inna Ala i szczelnie wypełniała te pierwszą, nawet lekko rozciągała ją w przestrzeni, napinała i tak napiętą skórę. Poszliśmy spać jakoś bardzo późno, zupełnie trzeźwi zalegając na jednym łóżku w pokoju babci Szalonej Ali, która to babcia też już nie żyła, ale myśmy żyli.
Nazajutrz znowu na piechotę przez śnieg do dworca i znowu jakiś pospieszny Berlin-Kraków, tam trzeba było się przesiąść i wyszło na to, że mieliśmy kilkanaście godzin, żeby dojechać a trafiliśmy na styk, tuż przed rozstrzygnięciem. Rozglądamy się zwyczajowo dookoła po sali, czy kogoś znajomego nie ma, ale zauważyliśmy dopiero jak siedliśmy na rozkładanych krzesełkach w Ratuszu, że jest Albert z Sosnowca. No wypas. Ale pełen wypas był jak się okazało, że Pietruch dostał ulubiona nagrodę wszystkich konkursowiczów – wyróżnienie drukiem w antologii pokonkursowej. Nawet nie, że jurorzy wyróżnili, wskazali, bo nie. Wyróżnienie drukiem. Trochę zabawne, bo mieliśmy za sobą debiuty prasowe a przecież tych antologii pokonkursowych to literalnie nikt nie czytał i nie czyta. To się ustawia u laureata na półeczce i ładnie wygląda, ale to wszystko. No ale nic, rozstrzygnięcie, pierdu pierdu, dyplomy,koperty, my siedzimy w tej Sali, w końcu ludzie się zbierają, mówię do Pietrucha, że spadamy na pociąg powrotny, ale ten jakby na coś jeszcze czekał i mówi:
– Drogi Lorenie, żesz kurwa mać, jechaliśmy 350 kilometrów w jedną stronę nie po to by obejść się jedną książeczką na spółę, wierzaj mi, organizatorzy na pewno nas zaproszą na jakieś jedzenie, obiad zapewne zamówili w firmie cateringowej i tamże już pyrka Bouef Strogonoff, stygną kanapeczki z kawiorem. Wiem co mówię miły Stanie, bo sam takie konkursy w Brzegu robię i wiem dobrze, że gdy się oszczędzi na biletach dla gości, nie płaci się za noclegi, to się nadrabia na pozornie drobnych dodatkach, ot takich jak ta książeczka w moich dłoniach. Nie upadaj na duchu mój towarzyszu, jeszcze chwila, moment, przerzedzi się tłum przypadkowych gapiów i podejdzie do nas hostessa z miejscowego domu kultury pytając uprzejmie, czy Panowie Laureaci i weźmie nas, jeżeli nie na obiad, to chociażby na herbatę, kawę, ciasteczko.
No to czekamy, Albert też kręci się koło krzesła, kiwnął nam głową, uśmiechnął się, że też wyróżnienie drukiem, tłum rzednie, rozpływa się powoli i nikt do nas nie podchodzi. Nie mówię już, że hostessa, ale nikt. Pietrucha trochę pokrążył koło stolika, z którego wziął antologię pokonkursową, żeby pokazać, że on tu nie jest pierwszy lepszy tylko, że znalazł się w gronie laureatów, ale nic, znikąd żadnej propozycji końcu dał za wygraną, wyszliśmy z ratusza, zimno, mroźno, Albert mówi, chodźcie chłopaki, powrotny za pół godziny, mam kilka piw w plecaku, pogadamy. Ale tak szczerze, chociaż piwo z blachy nieźle wchodziło, to z Albertem jak zawsze, rozmowa ciekawa, ale o tym, kto gdzie wydał, ile sztuk nakładu, czy mu sprzedali, czy dostał do domu przesyłką kolejową trzysta kilo swoich tomików i potem taksówką albo dwukołowym wózkiem, takim co to emeryci wożą na działkę i z działki różne tam szpadle, beczki i balie trzeba było wozić. Ciekawa sprawa, wszyscy od Zagajewskiego po Alberta wydawaliśmy i wydajemy w nakładach mniejszych niż tysiąc sztuk, najczęściej koło pięciuset, a ile emocji wokół tego czy to sześćset czy osiemset. No, bo świetnie się o tym gadało z Albertem. On wtedy wydawał, co roku książkę i pilnował, żeby drukować nowe wiersze w coraz to nowych pismach, żeby nigdy dwa razy w tym samym. I brałeś dowolne pismo z półki w empiku, a tam wiersze Alberta. A on miał na wszystko logiczne wyjaśnienie. Mówił, że jak czasy do dupy i pisma literackie maja nakłady po tysiąc, dwa tysiące i wychodzą nie, co tydzień, dwa tygodnie jak „Nowy Nurt”, ale co trzy, cztery miesiące i rzadziej, to żeby być obecnym trzeba zmieniać tytuły, zmieniać wydawców, wtedy większa szansa, że trafisz na jakiegoś czytelnika, a nie tylko kumpla ze środowiska. Albert w to wówczas chyba mocno wierzył. Teraz już nikt w to nie wierzy. Ani internet ani pisma, wokół nas jest nic, wielkie nic, a potem dopiero margines społeczeństwa, a potem daleko, daleko, reszta normalnych ludzi, która kompletnie nie rozumie po co my to robimy.

W sumie z tego Tarnowa to wyjechaliśmy tak jakoś późno, że wylądowaliśmy w Krakowie wczesnym wieczorem i nie chciało nam się jechać dalej. Pietrucha zadzwonił z dworca do takiego kumpla-satanisty, z którym pomieszkiwał ostatni rok na studiach, do Seby Nietoprza. Mówi, Seba Nietoperz nie jest sęp, można z nim spoko pogadać i postawić sprawę bez zbędnych ceregieli – napilibyśmy się z Tobą, ale nie mamy za co, bo nas drapnęli w Tarnowie. I rzeczywiście jakoś tak zagaił, a do mnie rzucił tylko krótko nie odrywając od ucha słuchawki swojego komórkowego telefonu:
– Za godzinę w AvaRyi
I uśmiechnął się szelmowsko. Jakoś go ten Kraków pobudził, bardziej niż bycie w gronie laureatów Konkursu o laur Tarnowskiej Starówki. Potem Pietrucha umówił nas na nocleg z Czajką, którego też znał chyba ze studiów, a który mieszkał na Osiedlu Pułku Lotniczego, chyba drugiego, z żoną Natalią i trójką dzieci. Powiedział mu, że musimy przekimać do rana, bo nas noc zastała i żeby się nie gniewał, bo będziemy przed północą, ale chyba nie do końca trzeźwi. I ten Czajka się zgodził. Boże, co za czasy, co za ludzie. W AvaRyi siedzieliśmy istotnie kilka kolejek w odmętach tarnowskiej konsternacji, a Pietrucha i Seba Nietoperz opowiadali jak mieli zespół w Krakowie i jak grali w tym tutaj oto pubie, a Szaman na koncerty jeździł jako basista z Wrocławia, że wsiadał w pociąg po zajęciach w piątek, około szesnastej i przed dwudziestą był na dworcu w Krakowie, bo się wtedy jechało niecałe cztery godziny po nieremontowanych torowiskach, bez tych wszystkich plakietek, mundurków, nazw pełnych trudnych i niepolskich fraz. I było o tym, że kłócili się z właścicielem lokalu o jakąś stówę w te czy w tamtą, a po koncercie Mysza, który był zespołowym kierowcą zawadził zderzakiem o przód jakiegoś forda escorta pod knajpą, zobaczył policję w lusterku, przestraszył się, wbił dwójkę i ruszył z piskiem opon. Ale nie wiedział, że jego zderzak, starego, dużego fiata wbił się pod błotnik tamtego forda escorta i jak Mysza ruszył – to wyrwał nowiutkiemu fordowi cały przód. I nie wiedział, że ten escort należał do właściciela knajpy, z którym dopiero co kłócili się o jakąś głupią stówę. No, więc kilka kolejek kamikadze, ale zanim wsiedliśmy do tego tramwaju co tam ten kanar był to nie było tylko kamikadze, bo pamiętam, że tequila cytryna i sól, potem piwo, potem kamikadze i tak ciągle powtarzając ten sam schemacik. Kiedy wyszliśmy z lokalu wyliśmy ze szczęścia na ulicach, a do tego kupiliśmy cygara. I Pietrucha kazał Pani Sprzedającej rozpakowywać wszystkie cygara z folii, bo Pietrucha przyjechał właśnie z Meksyku i on się zna. I Pani rozpakowywała te cygara, a Pietruch brał w łapę i mówił tylko: za miękkie, za wilgotne, a to za bardzo suche, a że zapach jest zły. W końcu nic nie kupiliśmy bo nadjechał tramwaj, taki duży, z niemieckiego demobilu z Norymbergi, wtedy to był szyk, nigdzie takich nie było jak w Krakowie. Drzwi się otwierają, patrzymy a tam kontrabas w jasnokremowym futerale, tak pod kolor tramwaju i facet za kontrabasem. Mamy wsiąść do tramwaju, ale tam ten gościu z kontrabasem stoi i jakiś niepokój nas zdjął czy co, że skąd facet z kontrabasem o tej porze w tramwaju. No i pytamy gościa czy ten tramwaj w naszym kierunku jedzie, a on mówi :
– To ten, tylko nie wsiadajcie do niego, dobrze wam radzę
No to jakoś zdjęty złym przeczuciem mówię do Pietruchy:
– Może rzeczywiście nie wsiadajmy, bo to w przeciwnym kierunku, a poza tym biletów nie mamy.
A na to Pietrucha jak nie huknie:
– Ależ Lorenie! Co ty pierdolisz? Kraków to moje miasto. Wsiadaj!
No to wsiadam i jedziemy. Faza fajnie się rozkręca i obaj zaczęliśmy tego faceta zaczepiać, że niby to on jest ten Kontrabasista ze sztuki Süskinda a może to on jest Jerzym Stuhrem, i wraca z teatru a może jest synem Jerzego Stuhra, którego Pietrucha znał na studiach, bo nie chodził na zajęcia, a zdawał. I wtedy podchodzi Kontrabas. Bilety do kontroli, mówi. A my z Pietruchem gadamy sobie tak jakby go nie było. Czy oglądałeś najnowszy film z Pacino, pytam. A Pietrucha mi opowiada jak kiedyś czytał biuletyn szkoły buddyzmu tybetańskiego w tramwaju i po prostu nie reagował na zaczepki kanara zachowując się jak głuchy i że to działa, że my musimy tak samo i on sobie zaraz pójdzie. A ten Kontrabas chyba już zdenerwowany warknął drugi raz:
– Bilety proszę?!
No to Pietrucha wyciąga bilety, ale takie stare, sprzed czterech lat jak jeździł jeszcze tym tramwajem w czasie studiów. I mówi: aaa, bileciki, o proszę bileciki. A Kontrabas na to, że przestarzałe. A Pietrucha na to:
– Fakt, dawnom nie stajał w tej okolicy…
I wtedy Kontrabas nie wytrzymał i krzyknął do drugiego kanara, który sprawdzał od czoła wagonu:
– Zenek! Dzwonimy na policję, ja już z nimi nie mogę.
I dalej do mnie, że pieniądze ode mnie chce. A że Pietrucha jakoś tak z brodą był, a ja ogolony no to mówię poklepując Pietrucha po ramieniu:
– Pan się nie denerwuje, ja nie mam, ale Tato zapłaci.
A ten kanar z kontrabasem już nie patrzy na mnie, tylko do tego drugiego wrzeszczy:
– Zenek! Ja już kurwa nie mogę dzwonimy na policję!
Pietruch się zorientował, że robi się jakby mniej wesoło, więc otwiera portfel z plastikami w środku i pyta :
– Czy honorują Panowie karty kredytowe Visa czy MasterCard?
A ten kanar:
– Zenek! Ja kurwa nie mogę, weź ty z nimi gadaj, bo ja zaraz jebnę jednemu i drugiemu.
Ostatecznie wysiedliśmy gdzieś w ciemnej okolicy między Krakowem a Nową Hutą i Kontrabas został ze mną, jako zakładnikiem, a Pietrucha wracał z tym drugim w stronę miasta, żeby w bankomacie wypłacić pieniądze na nasze karne bilety. Z tego wszystkiego do Czajki dotarliśmy chyba koło drugiej w nocy, ale ten zachował się tak jakby to było normalne, że go Pietrucha z kumplem odwiedza w środku weekendu i w środku nocy, posadził nas przy stole w kuchni, wyjął butelkę whisky, polał a myśmy jakoś tak z głupia frant, nie wiedzieli jak się zachować, więc wyjęliśmy teczki z wydrukami i zaczęliśmy mu czytać wiersze a on słuchał, popijał i tylko czasem, jak przestawaliśmy to mówił:
– No, no poczytajcie coś jeszcze.
Ale jutro będę miał kaca – pomyślałem. Ale pomyślałem też – Mama mi dała pięć mandarynek na drogę, to zjem je rano. Ale rano zapomniałem o tych mandarynkach, bo udaliśmy się do Żaczka, do pokoju 467 do siedziby Ha!Artu. Pietrucha doszedł do wniosku, że jak już jesteśmy w tym Krakowie, to musimy nawiązywać środowiskowe kontakty, pokazywać się i w ogóle. Ja wtedy nawet nie wiedziałem, że idziemy do kogoś, kto ma jakiś tam związek z literaturą Proszę Pana. Ja pojechałem na wycieczkę z kolegą i odczuwałem radość podróży, przygody. Ale wchodzimy do tego pokoju, do tej pożal boże się redakcji, pokoju w akademiku, gdzie stoją dwa komputery. Witamy się z Mareckim. Potem siadamy na jakimś tapczanie. Radek coś tam z nim rozmawia o czasopismach literackich, mnie to tam nie obchodzi. Mnie tylko obchodzi radość podróży, przygody. Ale wszystko spoko. I przypominam sobie o mandarynkach mamy, więc wykładam je z boku. Oglądam się za siebie, a tu kartka w ramce zawieszona na ścianie i taki napis: „Gratuluję powołania do życia nowego, chujowego pisma”. A pod spodem personalia – Paweł Baran. Imienia nie pamiętam. A obok wydruk z komputera z serwisu internetowego „Tekstylia” z pierwszym wpisem od czytelnika albo krytyka, też nie pamiętam, który brzmiał: „Z chujami się nie zadaję”. I zapomniałem na chwilę o tych mandarynkach. I jeszcze na dodatek nagle otworzyły się drzwi. I powiem to – powiało chłodem, zimno się zrobiło. Mogłem wziąć ten szalik, co mi mama na drutach zrobiła – myślę sobie. I myślałem, że mam jakieś halucynacje po piciu, bo to nie byli ludzie tylko dwa płazy, albo raczej gady, tak, to były takie jaszczury jakieś. Podchodzą do nas i nic nie podają ręki, nie mówią cześć. Tylko stoją nad nami, a my z Pietruchem siedzimy. Stoją, łypią gałami i nic, zacięli się kurna. I patrzą w oczy, a oczy mieli metalowe jakieś nieruchome. I pomyślałem, co ja tu robię, to jakiś sen.
Ale to nie był sen. To nie był nawet film. W końcu Marecki obraca się na krześle od komputera i mówi do nich: PANOWIE SĄ Z „KOPARY”, Z DOLNEGO ŚLĄSKA…
I ten półuśmiech tych jaszczurów, jakby miały po pół mózgu. Poczułem się jakby facet powiedział przedstawiając nas: Panowie to obywatele z jakiegoś kraju trzeciego świata.
A przecież nasza „Kopara” to nie miasto czy kraj. To pismo poetyckie ludzi otwartych, życzliwych, nasza republika, nasza wolna trybuna, trebunia i tutka na cały kraj. Kiedyś myślałem, że wszyscy są tacy jak ludzie z „Kopary”, ale w tamtej chwili wydoroślałem, bo te dwa jaszczury podały nam ręce. Nie zmienił im się nawet przez chwilę wyraz twarzy ani refleks w oku, zima, zima stary. Czy ktoś widział Yeti? Dobra firma, robi klucze. Ale nic gady podają nam odnóża, a te odnóża. Patrzę na nie w zwolnionym tempie, a z nich cieknie jakaś substancja, śluz jakiś. Ale jakoś się przemogłem, bo sam jestem w redakcji „KOPARA” jako DELEGATURA TERENOWA. A to pismo ludzi otwartych myślę. Więc podaję rękę. Mam nadzieję, że to nie super glue. Jeden płaz siada obok mnie. Ja dyskretnie wycieram rękę w dżinsy, śluz ciężko schodzi. Ja pierdolę myślę. Boję się obrócić w bok i spojrzeć w te metaliczne oczy płaza czy gada. Ale myślę, nawiążę jakąś konwersację oczywiście. Ale boję się obrócić. Zmagam się ze sobą. W końcu zmuszam swoją głowę, żeby obróciła się w lewo. Patrzę i nie wierzę. Ten skurwiel upierdziela moje mandarynki.

Radosław Wiśniewski – Opowieść Stana Lorena
QR kod: Radosław Wiśniewski – Opowieść Stana Lorena