1

Ulica była jak tunel, przez szczelinę między dachami wlatywał odgłos tramwajowych dzwonków., czasem trzasnęły drzwi, na krótko zapłakało dziecko. Nadal byłem w środku miasta, wyraźnie słyszałem granie kurantów na słynnej wieży, dwa kroki stąd stał dworzec kolejowy, z pobliskiego skwerku miałem widok na katedrę. Jednak na tej uliczce gwaru nie było, jakby niepisane prawo zabraniało pokazywać się tu więcej niż trzem, czterem osobom na raz. I żadnego pojazdu, wyłącznie piesi.

Gołębie pomrukiwały na gzymsach, na balkonach suszyło się pranie, na jednym z nich stało radio, rzewne piosenki z lat sześćdziesiątych niosły się po błyszczącym ze starości bruku.

Wejścia do jedynej winiarni strzegły dwa koty i kotara. Koty spasione i zblazowane, kotara ciężka, przybrudzona na wysokości rąk. A więc ktoś tam wchodzi i wychodzi.

W szeregu kamienic rozpychał się kościół z barokowymi dekoracjami na frontonie.

Ciasnota ulicy nie pozwalała zobaczyć jego bryły w całości, dwie bliźniacze wieże z trudem mieściły się w obiektywie. O wejściu do wnętrza nie było mowy, sfatygowana wywieszka informowała, że przybytek otwiera się dwa razy w tygodniu na popołudniowe nabożeństwa. Widocznie okoliczni wierni w większości wymarli albo czczą już inne świętości.

Sklepów naliczyłem dwa: ten z żarówkami był zamknięty i przesłonięty pordzewiałą żaluzją. Sąsiedni przybytek zapełniały skrzynki z warzywami i worki z ryżem, w otwartych drzwiach, oparty o futrynę stał sprzedawca z posiwiałą, starannie przystrzyżoną brodą, jego twarz wydała mi się znajoma, mogłem ją widzieć na okładkach książek.

Wolno zaciągał się papierosem, nie zwracał uwagi na przechodniów, nic w jego wyglądzie nie zdradzało, żeby szukał klientów na worek cebuli albo pięciolitrową butelkę oleju. Wpatrywał się w daleki punkt na horyzoncie. Tylko, że tam żadnego horyzontu nie było. Naprzeciw stała odrapana kamienica. Odruchowo przyśpieszyłem kroku.

Nie chciałem mu przeszkadzać, niewykluczone, że akurat układał w myślach kolejny rozdział, szukał puenty albo szedł wraz ze swoim pielgrzymującym bohaterem po pustynnym piasku. Ale nie musiał być tym pisarzem, może był po prostu sprzedawcą warzyw, który właśnie zrozumiał marność swojej egzystencji. Stad ten stupor i pustka w oczach. Jeśli był na skraju załamania nerwowego i za chwilę spod worków z ryżem miał wyciągnąć karabin, tym bardziej nie chciałem mu przeszkadzać.

2

Miasto było tym magnesem. Zwiedzałem jego kościoły, po kamiennych schodkach wchodziłem na wieże, z poziomu wykładanych mozaiką chodników podziwiałem fasady kamienic, zaglądałem do sklepów i muzeów. Ale było tego za dużo, mieszanina stylów, ilość budowli i dekoracji zmęczyły mnie. Męczyło mnie nawet w snach: wchodziłem w ślepe uliczki, gubiłem drogę na dworzec, uciekałem przed nieznajomymi. Na dokładkę dręczył mnie żal, że muszę odjeżdżać, że nie zobaczę wszystkiego i to cudowne miasto pozostanie niepoznane, zaledwie muśnięte moimi zmysłami.

Uzdrowienia szukałem nad oceanem. Ustawiłem się na jego wysokim brzegu plecami do miasta i patrzyłem w dół. Tłumu nie ma, kilkanaście osób leżakuje, kobiety jak foki leżą na plaży, faceci snują się po skałach, niektórzy z wędkami, inni z małym radyjkiem przy uchu. Kilku śmiałków namacza się w płytkich zatoczkach. O pływaniu nie ma mowy, fala jest zbyt silna, mogłaby rzucić człowiekiem o skały. Zresztą, to nie jest kąpielisko, ot, skaliste wybrzeże, niemal dzikie. Byłoby bardziej dzikie, gdyby nie okrzyki karciarzy rozlokowanych na głazach tuż pod promenadą albo pod murami starego fortu.

Karcianych stanowisk naliczyłem sześć. Spaleni na brąz mężczyźni od rana do zmierzchu toczyli wojny do ostatniej damy, ostatniego króla i waleta. Na prowizorycznych stolikach dojrzałem obłe kamienie wielkości pięści. Pomysłowi gracze przyciskali nimi karty, żeby ich nie porwał wiatr. Jeden kamień jest dobrem wspólnym, to ten którym przyciska się stosik rosnący na środku stołu. Wśród grających jedna kobieta, jej wysoki głos przebija się przez ogólną wrzawę. Nie nazwę jej „Graczką” ani „Karciarką”. Najlepiej pasowałoby umieścić ją na XVII wiecznym flamandzkim obrazie zatytułowanym “Kobieta w jasnej bluzce grająca w karty z półnagimi mężczyznami nad brzegiem Atlantyku”.

Wiał ciepły wiatr, fale konsekwentnie i z gracją uderzały o brzeg. Czyniły to regularnie jak zegar. Przybój i odbój. Natarcie i wycofanie. Miliony lat mozolnych ćwiczeń nie poszły na marne.

Stałem po kolana w wodzie, bryzgi piany moczyły mi podwinięte nogawki spodni. Z każdym odpływem fali szorstki piasek usuwał się spod moich stóp, musiałem obok szukać stabilniejszego gruntu, znajdowałem, ale to co od teraz miało być solidne i zapewnić mi równowagę, przez kolejną falę zostawało wymyte. Jeśli się zagapiłem i w porę nie przesunąłem w bezpieczne miejsce, następne fale podmywały mnie bez litości, jakby koniecznie chciały, żebym upadł. Wiem, wiem: przypisywanie przyrodzie intencji niszczycielskich to ciężka bzdura. Jej działania są może celowe, pewnie jej aktywność ma jakiś sens, ale jest to sens ukryty. Krojenie przyrodzie gorsetu z naszych koślawych wyobrażeń to jeszcze jeden przejaw ludzkiej megalomanii.

– “Idźcie i czyńcie sobie ziemię poddaną” – zachęcał kiedyś samozwańczy lider pasterskich plemion.

– “Nie bądź , Kozisynu, zabawny” – odpowiadają mu żywioły ziemi. Od milionów lat robią swoje i nie zanosi się na to, aby przestały napierać, zatapiać, wybuchać i pochłaniać. A w ludzkich baranich łbach nadal lęgną się oskarżenia pod adresem przyrody i jej intencji. Ludzie postanowili traktować przyrodę jak złego wilka i to wilka tresowanego, którym wysługuje się ktoś o zdecydowanie gorszych intencjach.

Fale wpadały na brzeg z impetem, obmywały głazy, kładły się płasko na piaszczystej plaży i wycofywały z szumem, głaszcząc miliardy kamyczków po ich obłych grzbietach. W ich hipnotycznym ruchu dostrzegłem coś pierwotnego. Było to jak akt kopulacji: intensywny, miarowy i też oparty na sile przyciągania.

Ci, którzy za moimi plecami grali w karty, doskonale wpasowali się w ten rytm. Słońce ich grzało. Karty przyciskane kamieniami nie uciekały spod rąk, zapas wody i papierosów wystarczał do wieczora. Przybój fal i syreny okrętów odpływających z pobliskiego portu układały się w kojącą muzykę. Gdyby nagle pojawił się brodaty facet chodzący po spienionych falach, niewielu odwróciłoby głowę. Gra w karty wymaga uważności, na cuda nie ma co liczyć.

Zrozumiałem nagle, że ocean jest bardzo stary.

Zanim z mokrych szczelin powstały prehistoryczne gady i zanim urodzili się autorzy legend o Stworzycielu świata, fale tak samo uderzały o brzeg. Jeszcze nie powstało pojęcie czasu, a fale już biły o brzeg z regularnością zegara, napierały na skały jak stado rozjuszonych koni. Pieściły się z ziemią i wydawały protoplazmiczne potomstwo.

Przypomniałem sobie dokumentalny film o powstaniu życia na Ziemi – zaczynał się od sceny, gdy fale uderzają o brzeg i wsiąkają w piasek. Z pęcherzyków powietrza wypełzają jakieś amebowate stworzonka napęczniałe od kwasu nukleinowego, mnożą się samoistnie, potem szukają drugich stworzonek i płodzą potomstwo, coraz większe sprawniejsze i doskonalsze. Pełzającym jaszczurom rosną dzioby następnie skrzydła, ewolucja rozkręca się na poważnie. Transformacje, transgresje i transfiguracje nie ustają w wyścigach. Czasu jeszcze nie ma, ale kuranty biologicznego zegara co milion lat ogłaszają kolejne osiągnięcia – jest już ryba, za nią gad, ptak, ssak i wreszcie pojawia się człowiek. Od razu wyprostowany, jeszcze bez karabinu, ale już z pieśnią na ustach, chętny by się poddać jakiejś ideologii. Udowodnić innym swoją wyższość, swoją niezbitą rację. Mózg ma dobrze rozwinięty. Tak dobrze, że ponosi go wyobraźnia – wymyśla kodeksy, rysuje brodate bóstwa, mozołu ewolucji nie pamięta, może jej zaprzeczać. I gorliwie zaprzecza. W imię tego, co sam wymyślił.

Brodząc w płytkiej wodzie podszedłem do skał najbardziej wysuniętych w ocean. One przyjmowały na siebie pierwsze uderzenia fal. Dzięki nim w górę strzelały srebrzyste pióropusze wody, pulsowały pieniste bałwany. Spodobało mi się to. Wyjąłem z plecaka aparat. Światło miałem z drugiej strony. Każdy rozprysk fali tworzył odmienny wzór utkany z wody, światła i powietrza. Zrobiłem setkę zdjęć. Z palcem na spuście migawki zaczynałem rozumieć, skąd wzięła się cywilizacja.

Z bałwanów.

Mirosław Drabczyk – Obrazki z podróży (vol. 2)
QR kod: Mirosław Drabczyk – Obrazki z podróży (vol. 2)