Już teraz

Już teraz
słowa przekraczają
rzekę
nie dotykając jej
Znikają w trzcinach
Unikane przez gęsi gęgawe
Wzgardzone przez mewy

Lete podaje wódkę
na brzegach
W mętnej wodzie kręcą się
złe duchy
z dobrymi
w mocnym uścisku

Usta bełkoczą
proszę-i-dziękuję
wargami z których
krew tylko wtedy tryska
gdy się w nie uderzy


Wytrwałe nieszczęście rzeczy

dla Katrin Heyne
Są tutaj
Stłoczone przy sobie
Nóż Filiżanka Stół
Pofałdowana myśl
Niewymowna ufność
Której się poddają
Stół Karbowany nóż
Filiżanka z herbatą
Połykająca kostkę cukru
W swój złamany brąz

Są tutaj
Rzeczy
Zsunięte razem na swym
Obłędnym miejscu
Mówią sobie
Wytrwale w oczy
Niekiedy szczękają
Są nieprzyzwoite
Gdy wiatr
Wpada przez drzwi do pokoju

Podnoszę filiżankę do ust
Rozchylam wargi
Wsysam słodką herbatę
Jakby rzeczy
Były skazane
Na życie w ciągłym
Powtarzaniu

Aby mnie
Aby moje chciwie ssące
Usta podglądać
Aby zanurzyć się w wielki głód
Co mieszka w mym ciele

Nie odpowiadają
Gdy je pytam
Gdy rzucam im
Jedno z prostych pytań
Jedno z pytań
Które są jak sieci

Nie odpowiadają
Nóż Filiżanka
Stół

Ich milczenie
Zawiera herbatę
I myśl
Jak gazeta
Skazana na mówienie
Milczenie zawiera

W którym bezlitośnie
Rozrasta się niewymowne


Utrata – przewidywana

Wszystkie żywe istoty są jednakie, powiedziała matka, za wyjątkiem dzieci. Dzieci, tutaj nic nie wiadomo. Zgadza się, powiedział ojciec, z dziećmi nic nie wiadomo.
Marguerite Duras „Letni deszcz”
kiedy pierwszy raz powiedziałam: mój syn
nie miałam na myśli tego maleńkiego człowieka
kiedy pierwszy raz powiedziałam mój syn
drzwi zostały zatrzaśnięte
drzwi których nie mogłam zobaczyć
gdyż były wszędzie
zakurzone światło mego własnego dzieciństwa
po raz ostatni rozlało się nade mną
i w gwałtownym bólu porodu
pożegnałam się z sobą

kiedy później obserwowałam
w lustrze moją twarz
w pokoju była obca kobieta
która mieszała wszystkie barwy świata
żeby nie nazywać się matką

matka była metaforą dla
precyzyjnie uformowanych kluczy
które mogą otworzyć i zamknąć każde drzwi
matka to były ogromne dłonie
które z warkoczy kształtują dzieła sztuki
podziwiane tylko przez obcych

matka to były obłoki z mąki
słodkiego miodu i cierpkiej herbaty
matka to było blade światło pod drzwiami
i rozpaczliwe słowa
pod koniec miesiąca gdy pieniądze
przepływały przez ojca
smutnie i żółto

matka to było maleńkie mieszkanie
zacieniona łazienka
matka to była ciągła chęć wyjścia
by trzeba było wracać

kiedy pierwszy raz powiedziałam: mój syn
byłam kobietą-matką
matką-kobietą kobietą-matką-córką

rosyjska drewniana laleczka
subtelnie przyozdobiona i pociągnięta trującym lakierem
taka jak wszystkie
a przecież to ona
robiła doświadczenia na miłości
jak na pierwszym wypowiedzianym słowie


Autoportret bez lustra

Jest wieczór Twarz matki
zanurza się w oknie Szyba
nie pęka Rozpuszcza w krzemowym piasku
równanie z dwoma niewiadomymi
Siedzę na brzegu brązowego krzesła Ona wwierca
swój ogromny rdzawoczerwony palec wskazujący w moje czoło
Aby je otworzyć
Wszystkie omyłkowo przekartkowane dni Głuche
przebudzenie Poszukiwanie miejsca poza
panoptycznym systemem jej oczu stapiają się
w kulę z ołowiu Paraliżują skok Te trzy
sekundy przed uderzeniem W których całe życie
przesuwa się przed …
Śmierć jest dziełem sztuki Matka I Umieranie
Rękodzieło Nie nauczę się już tego Dla ciebie
Nie ze względu na mnie Dwanaście lat spędziłam na uniwersytetach
Czaszka prawie rozpada się Cóż chcesz znaleźć i wyrzucić
jak wszystkie pocztówki fotografie z mozolnym uśmiechem
na ustach Wysuszone wiersze co szeleszczą jak umierające włosy
Nigdy nie wykorzystane pełnomocnictwa na ławce gdzie dotykały się
nasze dłonie –

Wszystkie te lata wiszą na gnijącej pępowinie
rozciągającej się na pół świata Tak słodkiej i zepsutej
jak komunijny opłatek o smaku malin

Nie rzucam się w zwierciadlany obraz mych oczu
i nie lecę ponad rzeką prosto w otwór
komina rzeźni

Jednak księżyc
wygięty i żółty
Życzy mi szczęśliwej podróży
jak twe usta


Czy wiesz
dlaczego tak idziemy

dla Elsy Hupe
Nie widziałam że ona nadchodzi

Podczas podróży moje ciało było
owinięte w ubrania tak że
ten maleńki promień
nie znajdował wejścia przez skórę

Jechałam wciąż pod
słońce i wszystko co rozpoznawalne
widziałam tylko jako kontur
Na drzwiach nie można było znaleźć
żadnych klamek ani zamków

Do domu
pociąg łomotał o ziemię
do domu
Moje cierpkie od dymu usta
połykały turkotanie kół

W żołądku tkwiło imię matki
nierozpuszczalny kamień
i zwierzę ojca krążyło wokół mej głowy
z martwymi pijanymi oczami

Drogę do jej domu
przeleciałam
Nie chciałam widzieć moich
dziecięcych stóp
jak drepczą po asfalcie
bez kierunku i celu

Nie chciałam słyszeć szkolnych drzwi
Jak zatrzaskują się
Nie chciałam widzieć stadionu
na którym okrążenie za okrążeniem
biegałam o swe życie

Nie chciałam pozdrawiać obcych
z ich starzejącymi się dziecięcymi twarzami
których imiona jeszcze dzisiaj znam
na pamięć z klasowego dziennika

W jednej ręce miałam kwiaty
w drugiej torbę pełną kłamstw
kolor włosów jak
z innego świata

Kiedy przelatywałam obok matki
przez okno w kuchni
nawet się nie zaśmiała
Starła mnie
tak jak się ściera niezasłużoną
kroplę potu z czoła

Pomiędzy tonami górnej
oktawy które tryskały z radia
wrzuciłam moje pozdrowienia w bawełniane
koszule żeby nie rozbiły
tekturowych ścian

Pucowałam moje imię aż
błyszczało tak jak prawdziwe słońce
Usta matki uformowały
ogromne Och i
przez jamę jej ust widziałam
głód
który pozostawiły tam urodzone dzieci
którego nic nie zaspokoi
żaden tak troskliwie upieczony kurczak
żadna ochoczo wyznana miłość

I wciąż jeszcze nie widziałam
że ona nadchodzi
kiedy czerpałam wino
do mych ust
żeby odnowić
wyciekłe morze
Żeby rozjaśnić barwy
starych plastikowych misiów
które topiły się w wannie

Żeby księżycowi dać jasny zwrot

Były Zaduszki
Na cmentarzach drżące
kwiaty szarfy
i lilie
BÓG spadł i przewrócił się
głową na błotnistą drogę

A światło wycięło
okienną szybę w krzyż

Telefony w małym
nikczemnym mieście były jak odcięte
od reszty świata
Szarpnęłam mięsiste ramię
mojej matki tak jakby
sprawiony jej w ten sposób ból
mógł zmniejszyć mój o połowę

Ona przeciwstawiała mi jednak
tylko swój głód
Głęboką ziejącą dziurę

Wtedy chciałam wrócić do nory

Nie widziałam że ona
nadchodzi gdy przyszła
jak gość którego prosiłaś
by zajął miejsce przy twoim stole
pił bez końca piwo
palił papierosy aż po
nierozpoznawalność twarzy

Być może wyglądała
jak jedna z wielu
Być może grzecznie
uścisnęła twą dłoń

Być może
powiedziała być może
z zaciśniętymi wargami

Jej płaszcz powiewał na
świetliście błękitnym niebie
gdy matka wskazała mi drzwi

Niosła cię w pobliże
Oriona
z nagimi jak szklanymi
ramionami

Wiesz
dlaczego tak idziemy
Wołałaś za mną

Moje usta wybiły
dziurę w powietrzu

Stopy rosły
ku jądru ziemi –

przełożył Marek Śnieciński

Undine Materni – Wiersze
QR kod: Undine Materni – Wiersze