IV
Zima. Bratanek ze wsi.

Zapala się mała lampka wisząca na ścianie.
Obszerny, ale niski pokój. Małe, kwadratowe okno wycięte w bardzo grubych murach. Na zewnątrz okna majaczą na wpół przymknięte, drewniane okiennice. Za oknem ciemność.
Na podłodze grube, niekształtne płytki o ciepłym kolorze spalonej, pomarańczowej ziemi.
Krzywe, do tego nierówno otynkowane ściany podtrzymują niskie, ciężkie sklepienie.
W ścianach wnęki, niektóre zasłonięte dębowymi drzwiczkami, inne tylko prostym, szarym płótnem zawieszonym na drewnianych kółkach.
W rogu, blisko okna drewniane łóżko z wysokim siennikiem. Na łóżku leży Zamiatacz. Nad łóżkiem zapalona lampka.
Przy łóżku taboret o krótkich, grubych nogach. Na taborecie złożone w nieregularną kostkę ubranie. Koło taboretu stoją buty.
W rogu, po drugiej stronie okna, stoi drewniany stół o krótkich, kwadratowych nogach i grubym, ciężkim blacie. Przy nim dwa proste, kuchenne krzesła. I
Pod ścianą, przeciwległą do łóżka Zamiatacza, stoi drugie łóżko, polowe, rozkładane. Na rozkładanym łóżku leży Bratanek Zamiatacza.

Dzwoni budzik. Zamiatacz budzi się, wyciąga po omacku rękę w stronę półki nad łóżkiem, wyłącza dźwięk budzika.
Otwiera oczy, patrzy na cyferblat.
Jest trzecia dwadzieścia.

Zamiatacz stoi przy oknie, odkręca zaczepione na hakach sznureczki od okiennic, pociąga sznurki do siebie i przymyka skrzydła okiennic.
Jest ciemno, cicho i zimno.

Kiedy tak patrzy się w ciemne, ciche, zimne, nocne niebo, człowiek mimowolnie zastanawia się jak by to było, gdyby nagle znaleźć się tam, w chmurach. Nie widać jeszcze drzew, domów, a nawet nie jest się pewnym, czy widoczne za dnia drzewa i domy teraz tam są. Nie widać dalekich krajobrazów, bo jest jeszcze na to za ciemno, jedyne co widać to te bezkresne chmury, które tylko teraz zdają się być na wyciągnięcie ręki. Wydają się zachęcać, by wejść na nie i pójść w głąb nich. Czy w tej ciemności byłoby zimno ? Nieprzyjemnie ? A może byłoby ciepło i przytulnie? Bez czasu, bez trosk ?

Obok Zamiatacza stoi Bratanek ze wsi. Obaj patrzą na ciemny plac i ciemne niebo.
Ktoś inny, jeśli by nie znał placu, pewnie patrzył by po prostu w ciemność, ale oni wiedzą, że ta ciemność to plac i bruk na placu i kamienice wokół placu i niebo nad placem.

Wychodzą z domu.
Zamiatacz delikatnie zamyka za sobą drzwi mieszkania. Ostrożnie, po cichu, tak by nikogo nie obudzić, idą przez ciemność klatki schodowej.
Zamiatacz idzie wolno i cicho, dokładnie stawia nogi tam, gdzie same niosą go na pamięć i lekko muska lewą dłonią wygładzoną poręcz, bardziej z potrzeby dotyku niż podparcia.
Bratanek idzie wolno i cicho, ostrożnie stawia nogi tam, gdzie znajdują oparcie i lekko muska lewą dłonią wygładzoną poręcz dla zachowania równowagi.
Jest ciemno, cicho i chłodno.

Kiedy ktoś zna klatkę schodową od wielu lat, kiedy klatka ta jest bardzo, bardzo szeroka, a schody są wielkie i szorstkie; kiedy poręcze są kamienne i wygłaskane setkami lat rąk, można iść tak w ciemności, nie paląc światła, nawet nie otwierając oczu, stawiając kroki powoli, lecz pewnie. Można iść z jeszcze przymkniętymi od snu oczami i być pewnym, że wyciągnięta lekko przed siebie dłoń trafi za chwilę na zakręt poręczy, na mniej wygładzony kamień na parterze, w końcu na masywne, drewniane drzwi akurat w miejscu, gdzie nie ma zimnych, żelaznych okuć, tylko ciepłe, gładkie drewno.

Kiedy ktoś nie zna klatki schodowej, kiedy klatka ta jest bardzo, bardzo ciemna, kiedy schody są wielkie i szorstkie, a poręcze drewniane i wygłaskane, ale też kiedy z przodu idzie ktoś, kto zna klatkę schodową od wielu lat, można tak iść w ciemności, nie paląc światła, ani nie otwierając oczu, stawiając kroki powoli, lecz pewnie. Można iść z zamkniętymi oczami i być pewnym, że wyciągnięta lekko przed siebie dłoń trafi za chwilę na zakręt poręczy, potem na koniec poręczy na parterze, w końcu na masywne, drewniane drzwi akurat w miejscu, gdzie nie ma zimnych, żelaznych okuć, tylko ciepłe, gładkie drewno.

Zamiatacz i Bratanek wychodzą z bramy. Staje pod kamienną ścianą na skraju wielkiego placu.
Kilka stojących co kilkadziesiąt metrów lamp świeci słabiutkim, mdłym światłem. Właściwie nie oświetlają prawie nic, oprócz swych własnych kloszy.
Plac jest tak wielki, że w tej ciemności nie widać jego drugiego końca.
Jest ciemno, cicho i zimno.

Zamiatacz i Bratanek idą powoli w głąb placu. Zatrzymują się po kilkudziesięciu metrach. Bratanek kładzie na chodniku pierwszy worek. Potem szybkim krokiem odchodzi i co kilkadziesiąt metrów kładzie następne. Z każdym krokiem jego sylwetka coraz bardziej ciemnieje i staje się częścią czarnego nieba. Wygląda przy tym nie jakby odchodził w dal, ale jakby wchodził coraz wyżej i wyżej i wyżej. Nie znika jednak ani nigdzie nie wchodzi.
Zamiatacz tymczasem zaczyna zamiatać, posuwając się w ślad za Bratankiem, tyle, że dużo wolniej.
Po chwili Bratanek wraca z pustymi rękami, bez worków. Wraca, a wracając – na powrót wyraźnieje i nie jakby wracał, ale jakby schodził z góry w dół, na bruk placu.
Staje obok Zamiatacza, niedaleko bramy, z której wyszli.

Zamiatacz obmiata kamienny, półokrągły słup z prawej strony bramy. Niewidzialne pyłki spadły na biegnące pod murem wyżłobienie. Pociągnął miotłą przez całe wyżłobienie, wzdłuż kilku kamienic, aż do piątej z kolei, do miejsca, gdzie na plac wchodzi ulica. Tam miotła zostawiła kupkę pyłu, odłamków kamienia, drobne papierki, potem jeszcze omiotła ujście ulicy do placu i wjechała na plac.
Tutaj, na placu, zamiatają już obaj, idąc obok siebie, oddaleni na odległość zamiatającej miotły, jeden bliżej kamienic, drugi bliżej środka placu.

Plac dookoła, wzdłuż kamienic, wyłożony jest ciemnoszarą, prawie czarną płytą wygładzonego granitu. Duże, dość równe płyty przylegają do siebie prawie dokładnie, także wypełniająca szpary zaprawa położona jest równo z płytami.
Buty i miotła łatwo szurają po prawie czarnej i prawie gładkiej powierzchni granitu. W ciemności nocy plac wydaje się być czysty, lecz pod miotłą zbiera się dużo papierków, niedopałków, papierosów, chusteczek, kapsli. Co kilkanaście metrów rosną niewielkie kupki śmieci, a kiedy jest już ich kilkanaście, wracają, odkładają na ziemię dużą miotłę i za pomocą małej miotełki i szufelki zbierają śmieci do worka. Pełny worek zostaje w miejscu ostatnio sprzątniętej kupki. Wtedy Zamiatacz i Bratanek idą dalej.
I tak przez dwadzieścia trzy rzędy płyt, dziesięć rzędów worków na śmieci, aż do końca tego ciemnoszarego, prawie czarnego, gładzonego granitu.

Potem jedenaście pasów szarego, porowatego sjenitu dla aut. Jeszcze potem „kocie łby” potrzaskanego piaskowca dla ludzi. I kamienno drewniane ławeczki na skraju piaskowca. I krótki odpoczynek.
A za jasnoszarym pasem piaskowca jest czerń. Doskonała czerń czarnego, gładkiego bazaltu. A z niego, jak samotna skała z nocnego spokojnego morza, wyrasta fontanna.
Zamiatacz i Bratanek pochylają się nad szeroką misą miejskiej fontanny stojącej na środku placu. Lewą ręką oparci o brzeg fontanny, prawą dłonią czerpią wodę i obmywają twarz, szyję. Potem siedzą na jej brzegu, na tyle długo, by odpocząć, i na tyle krótko, by nie zmarznąć. Wstają, biorą miotły pod pachę i zataczając coraz większe koła zbierają rozstawione po placu worki ze śmieciami. Zamiatacz pomaga Bratankowi wrzucić worki na plecy, jeden po drugim, co kilkanaście metrów kolejny. A potem, podpierając zwisające z pleców Bratanka worki, trochę pomaga, a trochę przeszkadza mu je nieść.
Tak podchodzą pod ścianę kamienicy. Bratanek odwraca się tyłem do muru, opiera o ścianę nie tyle plecami, co workami na plecach, lekko ugina nogi i zsuwa worki między plecami a murem kamienicy. Szur, szur – szur, szur worków po ścianie i ledwo słyszalny zza tego szur, szur – szur szur odgłos klapnięcia worków na ziemię, wprost w kamienny, wyżłobiony rowek pod murem.

Czwarta czterdzieści.
Zamiatacz i Bratanek stoją w progu wielkiej bramy kamienicy, z której wyszli, kiedy jeszcze wszędzie było ciemno. Teraz stoją na granicy nocy i dnia.
Na ich twarze zwrócone w stronę placu padają pierwsze promienie niewidocznego jeszcze słońca – już czuje się nadchodzący dzień.
Za ich plecami jest wielka, ciężka brama – wciąż ciemna noc.

Kiedy tak idzie się klatką schodową, którą się zna i idzie się nią codziennie, zawsze o tej samej porze, i nikt inny nią nie idzie, a klatka jest szeroka, wygodna, schody niskie, rozłożyste, ściany co prawda kamienne, ale kamienne takim starym, miękkim i ciepłym kamieniem, a szorstkie niegdyś balustrady wygładzone, wygłaskane – to nawet lepiej, kiedy jest ciemno i nie świeci się światło.

Jest ciemno, cicho i ciepło

***

Zamiatacz leży w łóżku. Leży na wznak, kołdra zaciągnięta pod brodę, oczy ma zamknięte, ale nie śpi.
Na budziku jest godzina piąta piętnaście.
Ubranie, złożone w nieregularną kostkę, leży na stojącym przy łóżku taborecie.
Pod przeciwległą ścianą, na rozkładanym łóżku leży Bratanek. Jego ubranie, złożone w kostkę, leży na krześle przy stole.
Przytłumione światło nocnej lampki gaśnie, zostaje tylko bardzo nikłe światło wpadające przez uchyloną okiennicę.
Jest ciemno, cicho i ciepło.

***

Zamiatacz i Bratanek stoją przy oknie.
Bezkresne morze placu. Wyższe i niższe partie placu przy tym ogromie zdają się być doskonale równe, jak równe wydaje się, mimo fal, morze widziane po horyzont. Jaśniejsze i ciemniejsze kręgi granitu, sjenitu, piaskowca i bazaltu zbiegające się coraz bliżej i bliżej i bliżej ku fontannie. Pośrodku placu czarna bryła fontanny wyniesiona nad bruk również wydaje się raczej tylko jedną z wielu, choć nieco większą – falą.
Czarno-szaro-popielate morze placu zamknięte bardzo równym kwadratem kamienic i gmachów.
Marmurowe gmachy. Marmur biały, szary, popielaty, piaskowy, żółty i żółtawy, zielonkawy i prawie czysto zielony, spalony pomarańcz i spalony brąz, brązowy i bury, brudny i czysty beż. Marmur jednokolorowy i w prążki. Sto kolorów, ale gdyby przymknąć oczy, pod powiekami zostanie głównie pastel i popiel.
Z lewej strony obrazu – wieża . Z prawej – katedra.

Zamiatacz patrzy na plac
Widzi pasy granitu, sjenitu, piaskowca i bazaltu, widzi niskie, szerokie, głębokie i ciemne podcienia na parterach kamienic, podcienia okolone przysadzistymi filarkami, za którymi widzi – choć ich nie widać – sklepy, do których czasem chodzi i knajpy, w których czasem siedzi, a nad podcieniami widzi – choć też ich nie widać – mieszkania za głębokimi balkonami, a w mieszkaniach widzi znajomych, kolegów i przyjaciół, jednych jako małych chłopców z podstawówki, drugich jako kawalerów, a jeszcze innych, jako podobnych mu starszych ludzi, zależnie od tego, kiedy kto był mu bliski. A sprzęty w tych mieszkaniach są wiecznie te same, tylko tyle, że te zapamiętane z dzieciństwa są nowe, choć już wtedy staromodne, a te znane teraz – są tymi samymi sprzętami, lecz zniszczonymi, postarzałymi o kilkadziesiąt lat.

Bratanek patrzy na plac.
Widzi ogromne fasady, duże okna w wysokich piętrach, wielkie płaszczyzny ścian, monumentalne krągłości i wysokości gigantycznych filarów, kaskady gzymsów, strome lub obłe pagóry dachów.
I widzi kolory : biele, beże, kremy, szarości, popiele, piaskowe żółcie, spalone na szaro pomarańcze i poszarzałe lub delikatne zielenie, złamane lub tylko naznaczone ziemią, której zostały wydarte. I widzi dalekie wzgórza łączące się z niebem, wzgórza tak blado szare i blado oliwkowe, że prawie niewidoczne, wzgórza tak niewidoczne, że nie pomylone z niebem tylko dzięki temu, że nie są jak niebo błękitne i białe.

Czasem jest tak, że dwoje ludzi stoi obok siebie i patrzy. I mimo, że przed nimi jest jeden, ten sam, widok – nie widzą tego samego. Każdy widzi swój widok.
Każdy widzi swój widok, przefiltrowany przez swoje dzieciństwo i młodość; przez dobre i złe, słodkie lub gorzkie doświadczenia, mniejszą lub większą wiedzę i mniejszą lub większą wrażliwość; przez swój charakter lub chwilowy nastrój; przez to, czy jest się stąd, czy jest się obcym; przez to, czy widzi się to po raz pierwszy czy tysięczny; czy zna się uczucie codziennego szurania po tym bruku lub tej ziemi, czy wręcz odwrotnie – zastanawia się jakie to uczucie; czy patrzy się i widzi, czy też patrzy się, lecz myślami błądzi gdzie indziej.
Każdy widzi swoją ulicę, swoją łąkę, swoją rzekę i swoje morze, bo każdy ma swoje : ulicę, łąkę, rzekę i morze. Co więcej : nawet stojąc przed drugim człowiekiem – każdy widzi w drugim człowieku nie tego człowieka, lecz „swojego” drugiego człowieka – swojego rodzica, swojego ukochanego, swojego przyjaciela lub swojego wroga. Albo „swojego” obojętnego mu – i z wzajemnością – przechodnia.

Zamiatacz pochyla się nad parapetem, chwyta sznurki i przyciąga skrzydła okiennic. Najpierw do framugi dociąga jedną okiennicę, zaczepia węzełek sznurka za haczyk, potem do już zamkniętej połówki okiennicy przyciąga drugie skrzydło.
W pokoju znowu jest prawie ciemno. I wciąż jeszcze chłodno.
Zamiatacz kładzie się na łóżku. Leży na wznak, zamyka oczy.

Bratanek jeszcze chwilę stoi przed zamkniętą okiennicą i wciąż patrzy na plac, na wzgórza i na niebo. Zasłonięte okiennicami okno nie pokazuje już placu, ale pokazuje coś o wiele cenniejszego – sumę i średnią wszystkich kolorów, kształtów i proporcji, niedościgłą, bo nie istniejącą – ani w naturze, ani w architekturze, ani w malarstwie, może tylko w muzyce i w głowie – sumę i średnią pasteli, błękitu, bieli i czerni, i wszystkich tonów pomiędzy bielą a czernią.
Bratanek cofa się głębiej w ciemność pokoju, siada na skraju swego metalowego łóżka. Zamyka oczy.

Czasem zobaczy się coś tak wspaniałego, że widok ten tkwi przed nami na długo po zamknięciu oczu, a nawet na długo po otwarciu ich, kiedy nasz wzrok zwrócony jest już gdzie indziej. I znów zamykamy oczy, by go przywołać. Wtedy jest czas na oglądnięcie go jeszcze raz, na spokojnie, dokładnie, przed zamkniętymi oczami i przed otwartą duszą, i jako całość, i każdy jego element. Każdy z osobna i znowu wszystkie razem. Można wtedy wyciągnąć z pamięci i z tyłu oczu to, co się chce raz jeszcze podziwiać, przeżyć lub choćby tylko dokładniej obejrzeć, przypomnieć sobie ten załom, ten mur, tę barwę samą w sobie i tę barwę na tle innej barwy. Wtedy jest czas pomyśleć – jak to możliwe, taka doskonała proporcja i taka oczywista barwa, lub pomyśleć – tu bym widział szerzej lub smuklej, tu bym widział jaśniej lub szarzej. Dopiero kiedy wyciągnie się przed pamięć każdy szczegół i porówna każda bryłę, zastanowi się nad każdym odcieniem i kolorem, kiedy złoży się to wszystko w całość i rozsypie na nowo, by znów przyjrzeć się najświetniejszym lub najciekawszym szczegółom, potem znów się złoży, by przyjrzeć się proporcjom kształtów i barw i znów rozsypie, i tak wiele razy – późno, późno przyjdzie ta chwila, ale przyjdzie na pewno, kiedy uświadomimy sobie, że nasza pamięć już nic więcej nie może, już nie zachwyci, już nie zastąpi tego, co tylko oczy mogą zobaczyć. I wtedy wracamy, otwieramy oczy i znowu zachłannie patrzymy …

Często jednak już nie ma do czego wrócić i tylko pamięć zawodna została.

***

Śniadanie.
Zamiatacz i Bratanek siedzą przy stole. Przed nimi na blacie stołu leży kwadratowa deska. Na desce połówka chleba, masło, ser, dwa noże i dwa widelce. Obok deski stoi karton mleka i dwa kubki. Zamiatacz podnosi karton i nalewa mleko do kubka. Bratanek nożem odkrawa kawałki sera i chleba.
Deska, chleb, ser i nóż są w mroku, widać je tylko dzięki tłu jakie tworzą jeszcze ciemniejsze deski stołu. Podnoszony do góry widelec błyska w promieniach wpadających przez szpary między deskami okiennic. Między okiennicami a ścianą też jest szpara, lecz tam nie ma promieni, bo nierówna szpara jest albo zbyt mała, by zmieścił się w niej choć promień słońca, albo zbyt szeroka, i wtedy nie wpada promień, lecz po prostu światło.
Tylko między deskami jest kilka miejsc, którędy wpada promień – wąski, długi, ostro odcięty. To w nim tańczy najwięcej pyłków, w jego świetle są najruchliwsze, rozedrgane. Kiedy widelec wędruje w górę lub w dół, promień załamuje się na nim, odbija i przez ułamek sekundy leci w innym, trudnym do przewidzenia kierunku. Jednak niełatwo jest go złapać w zaokrągloną rączkę widelca, ześliźnie się po niej, zadrży, zatańczy i znów poleci w swoją stronę. Jeszcze trudniej złapać go w długie, grube zęby widelca, przelatuje przez nie jak przez zbyt rzadkie sito. Jedyny efekt tych wysiłków to niewyraźny cień widelca na ścianie. Za to nóż, to co innego. Szerokie, wypolerowane przez lata ostrze noża łatwo zagradza drogę wąskiego promienia, odbija go i w całości kieruje tam, gdzie się chce. Można nim oświetlić kawałek stołu lub deski, można go zawrócić na powrót w stronę okna i oświetlić okiennice od ich mrocznej strony. Można też promień słońca skierować na ścianę, lecz tutaj szybko zginie, zniknie wśród szram krzywego tynku i farby, ani trochę ich nie oświetlając.

***

Schody w dół.
Wąska, krzywa uliczka stromo opada w dół. Bruk zbudowany z różnej wielkości i różnej barwy kamieni. Z kamieni płaskich, okrągłych, kwadratowych lub tak potłuczonych, że bezkształtnych. Krzywe ściany domów, dobudówek do domów, murów, murków i dobudówek do murków. Nierówno ułożone cegły i kamienie wystają spod cienko zarzuconego tynku. Małe, kwadratowe okna domków oraz wysklepione nisze w murach nie leżą w jednej linii, lecz opadają w dół wraz z nierównym spadkiem chodnika. A jednak jest w tym jakiś porządek. Porządek spadku, załomu i zagmatwania. Z każdego miejsca widać tylko kilka metrów w dół, do najbliższego załomu, a za każdym załomem – widać następny załom lub rozwidlenie chodnika. Schodząc w dół nie należy się zastanawiać, czy na najbliższym rozwidleniu trzeba wybrać chodnik lewy czy prawy. Jeśli chodzi się tą drogą od lat – wybierać należy automatycznie. Jeśli idzie się po raz pierwszy – to tylko intuicyjnie. Nigdy nie wolno się zastanawiać, bo wtedy na pewno się zabłądzi.
Najbardziej dokucza nierówność. Nogi nigdy nie przyzwyczają się do tego, że każdy krok jest inny od poprzedniego, tak pod względem szerokości jak i wysokości stopnia. Tu można iść tylko wolno, dobrze stanąć na jednej nodze, by druga mogła spokojnie, bez pośpiechu odnaleźć swe nowe miejsce. Dopiero w ten sposób, po kilkudziesięciu cierpliwych krokach odnajduje się właściwy rytm. Też intuicyjnie.

Zamiatacz wolno przekłada ciężar z nogi na nogę, kołysze się to w lewo, to w prawo, dodatkowo ręką podtrzymuje uciekający w dół mur, raz mocno chwytając wystające kamienie, raz tylko głaszcząc szorstki tynk.
Bratanek idzie za nim. On – młody – mógłby iść szybciej, ale w plątaninie dróg, schodków i załomów zgubiłby się. On – młody – nie może iść szybciej, niż stary Zamiatacz, przez wzgląd na szacunek dla wieku. Ale też – on młody – kiedyś pójdzie szybciej, nie zważając na swój cel, nie zważając na czyjś wiek. Kiedyś tak pójdzie – nie oglądając się za siebie, nie czekając, nie pytając, nie słuchając nikogo. Czasem szukając drogi, czasem rozmyślnie bez celu. Raz pobłądzi, innym razem odnajdzie swój skrót. Dojdzie tam, gdzie nie chciał lub znajdzie to, czego nie szukał. Poczuje zwątpienie i nadzieję, wściekłość i radość, smutek i szczęście. Kiedyś tak pójdzie. Ale jeszcze nie dziś.
A potem będzie miał własne drogi, utarte i wychodzone latami.
A jeszcze potem przyjdzie czas, kiedy te drogi będzie dzielił z kobietą, dzieckiem.
A jeszcze, jeszcze potem znów będzie chodził sam, bez nich lub oni będą chodzili bez niego.
A potem przyjedzie do niego – raz na jakiś czas – jego chrześniak, bratanek lub siostrzeniec, który będzie szedł za nim, zanim i on nie pójdzie sam.
Ale to kiedyś. A teraz Bratanek idzie za Zamiataczem.

Przerwa w murze. Mur załamuje się i otwiera na mały placyk, właściwie taras. Udeptana na kamień ziemia, niby nierówno położona terakota okolona niskim, grubym murkiem. Na środku małego placyku – tarasu niewielkie drzewko. Suchy, poskręcany pień, cieniutkie i długie gałązki obsypane drobnymi listkami. Akurat tyle, by rzucić cień na stojącą pod drzewkiem małą ławkę.
Zamiatacz siada na ławce. Przymyka oczy i miarowo oddycha. Wyciągnięte nogi sięgają prawie pod okalający taras murek.
Bratanek siada obok, na skraju ławki, na skraju cienia, przymyka oczy, ale nie do końca, akurat tyle, aby nie widzieć słońca, ale widzieć to, co zalane słońcem.
Za murkiem – dziesiątki małych domków, nad nimi pstra mozaika dachów, a nad tym wszystkim niebo. Pastelowe domy, ceglaste dachy i przytłaczający wszystko błękit nieba.

Wstają.
Ostania setka schodów chodnika biegnie już nie pośród murów, ale między drzewami. Jest tu zbyt stromo, żeby zbudować domy i zbyt blisko równego terenu, żeby komuś chciało się tu cokolwiek budować. Dzięki temu rosną tu gęste drzewa, które dają chłód. Ten odcinek drogi idzie się najwolniej, tutaj nabiera się sił przed wejściem w rozgrzane dolne miasto.
Jest tu tak stromo, że schody biegną ostrymi zakosami. Przy każdym nawrocie rzut oka na coraz bliższe zabudowania. Domy jeszcze widziane z góry, spomiędzy drzew, ale są już na wyciągnięcie ręki. Coraz mniej błękitu nieba. Jeszcze jeden nawrót, jeszcze dwadzieścia schodów i ostatni krok – w rozkrzyczany tłum targowiska.

***

Targ.
Zamiatacz i Bratanek stoją na ostatnim stopniu schodów, jeszcze w ciemnozielonym cieniu drzew, ale już krok przed nim jest złote, jaskrawe, upalne słońce pełne ludzi. Jeden krok z lasu wprost do gorącego, pełnego ludzi morza. Jeden krok w dół i dał się porwać falującemu tłumowi.

Iść w takim tłumie, gdzie nikt nigdzie nie idzie, ale wszyscy się kręcą w miejscu. Nikt nie potrafi przejść pięciu metrów prosto, na każdym metrze musiałby się z kimś zderzyć lub wyminąć kilka osób. Nikt jednak się nie zderza. Każdy się kiwa, kołysze, idzie niby na boki, ale do przodu. Wystarczy się zachwiać, uchylić, ustąpić jeden krok w bok, czasem w tył, ale za to dwa w przód. Zresztą nie ma sensu iść ciągle w przód, przecież tu nie chodzi o przejście przez targ, trzeba przystanąć, napatrzeć się na kształty i barwy, nawciągać zapachów i nasłuchać dźwięków.

Obaj stoją przed drewnianym stołem zarzuconym kopami kolorów. Oczy chłoną barwy, lecą od jednej do drugiej, trzeciej, a potem wracają raz jeszcze do najintensywniejszych. Najchętniej wracają do ostrej żółci mocno odciętej od wściekłej czerwieni. Potem odpoczywają w głębokiej, ciemnozgniłej zieleni.

Zamiatacz i Bratanek odwracają się i skręcają na mały placyk pomiędzy straganami. Setki małych, ledwo wypalonych na jasno doniczek. Wprost na ziemi, na szarym kamieniu. Z każdej doniczki wystaje delikatna łodyżka jasnej zieleni. Na niektórych łodyżkach – maleńka plamka różu, pomarańczu, czerwieni, fioletu. Oczy mimowolnie szukają tych plamek, niektóre kolory ledwo wyzierają spod pękających pąków. Inne pąki nie zdradzają jeszcze koloru, zdają się mówić : zostań jeszcze chwilkę, zaraz się rozchylę i odsłonię zagadkowy kolor, tylko najpierw zgadnij jaki.

Kilka chwiejnych kroków. Niby w lewo, niby w prawo, a w przód. Zamiatacz i Bratanek stoją przy szerokim stole. Zamiatacz wyciągniętą dłonią pokazuje na kopkę złota. Rolnik wrzuca do siatki kilka najbardziej złotych kul, siatkę kładzie na szalkę, a na drugą szalkę rzuca odważnik. Zamiatacz podaje zwinięty w rulon papierek. Rolnik zdejmuje siatkę z szalki, podaje Zamiataczowi, ale w pół drogi wstrzymuje ruch ręki. Drugą ręką wyciąga z kopki fioletowej najgłębszy odcień fioletu, pokazuje go na otwartej dłoni jak klejnot. Wzrok Zamiatacza i Rolnika zatrzymał się w pół drogi, na fiolecie leżącym na dłoni Rolnika. Obaj przez krótką chwilę patrzą z uznaniem. Potem Rolnik szybkim ruchem dorzuca głęboki fiolet do złota i podaje Zamiataczowi. Zebrani wokół też patrzą z uznaniem na fiolet, na Zamiatacza i na Rolnika. Oni są widzami, a ci dwaj aktorami, którzy dobrze znają swe role, powtarzane setki razy, ale zawsze powoli, sumiennie i z godnością.
Bratanek jest i aktorem i widzem. Jako, że przyszedł tu z Zamiataczem, czuje się uczestnikiem pokazu, ale jako obcy – chciałby jak najwięcej samemu z widowiska zobaczyć. I jednocześnie patrzy na ludzi jak ze sceny i jednocześnie patrzy na Rolnika jak z tłumu. Zachłannie. Boi się, że nie nadąży wszystkiego zobaczyć i przeżyć
Jest kolorowo, głośno i tłoczno.
Szum, szum, szum.

***

Schody w górę.
Zamiatacz i Bratanek wchodzą na pierwszy stopień, w cień drzew. Znów ten pozorny chłód. Krok za krokiem, stopień za stopniem. Kiedy ma się przed sobą jeszcze trzysta dwanaście stopni, nie wolno iść zbyt szybko.

Kiedy tak idzie się w górę, powoli, mozolnie … Schodami, które zna się na pamięć… Schodami, wokół których nie ma nic oprócz ślepych murów i nic nas nie rozprasza… Wtedy, chcąc nie chcąc, myślimy.
Pod górę idzie się z cierpliwością potrzebną do pokonania trzystu dwunastu stopni. Dzięki temu i nasze myśli są cierpliwsze. Wolniej przychodzą, dłużej zostają, później odchodzą. Dokładniej się im przyglądamy. Na każdą poświęcamy więcej czasu, a kiedy chcemy, to przywołamy ją jeszcze raz i dowolnie długo rozważamy.
Idąc tak krok za krokiem rozważamy wszystkie za i wszystkie przeciw, wszystkie możliwości i wszystkie wątpliwości, a wszystko to ze spokojem, bez emocji, nawet z pewną dozą ospałości i obojętności. Jakby z boku.
Wtedy widzi się właściwą miarę. Większe i mniejsze osiągnięcia nawet jak cieszą, to nie podniecają. Nikt nie pobiegnie przed siebie z okrzykiem radości, bo ani nogi stromo pod górę nie poniosą, ani zmęczone płuca nic nie wykrzyczą. Wielkie i małe zmartwienia też ogląda się jakby z boku i z góry – tak jakbym ja stał tu, a one opodal. Teraz liczy się tylko ten wysiłek wspinania, a to, że ktoś … coś … nam … kiedyś … to jakby daleko, takie małe, nieważne … Ja to ja, a czyjeś przewiny wobec mnie – są czyjeś.
Są jego, nie moje.

Inaczej pokonuje schody młody, przynajmniej na początku. Pod górę zawsze chce wejść jak najszybciej, biegiem, najlepiej jednym skokiem, bez przystanku, bez odpoczynku. Nie myśląc o tym, czy do pokonania ma dziesięć schodów, czy sto, czy trzysta dwanaście.
Biegnie, biegnie, w górę, w górę, szybciej, szybciej, aż zwolni, zatrzyma się dopiero wtedy, kiedy nogi i płuca – nie rozum – powiedzą dość.
Wtedy stoi, spuszczona głowa, zgarbiony, dyszy. Płuca, wciągając zimne powietrze, bolą jeszcze bardziej, a nogi, gdy trzeba ruszyć, wydają się jeszcze słabsze, niż przed odpoczynkiem.

***

Zamiatacz stoi przed zamkniętymi okiennicami, Bratanek nieco z tyłu, w głębi pokoju. Jedyne światło w pokoju, to to, które wpada przez nieszczelnie złożone drewniane listewki : po bokach, tuż przy ścianie, na dole, tuż nad parapetem oraz przez szparki między wyszczerbionymi poziomymi deseczkami. Te szparki są tak małe, że słońce przebija się przez nie tylko teraz, jedynie o tej porze dnia, a teraz nawet mocniej niż w samo południe. Teraz słońce jest najmocniejsze, teraz jest dokładnie na wprost okna. Słońca nie widać, ale nawet te nieliczne promienie, które wdzierają się przez okiennice pokazują jaka siła napiera z drugiej strony. Okiennice wydają się być małą, słabą tamą, która ledwo, ledwo zatrzymuje ogromne masy światła. Wydaje się, że wątła tama już się chwieje, wygina i zaraz rozpadnie na kawałki a do pokoju wedrze się potop światła i gorąca.

Zamiatacz powoli odwiązuje sznurki z haczyków, potem dłońmi przytrzymuje zamknięte okiennice. Nagle, szybkim ruchem otwiera szeroko oba skrzydła okiennic i cofa się trzy kroki w głąb pokoju.
Światło zalewa pokój. Światło nic nie przewraca, nie zatapia, nie porywa. Nie parzy. Za to oślepia. Mimowolnie zamknięte oczy nadal widzą tylko oślepiającą biel. Zasłonięte rękami oczy też widzą biel. Wdarła się już pod powieki i dużo czasu upłynie, zanim ustąpi.
Dopiero po kilku sekundach za bielą przychodzi gorąco. Upał. Ukrop. Jeszcze trzy kroki w tył, w głąb ciemnego pokoju i znowu tylko biel. Upał prawie znika, biel zostaje.

Zamiatacz i Bratanek cofają się w głąb pokoju, siadają na swych łóżkach i tam dopiero otwierają dotąd przymknięte oczy. Tutaj, w cieniu pokoju, gdzie słońce nie patrzy w twarz, oślepione oczy na powrót zaczynają widzieć. Widać już ścianę, rozrzucone na boki okiennice, szeroki parapet. Nie widać jeszcze nic za oknem. Tam wszystko wciąż jeszcze skąpane jest w oślepiającym świetle.

Bardzo powoli wyłaniają się zarysy najbliższych kamienic i pałaców oraz wieży i katedry z lewej i z prawej strony placu.
Wysokie, szerokie kamienice i pałace, piaskowe, marmurowe, białe, szare, popielate, jasne i poczerniałe, z głęboko cofniętymi balkonami i wysuniętymi do przodu tarasami. Nisko sklepione podcienia na parterze, gęste, niskie i przysadziste filarki w balustradach balkonów oraz wysokie i smukłe kolumny na tarasach.
Dopiero dobrą chwilę później, kiedy wzrok jeszcze lepiej oswoi się z masą światła, widać zarysy dalekich kamienic i pałaców po przeciwnej stronie Placu. Trochę rozmyte, rozwodnione, za białą mgiełką, jakby ktoś nałożył kredy na gotowy rysunek, zamiast użyć jej jako podkładu.
Za rzędem zamykających plac kamienic i pałaców jest niebo. Kto wie, ten wie, że tam jest rozległe, bardzo łagodnie wznoszące się wzgórze, którego spalona, goła ziemia jest tak jasna, że wzgórze w tym świetle jest niewidoczne. Pod szczytem wzgórza jest jasno-oliwkowo-zielony sad niskich, poskręcanych drzewek o rzadkich gałęziach. Kto nie wie – ten widzi w miejscu wzgórza tylko niebo. Kto nie wie, ten nie stoi i nie patrzy w niebo zbyt długo, bo po co, ale jeśli jednak postoi na tyle długo, by oczy dostrzegły sad na niewidocznym dla niego wzgórzu – zdziwi się. Skąd sad w środku nieba ? Nad kamienicami i pałacami – najpierw niebo, potem sad i znowu niebo ?
Coś, co wygląda jak niebo – między kamienicami a sadem – to w rzeczywistości jasne, prawie białe podnóże wzgórza. Bez dających cień drzew, bez trawy.
Za to niebo nad sadem jest prawdziwe, choć bezbarwne. Żadnych chmur, nie niebieskie, nie błękitne, nawet nie białe. Oślepiające.

Czasem na jedną rzecz patrzy kilka osób i każdy widzi coś innego. Jeden widzi niebo. Drugi widzi wzgórze, bo wie, że tam jest wzgórze. Bo widział je wiele razy o innej porze dnia, innej porze roku. Trzeci widzi twardą, spaloną ziemię wzgórza, pooraną głębokimi bruzdami, porośniętą rachitycznymi trawkami, choć z tej odległości widzieć ich nie może. Ale widzi te bruzdy, bo szedł po nich wiele razy. Czwarty patrzy bliżej, widzi rząd piaskowych, marmurowych, białych, szarych, popielatych, poczerniałych kamienic i pałaców, a to, co za nimi, to co nad nimi – tego już nie widzi, bo tam nie patrzy.
Piąty widzi drzwi sklepów na parterze kamienic, wystawy w podcieniach, nad nimi szyldy …
Szósty patrzy całkiem blisko, tuż koło siebie, widzi twarz mijanego człowieka, jednego, drugiego, trzeciego, stu mijanych ludzi. Bo go ciekawią, bo mu się podobają lub nie podobają. Siódmy widzi siebie.

Zamiatacz zawczasu mruży oczy, potem wychodzi z cienia w głębi pokoju, podchodzi do okna, z trzaskiem zamyka okiennice i zaczepia sznureczki za haczyk. Siada przy stole.
Patrzy w ciemny kąt ściany, lecz wciąż widzi biel.

Półsen, sen.
Bratanek leży na swym łóżku. Ma zamknięte oczy.
Zamiatacz wstaje od stołu. Przymknięte oczy, pod oczami nie ma już bieli, jest za to szarość szarówki panującej w pokoju. Dwa kroki od stołu do zamkniętego na okiennice okna, dwa kroki wzdłuż okna i dwa kroki do łóżka i stołka przy łóżku.
Miękkie, wysokie, szerokie łóżko pod ścianą, jak tratwa w przystani za skałą, gdzie z jednej strony urwiska : bezkresne, wzburzone morze pod słońcem, a z drugiej strony : spokojna woda pod cieniem wysokiego, chłodnego brzegu.
Siada na skraju łóżka, odrzuca brzeg kapy pod ścianę i kładzie się. Tu nie jest gorąco, ale pamięć spiekoty nie pozwala się jeszcze przykryć. Kapa rzucona pod ścianę czeka.
Zamiatacz zamyka oczy.

Jest cicho, ciepło, półciemno.

Wtedy przychodzą,
Najpierw przychodzi targ. Setki ludzi. Wszyscy zbliżają się na kilka metrów, zagonieni, zabiegani, każdy w swoją stronę, ale niektórzy z nich podchodzą bliżej, przystają, patrzą na Zamiatacza, nachylają się, zaglądają mu w oczy … Setki głosów i krzyków, większości z nich nie słychać, albo słychać jakby przez mury, ale niektóre z nich dolatują; fragment szybkiej rozmowy, wołanie, nęcenie, jakieś pytania … Wypowiedziane, ale nie usłyszane na targu, usłyszane dopiero teraz.
Kolory : zielenie, turkusy, czerwienie, fiolety i żółcie.
Targ – ten najgłośniejszy, najkolorowszy – przychodzi pierwszy, odchodzi pierwszy. Szarzeje, cichnie i milknie …

Potem przychodzą kamienice, dachy i wzgórza – wielkie piaskowe i marmurowe kamienice, morze ceglanych i rudych dachów, odległe, zamglone, burozielone, oliwkowe, szarawe wzgórza …
Pastele, popiele, czerwienie, cegiełki, szarości, oliwki.
Majestatyczne i ciche. Przychodzą, pochylają się, odchodzą …

Potem przychodzą schody. Nawet nie tyle przychodzą, co – jak to schody – wciągają, trzeba na nie wejść, a kiedy się już weszło, to trzeba iść, stopień, za stopniem. Nawet nie wiadomo, czy prowadzą w górę czy na dół, są jak tunel – pod nogami schody, przed oczami schody, po bokach mur … Wciągają coraz głębiej i głębiej.
Kolory : piasek zwietrzałego tynku, stare żółcie, cegła z szarym nalotem, szare kamienie. Coraz szarzej i ciemniej.
Schody gdzieś niby prowadzą, a same odchodzą …

Na koniec przychodzi Plac. Wielki, coraz większy, ciemny, coraz zimniejszy …
Piaskowiec, sjenit, bazalt, granit, czerń.
Jest chłodno, cicho i ciemno.

Na koniec przychodzi sen.
Sen.

***

Obiad.
Zamiatacz i Bratanek siedzą przy stole. W pokoju, mimo uchylonych okiennic, półmrok. Przed oczami, patrząc od lewej do prawej – trzy równo odcięte kolory, teraz pociągnięte szarawym werniksem : już nie ciepły, lecz szaro pomarańczowy tynk ściany, już nie głęboko, lecz szaro zielone drewno okiennic, już nie jaskrawy, lecz przygaszony błękit nieba.
Na szerokich deskach stołu, o barwie już nie starego, lecz szarego drewna, leżą dwa szerokie, płaskie talerze wypalone w kremowej polewie z brzegami pociągniętymi szarym kolorem, który kiedyś imitował srebro. Na talerzach gotowane warzywa. Czarnawa zieleń, bura czerwień, ciemny fiolet, platynowy popiel, jasne złoto.
Za dwoma płaskimi talerzami stoi wysmukła, ciemno zielona, prawie czarna butelka. Ciemna w tym świetle lub ciemna, bo pełna lub ciemna, bo może z ciemno zielonego szkła. W jej szyjce korek o – raczej domyślnej – barwie korka, teraz na wpół skryty w szyjce butelki, na wpół skryty w mroku pod nieoświetloną ścianą.
Między dużymi talerzami i wysoką butelką stoją małe talerzyki i małe buteleczki. Talerzyki głębokie i płaskie, a buteleczki pękate, z grubymi brzuszkami i malutkimi dzióbkami, ustawione na jeszcze mniejszych talerzykach – podstawkach.

***

Zmierzch.
Ostatnie promienie światła przegrywają z szarówką. Najpierw nikną wchłaniane w szary, już nie ciepły, pomarańcz ścian, wikłają się w nierówną fakturę tynku, chwytane w jego wypukłości i więzione w jego rowki. Potem z coraz większym wysiłkiem liżą szarą zieleń desek okiennic, z coraz większym trudem odbijają się od coraz mniej gładkiego, a coraz bardziej chropawego lakieru, coraz częściej padają jeszcze dość długie i jasne a odbijają się już krótkie i ciemne. Te odbite promienie już nigdzie nie dolecą, a kolejne już się nawet nie odbiją.
Na koniec niebo. Zrazu oślepiające, potem jaskrawo żółte, potem niebieskie, błękitne, teraz na powrót białe, ale już bez tej jasności, co oślepia, bo teraz jest już tylko popielato białe.
Ta popiel dla bieli jest zdradliwa, niby biała, a już sączy w biel szarość. Nikt nie nazwie popieli czy szarości czernią, ale kiedy biel traci swą oślepiającą jaskrawość, niby wciąż jest bielą – przeciwieństwem czerni – ale już nosi w sobie niewidoczny jeszcze pierwiastek czerni, z którą na koniec przegra.
Szarówka, zmierzch, zmrok, mrok.

***

Zamiatacz i Bratanek stoją przed oknem.
Przez otwarte szeroko okno wchodzi do pokoju chłód i mrok. Przez otwarte szeroko okno wchodzi gwar placu, pierwsze tego dnia głośniejsze rozmowy, energiczniejsze ruchy. Przez otwarte okno pokoju wchodzi światło pierwszych zapalanych latarni, pierwszych rozświetlonych okien lokali.
W nieskończonym, spokojnym, czarnym morzu ciemności rozrzucone – jasno i ciemno białe, świetliście i matowo srebrne, ciepło i zimno żółte światła nad stolikami – jak wysepki, pełne pochylonych, szepczących do siebie rozbitków. Pochyleni nad do połowy wypitą lub do połowy pełną szklaneczką, nad mapą lub przewodnikiem, nachyleni do sąsiada lub z głową na oparciu krzesła, w cichym gwarze lub w ciszy, ze wzrokiem utkwionym w innej, odległej wysepce światła lub pod zamkniętymi powiekami – przeżywają raz jeszcze dzień.
Przez szeroko otwarte okno wchodzi zimno i czerń.

Zamiatacz siedzi na brzegu łóżka. Podparty rękami o drewnianą ramę, bose stopy na szorstkich, zimnych płytkach, pochylony do przodu, zgarbiony, ze spuszczoną głową. Cierpliwie czeka.
Bratanek stoi przy oknie. Bose stopy na szorstkich, zimnych płytkach, podparty rękami o parapet, lekko pochylony do przodu, patrzy na plac. Cierpliwie czeka, tym cierpliwiej, że chłonie kolory i kształty widziane o tej porze dnia po raz pierwszy od roku.

Nie można iść spać, póki choćby tylko pamięć upału i oślepienia trwa. Musi się zrobić ciemno i zimno. Musi się zrobić ciemno i zimno, nie jakiś chłód, czy wietrzyk, ale pierwszy prawdziwy dreszcz zimna, pierwsza chęć ubrania czegoś lub przykrycia się. Wtedy dopiero przychodzi znużenie, pierwsze ziewanie, a opadające, ciężkie powieki same się zamykają.
Zamiatacz leży na swoim łóżku na wznak. Bratanek leży na swoim.
Jest cicho, ciemno i zimno.

– Co tam na wsi ? – Po staremu. – Mama, tata ? – Dobrze. – Jak pola ? – Pola, jak pola. – Dużo kamieni ? – Mniej. Domy się pobudowały. – Ile ? – Trzy nowe. – Jak drzewa ? – Drzewa, jak drzewa. – Stare ? – Stare. – Woda ? – Dużo. – Czysta ? – Czysta. Zimna. – Noce ? – Zimne. – Zimne ? – Jak wyjeżdżałem. Jak wrócę, będą cieplejsze. – Cieplejsze … – Cieplejsze. – Cieplejsze …
Słowa powoli cichną, milkną, jeszcze brzęczą, ale już tylko w myślach, płynnie przechodzą w sen.

***

Sen.
Najpiękniejszy jest sen. Bez względu na to, czy wiemy, co nas jutro czeka, czy nie wiemy, czy się z tego cieszymy, czy smucimy. Najpiękniejszą rzeczą jest sen.
Chociaż w takim razie po co żyć ?
Po to by docenić sen ?
Sen.

Spadanie. Głęboko w dół, tak ciemno, że czerni nie widać, nie zimno, nie ciepło, daleko. Bez dołu i bez góry, początek gdzieś, kiedyś był, końca nie będzie. Dalej i dalej, choć bez pośpiechu, ciemniej i ciemniej, choć widać mijane kolory bez koloru, o ile szary, popielaty, czarny w nieskończonej ciemności są jeszcze kolorami. Głęboko w dół, daleko w głąb, choć cały czas w miejscu. Pulsująca cisza.
Ciemno, ciepło-zimno, cicho.

Wtedy przychodzą kolory.

Zamiatacz śpi.
Sen pełen zieleni : od delikatnej, wiosennej – przez jasną, soczystą, potem ciemną, głęboką, zgniłą – aż po szarzejącą, zrudziałą, zżółkniętą, jesienną. Zieleń. Morze zieleni.
Sen pełen błękitu niskiego nieba. Morze nieba.
Morze traw i morze chmur.
I szaro-buro-brązowe czernie ziemi i kory drzew.
I słońce.
Zieleń biegnie daleko, daleko, aż po horyzont, gubiąc po drodze kolor. Błękit biegnie daleko, daleko, coraz niżej i niżej, po drodze szarzejąc. Tam stapiają się w jedno.

Bratanek śpi.
Sen pełen pasteli – beże, kremy, rozwodnione pomarańcze i ziemiste oliwki kamienic. Morze kamienic.
Popiele, szarości – wszystkie tony od bieli do czerni bruku. Morze bruku.
Morze bruku i morze murów. I wysokie, dalekie niebo.
I słońce.

Nie ma myślenia; nie ma zmęczenia, nie ma radości, nie ma smutku.
Nie ma nic, jest sen.
Stan spokoju bez świadomości spokoju, zapomnienia bez świadomości zapominania.
Cisza pośród burz, pośród zgiełku, pośród zmartwień i kłopotów, nie załatwionych spraw, spraw do załatwienia, spraw nie do załatwienia, spraw zbyt późnych na załatwienie.

Po to jest sen – dla tej ciszy pośród burz bez świadomości i burzy i ciszy.
Bo sam odpoczynek bez snu, odpoczynek świadomy, świadomy zarazem i odpoczynku i problemów jest tylko odpoczynkiem, za to niczego nieświadomy, nieświadomy samego siebie, sen … Jest snem.

Cisza.
Najpiękniejszy jest sen.
Sen.
Sen.
Sen.

Krzysztof Brożek – Zamiatacz (4)
QR kod: Krzysztof Brożek – Zamiatacz (4)