O albumie Drewniane Gody Filipa Zawady

Z dziur w śniegu wyrastają cienkie czarne drzewa. Młoda kobieta przytula drugą, starszą, zapewne matkę; chwilę wcześniej pogodziły się lub coś sobie wyznały. Ślad na ścianie po zdjętej tabliczce, ślad zmiany; dookoła jasna, niedawno malowana powierzchnia, w prostokącie – plamy kurzu i wilgoci. Lekko poobijana figurka Chrystusa na tle kaloryferu i liszajowatej ściany błogosławi domowi niewprawnie posklejaną dłonią. Konstrukcja z belek (pod przyszłą podłogę?), pod którą kłębią się wężowe sploty kabli. Fotel ginekologiczny z pomiętym prześcieradłem, wgniecioną poduszką, z którego ktoś przed chwilą wstał; w tle jasnobrązowa ściana, rozweselona jedynie małym obrazkiem z pieskiem. Wózek z supermarketu porzucony na przystanku, gdzie na tabliczce z rozkładem jazdy ktoś zapisał czyjeś uczucie. Wypchana małpka w niebieskim worku z Ikei. Las na wzgórzu, w silnym, żółtym świetle wyglądający jak łan zboża. Noworodek śpiący spokojnie w plastikowym, szpitalnym pojemniku numer 31…

fot. Filip Zawada
fot. Filip Zawada

Album Filipa Zawady Drewniane gody dokumentuje jeden rok życia, jak pisze w posłowiu autor – piąty rok małżeństwa (stąd tytuł). To życie w Polsce B, na wsi lub peryferiach miasta (tego do końca nie wiemy, rzucani jesteśmy bowiem w różne miejsca), z małym dzieckiem i perspektywą narodzin kolejnego. Życie uchwycone w jego niestabilności, nieuporządkowaniu, niespokojne o przyszłość, w którym zachwyt i smutek często znaczą to samo.

Światło na tych zdjęciach jest na ogół przyćmione, kolory zgaszone, dominują szarości i cienie. Oko aparatu podąża za wzrokiem kogoś, kto się zagapił, kto od dłuższej chwili wpatruje się w jakiś szczegół, który inni uznaliby za nieważny, a na pewno – niewart utrwalenia. Oto rzeczywistość, która wymyka się opowieści, proza życia, która nie ma swojej prozy. Świat, owszem, lubi obrazy tego, co „brudne”, brzydkie, marginalne, ale margines, brud i brzydota muszą być wtedy starannie wystylizowane, tak żeby między widzem a tym, co przedstawione, nie dochodziło do zbliżenia wprawiającego w zakłopotanie. Zawada robi wszystko, żeby uwolnić się od jakichkolwiek klisz i stylizacji. Co oczywiście nie jest możliwe, bo współczesna fotografia próbowała również i tego: znalazła rozmaite sposoby na „naturalność”, „zwykłość”, „prawdę życia”. Zdjęcia „nieudane”, niedoświetlone, pospiesznie, źle skadrowane to dziś oczywistość (choć nie na wystawach World Press Photo). Trzeba jednak przyznać, że artyście udaje się zachować coś w rodzaju „niewinności” i w ten sposób przenieść nas do wnętrza własnego świata. Jest w tych zdjęciach czułość, miłość, przywiązanie również do tego, co nieładne, trochę zawstydzające, a jednak cenne – bo wspólne.

Jest w nich też sporo dyskretnego humoru. Oto starannie zapakowane świątki w bocznej nawie kościoła, z powiązanymi kolorowym sznurem nogami. Neon, który miał przedstawiać św. Mikołaja, ale przedstawia raczej jakiegoś garbatego gnoma. Drewniany aniołek, postawiony na przykrytym pokrowcem fotelu; spomiędzy pośladków sterczy mu coś, co wygląda jak mieczyk, prawdopodobnie kawałek drewna służący do osadzenia rzeźby w obudowie ołtarza. Plecy, na których odcisnęła się siatka sprężynowego łóżka, pozostawiając ślady jak po biczowaniu. Nieużywana kabina prysznicowa, w której wykiełkowały jakieś rośliny. Codzienne śmieszności to drobne prezenty, które daje nam życie, żeby można było znieść to, co w nim najcięższe, najpoważniejsze.

To fotografia etyczna, chciałoby się powiedzieć – fotograficzna ewangelia, chociaż to znane określenie Susan Sontag znaczy u niej zupełnie co innego.


Niniejszy tekst ukazał się w styczniowym numerze „Tygodnika Powszechnego” [1(3260)]

Wojciech Bonowicz – Piąta rocznica
QR kod: Wojciech Bonowicz – Piąta rocznica