Jakaś locha pchała swoją szwaję do pantofelka. Supermarket
spływa po kieszeni jak tabliczka czekolady: albo zeszyt ze szkicami do
obrazu, który miałby przedstawiać stóg dendrytów. Ktoś, w wielkiej chustce
na szyi, dookoła szyi, przemeblowała właśnie swoje tkanki, wzdychając.
Czy dla mnie pisanie jest wszystkim, bo nie posiadam niczego?
Śniło mi się, że wielkie mięśnie dialektyki. Narkotyki dialektyki.
tom: UŁAMKI. Na pasie transmisyjnym mózgi waleni.
Przerzucali satyrowie dialog nad moją głową jak piłkę podczas meczu siatkówki.
Rybosłów rozerwał sieci. Sny kołowały jak jastrzębie. Wałki transmisyjne.
Koczkodany Słów przeskakują po lianach wersów i
znikają w mrocznej dżungli znaczeń, ich
wycie odbija się od ekranu/listowia. Na listowiu wyświetlony diagram bąka.
Zrobili kurs jazdy na wózkach widmowych.
Uważam na przekręcone stadniny wylane z plastykobetonu,
na których ślizgają się zakwefione koniożaby. Mikrofrankenstein…
Lekceważę kontrolę nad strukturą wiersza. I vice versa, powiedział
wierszyk. Słucham sobie The Clash. Kiedyś miałem 16 lat.
Rzeczywiście, możliwe, kiedyś byłem. Możliwe. Wysoka jakość
widzialności, częstotliwość bytu jako cyfry chaosu, rządź
więc nami, bioetyko, wynoś się, komputerze.
Boli mnie ręka, ale piszę.
Kusi mnie pisanie wierszy martwą ręką? Poeta praworęczny
zamieni siępoetę leworęcznego, albo bezrękiego, sprzeda
wiersze pisane ustami albo nogą, za pośrednictwem biura w Raciborzu.
Stalin też miał martwą rękę. Przeświadczenie – toż inny
rodzaj percepcji. Przeświadczenie występuje przed
doświadczeniem? A świadczenie usług? Oto zdanie (sentence):
doświadczenie w świadczeniu usług było tylko drobną częścią przeświadczenia
ich znajomego kilka lat wcześniej, gdy byli razem na ognisku.
Przeświadczenie poświadczenia: języku polski, do nogi!
Wyliżę Cię do sucha, hiperbolizacjo. Rozszerz swoje hiper.
Języku polski, przestań za mną wywijać nibynóżkami.
Gdybym został politykiem, pewnie moje
wady byłyby medialne. Satan Kanaba
wyszedł z puszki na konserwy i przeczołgał się
wzdłuż nasypu kolejowego, gdzie czekali na niego partyzanci
podświadomości z wybałuszonymi oczami wielkimi
jak balony Montgolffiera. Pełna świadomość włączona
jak noktowizor, ciemna jest ta abyssalna głębia
rzeczkowitości, nawet pojęcie homo sapiens wyparowało.
Kiwam się na boki, wodospad nurkuje z dachu mrówkowca,
kręcąc się jak loki Predatora, który zjadł fryzjera Midasa.
Przez stół poety Bednarka przelała się cała ludzkość,
wstał, pozamiatać ganek, poprzycinać żywopłot,
wrócił do stołu i zniknęła butelka.
Klacz usiadła na betonie. Przepoczwarzenie teraz wątku;
całe życie czekam na randkę ze śmiercią – a co w takim razie
robię ja, życie: : poezya jest przestrzeleniem rzeczywistości
i proklamowaniem nazwy rzeczywidmość,
ewentualnie rzeczywidmowość, gdyby zgodzić
się z teoretykami genealogii języka polskiego.
Rzeczyzwisłość,  r z e c z y z w y k ł o ś ć.
Znowu The Clash, przypomina mi się Czarek
Domarus, a za nim Orwit i pan Tik-Tak.
Domarus, Orwit i Pan Tik-Tak przedstawiają
Manifest Nowego Paranorealizmu. Orwit
wychodzi ze ściany, niosąc Domarusa na rękach,
w tle Pan Tik-Tak, nagi, trzyma dzban z lejącą
się wodą, jak u Ingresa, ale kim była ta kobita?
Ściana jest odrapana, lecz resztki żółtej farby
świetnie pasują do rozrastającej się dookoła wczesnowiosennej trawy.
Klacz wstała, przedreptała kilka metrów, by usiąść pod brzozą.
Z mroku wyłania się kobieta-wieloryb z kroczem jak kajak.
Z perspektywy piętrowego autobusu widać mężczyznę, który
znika w dalszej części mieszkania posyłając nienawistne spojrzenie
w stronę jarzących się wnętrzności autobusu, tego szeregu
świateł, równolegle ułożony; mężczyzna nie był równolegle
ułożony, rządziła nim zasada nadmiaru wrażeń po sutym dniu.
Autobus popłynął za rafę koralową, gdzie przeistoczył się w Lewiatana,
przez prześwitujące żebra widzieliśmy jarzące się trzewia i siedzących w ich
wnętrzu zmęczonych ludzi, Lewiatan czasami wzdychał i trzeba go było
pocieszyć. Gdy Lewiatan był pusty, nie świeciły się już trzewia.
Klacz z daleka zauważyła Lewiatana: dosyć już tego Rosynanta.
Ktoś, pamiętam, porównał autobusy do sapiących, blaszanych ryb.
Tak, to był Tomasz Różycki. W tomie chata umaita.
Widzę jak powstaje MIERNIK OBŁĘDU, pierwszą zarejestrowaną
formą bytu będzie skamielina olimpijskiego nektaru. Wstążka.
Fraza smoka! Nie, to tylko krótka fraza śmiechu… Procesor
Doktor Habilitowany nie może przepuścić większej
konstrukcji logoelektromagnetycznej. I nagle: je bu tu:
Hawana Słowa, dookoła bioder banany, naszyjniki
z wielkich dalii, liany jak lassa, Murzyn macha chujem
jak lassem, może ta liana to był chuj ukrytego Murzyna?

Masz takie momenty, Czytelniku, że wiesz: że gdy przestaniesz
się koncentrować, to się posypiesz, albo wyssie Twoją
świadomość jakiś Czarnodziur? Czy coś już wpadło na żer myśli?
Psychożer? Zatwardzenie świadomości. Piła tarczowa zysku.
Pnącza rur i kabli. Porażka polityczna Chamberlaina.
Jestem soczysty, jestem smaczny, jestem rzeczą,
jednym z punktów w rozrastającej się bazie ludzkich
zasobów, jestem Rzeszą mikroelementów, cząsteczek, jonów,
moli, wrażliwość poetycka to ciąg rozgałęziających
się iskierek elektrycznych w przepaściach mózgu: koncept
to mikropiorun między synapsami. Zostanie po moich
wierszach psychologia skrótu. Tu, nad zatoką Torbay i
Kanałem La Manche (English Channel!), mieszka poeta
William Oxley. Czy jego domek jest Parnasem na klifie?
Jest też Fred Beake i Lucinda, zapomniałem jak się nazywa.
Niech ich Szczawiński ma w opiece, i Strządała.
Wyobrażam sobie konfrontację Strządały i Oxleya.
Może ta liana to była fraza Strządały-Oxleya? Chuj-liana?
Mamy więc nowego poetę wyrażającego upadającą
maszynerię Galaktyki Spiralnej: Jan W. Strządała-Oxley.
Obaj są poetami moralnego napomknienia. Napomknę Ci,
chuju-przyjacielu, wypierdalaj, bo Cię zabiję. Widzisz
tę wyschnięta pięść? Na badylu ręki ten pąk pięści? Ten pąk
wiersza, który rozrzuca płatki dookoła i rodzi się owoc
zabawnego nieporozumienia? Wierzę w Tymona Ateńczyka,
wersję Szekspira, to powinno mi dać wiarę w głębszą porażkę.
Idę się teraz położyć do wnętrza mózgu, przykryję się
korą mózgową i puszczę bąka w system nerwowy.
Z drugiej strony wstanę i przejdę po przęsłach mostu z Bristol
do Newport, pohuśtam się na wirniku masztu elektrowienki
wiatrowej w Plymouth, i poskaczę po segmentach elektrowni
pływowej w Bristolu, rzeczywiście, to tam są największe pływy w Europie,
ja chcę do Hiszpanii, ja chcę do Szwajcarii, ja chcę do Holandii,
ja chcę na Ukrainę, ja chcę do Rumunii, ja chcę do Turcji,
ja chcę do Meksyku, ja chcę do Brazylii, ja chcę do Kongo,
ja chcę do Nigerii, ja chcę do Sudanu, ja chcę do Iranu,
ja chcę do Bhutanu, ja chcę do Japonii, ja chcę do Australii!
Czego chce ode mnie ja? Czego chce pojęcie ja? Wyobrażenie
siebie jako pojęcie ja? Wyobrażenie siebie bez lustra i odbicia
lustrzanego w wodzie, bez żadnego homunculusa w mózgu!
Które jeszcze Słowo zrobić kursywą albo pogrubić?
Nic nie robić, bo wszyscy, którzy nie piszą, są zagrożeniem
dla tego, który pisze, bo pisze; wszystkie sensy są nie
tylko utylitarne, ale i: zabieg marketingowy i promocja!
Nawet zysk pośmiertny jest aktem pazerności!
Słowik po niemiecku to Nachtigall. Jak pięknie.
A teraz szybko spierdalamy, bo nie ma na co czekać.
Spierdalamy, nogi za pas, cho-du! Wiejemy! Pitaka!
Czy coś zostało? Co zostało? Nic nie zostało. Nawet
wspomnienie zniknęło. Jakieś rzeczyzwykłostki.
Może coś jednak. Wahanie po ominięciu Słupów
Heraklesa, stringi przewoźnika po rzece Styks, oko
snajpera z Gliwic, poszlaki rzeczywidmości.
Podnoszę głowę znad stołu i widzę czaszkę Różewicza.
Widzę gromki śmiech nad swoimi wierszami.
Czuje, jak mnie pisze ten wiersz. Czuję, że nic nie czuję.
Czuję, że czuć coś w powietrzu, bąka w zamkniętym
pomieszczeniu. Nic nie czuję. Coś Ty, czuć na całą
globalną wiochę. Wiocha przesiąknięta jest tym smrodem.
Napędziłem się niczym tego wszystkiego. Niczym
smrodu. Wszystkim smrodu. Smrodu koła czasu.
Jak będziesz miał chwilę czasu, rób te koła.
Jakie koła? Chyba obręcze albo pierścienie.
Wyniosły mamut z oczami jak ekrany telewizorów,
jeszcze w drewnianych obudowach, kładzie się
na autostradzie, co jest aktem protestu przeciwko
nagłemu, w jego mniemaniu, rozwojowi wypadków.
Latający talerz wypalił czarny okrąg na plantacji cannabis,
możemy więc powiedzieć o niesamowitym odlocie kosmitów.
Wyobraźcie sobie haiku pisane przez kolesi z K-PAX.
Wyobraźcie sobie George’a Busha, gdy pisze poemat
epicki na miarę Dantego Boskiej komedii. Wyzwolon jeś!
Czy żech jest wyzwolony na tej Wyspie, kaj tyla naszych przijechało, ja?
Andrzej wyszedł z Anią do Mambo, gdzie cały proletariat
Torquay truchta do wewnątrz, aby dreptać do świtu,
ich stopy będą ośmiornicą nieposkromionej perkusji sensu
dobrze spędzonego czasu na potrzeby odpoczynku. Dwarf
płakał wedle wskazówek sennika Sybilli, żony zakręconego
wokół turbiny odrzutowca świadomości Dzikołaka.
Ręce chciałyby pisać, ale poddają się, niestety, jakimś neuropatycznym
wersjom nawiedzenia Świnki Piggy, która wysyła pluszowe sygnały.
Jest zimno, o ile Słowo jest dostatecznie jarzy się w radarze
podziemi, który przeżuwa niespodzianki rozkładu materii
wciśnięte przez twardy kciuk wstrząsu po zniknięciu. Nie
sądzę, by fabuła, czy strumień świadomości były dostateczną
odpowiedzią na zjawisko fraktaliczności naszej percepcji.
Przepraszam, jesteśmy upadkiem formy jako takiej.
Odkąd istnieją promienie rentgenowskie, proza przestała
nadążać za wydarzeniami i wydaje się być żałosna jako
zwierciadło tak zwanej duszy jakiejkolwiek i czegokolwiek.
Przyszedł czas na zmartwychwstanie poematu epickiego.
Poemacie epicki, wskrzeszam Cię jako patolog formy.
Wyciągnąć z mózgu niteczkę, na której końcu jest lepka
substancją, może ta niteczka rozsupła mózg jak kłębek
wełny; przybornik poety polskiego mam przy sobie, gdy
otworzę, zobaczymy jak czas schlebia literze. Wielki
prześwitujący, wielobarwny witraż mózgu w rozecie czaszki.
Rozarium świadomości przyjęło przeciąg przez oszklenie.
Przeciąg światła w wielkiej eksperymentalnej szklarni.
Róże eksplodują i otwierają się, aby przyjąć ładunek wściekłości
słońca. Fotosyntezo, dlaczego ominęłaś ludzkość! Fotosyntezo!
Ładunek uśmiechniętej energii jest jak nagły, ciepły sen,
który przychodzi po długiej, wyczerpującej podróży
przez obce miejsca. Obce i nie do zrozumienia. Pokażcie
mi teraz jakieś sensowne wyjście z matni dzieła.

Wyjścia z dzieła nie ma. Jesteśmy przypisani dziełu.
Jeśli jest to dzieło literatury, w co wątpię, to przypisuje ono
sobie wszystkich, którzy się o nie otarli, pod kamienną maską,
reliefem, tętni energia o konsystencji gazu, czy nasze ciała
astralne mają konsystencję jakiegoś paragazu? To dzieło
przypisuje sobie rodzinę i przodków twórcy, przyjaciół,
wydawców, Czytelników, tych, którzy słyszeli plotki o dziele
i autorze, anegdoty, urzędy, język, lasy i drzewa, z których powstały
kartki, energię elektryczną, a więc i rozdzielnie prądu, elektrownie,
wiatr, słońce, morze, krajobraz, krwioobieg i organizm autora, a więc
i kod genetyczny, wyznania przyjaciół i wrogów, choć podział
na przyjaciół i wrogów jest wyjątkowo infantylny, ale i temu
infantylizmowi dzieło się przygląda, filmy, zespoły muzyczne,
koncerty i projekcje; więc dzieło działa na zasadzie praw fizyki i
metafizyki, wszystko jest w ruchu i oddziałuje
na otoczenie, a poprzez otoczenie na inne otoczenia, sztuka,
obrazy, autostrady. To dzieło ma w sobie autostradę do Wrocławia.
To dzieło ma w sobie Wieżę Piastowska w Cieszynie. To dzieło
ma w sobie bloki na Mglistej. To dzieło ma w sobie Kalego, gdy gra
na perkusji. To dzieło ma w sobie squat we Wrocławiu. To dzieło
ma w sobie imprezę poetycką w Jablunkowie. To dzieło ma
w sobie recenzję MKE Baczewskiego o Mottach robaliStudium.
To dzieło ma w sobie grilla u Pogodnych w Mikołowie. To dzieło
ma w sobie występ Andrzeja Sosnowskiego stukającego zapalniczką
o stolik. To dzieło ma w sobie spacer w lasku pod liniami wysokiego
napięcia za Rybnicką Kuźnią. To dzieło ma w sobie ruiny klasztoru
w Cluny. To dzieło ma w sobie etui na okulary Przemka Radomskiego.
To dzieło ma w sobie Śmierć Ojca w Dzień Świętego Mikołaja.
To dzieło ma w sobie kapelusz pana Krzywańskiego. To dzieło
ma w sobie wyrwanie znaku drogowego przez Sławomira Sarnę.
Ma w sobie granie w piłkę za rurami u podnóża garaży. Ma w
sobie mecz krótkowłosi-długowłosi, podczas którego drugi raz
skręciłem kolano. Ma w sobie imprezę na Kotwicy w kwietniu,
dwanaście lat temu. W sobie Most Grunwaldzki. W sobie domek
Majki w Gliwicach. W sobie spacer po Parku Botanicznym w Krakowie,
z Adamem Stillerem i jego rodziną. Zjadłem wtedy kilka kwiatów. Sobie
imprezę u Łukasza Maraszka w Krakowie i zaczarowany krąg trzymających
się za ręce w kuchni, co było wymysłem Adama Wiedemanna. Sobie
Tarnowskie Góry. Sobie wizyta u Krzysztofa Śliwki w Ząbkowicach
Śląskich, a przedtem sobie squat Milada w Pradze i koncert amerykańskiego
hard core’a. Sobie pierwsze wrażenie po przyjeździe do Brixham i zejście
wzdłuż klifu do portu rybackiego. Egzamin wstępny na prawo w Uniwersytecie Śląskim.
Po Ogrodzieńcu. Wrażenie mostu na Sanie. Starówka w Plymouth.
Most w Montceu. Rynek w Pradze. Dolni Benešov. Zakopane.
Esesman. Świnoujście i koleś w kapeluszu, który tańczył, gdy
czytałem swoje wiersze. Jaki jest związek między światem widzialnym
a wierszami? Wczoraj usłyszałem, że mam klapki na oczach, bo widzę
dookoła tylko poezję. Nie mam nic w tej sprawie do powiedzenia.
Czuje się zażenowany, nie mam nic do powiedzenia w ogóle,  tym
bardziej zażenowany, że nie mam nic do powiedzenia, a ciągle mówię.
Tym bardziej mówię i balon zażenowania pęcznieje, Czytniku, który
kiedyś byłeś Czytelniku, nawet kilka dni temu byłeś żywy, a teraz jesteś diodą.
Ten poemat pęcznieje jak balon, prawdopodobnie w bliżej nieokreśloną
nieskończoność. Nie rozkwita, nie pączkuje, ale pęcznieje, niekoniecznie
może jak balon, czy zwłoki zmarłego, i niekoniecznie musi pęknąć, czy
się zapaść, może to forma oddechu, oddechopodobna forma trwania w przestrzeni,
jako część przestrzeni, niekoniecznie definiowalnej lub określonej przestrzeni,
jakaś wiązka wymiarów, którą umówiliśmy się nazywać przestrzenią?
Przestrzeni, jesteś mną? Widzę to z siebie, mam świadomość patrzenia
na wszystko dookoła, i nie tylko, z  w ł a s n e g o  c e n t r u m, i wierzcie mi,
Czytelnicy, przeraża mnie to, z własnego nieprzekraczalnego centrum, i
wierzcie mi, mówię do Was jak w średniowiecznym dziele, wierzcie mi,
jestem uwięziony w ciele i czekam na uwolnienie, czuję się jak duch
uwięziony w ciele, pisanie jest dla mnie próbą uwolnienia się z ciała,
z dyktatu bycia w tym świecie, system nerwowy mnie obraża swoją
niedoskonałością, myśl obraża mnie swoją niedoskonałością, Wy też macie
swoje centra,  p a t r z y c i e  z  w ł a s n e g o  c e n t r u m, porozumienie
jest fikcją, która została nam narzucona przez System, który widzi w tym zyski;
System to interpersonalna energia, która ma z nas wysysać to, co korzystne?
Co to jest korzystne? Majestat prymitywu mówi do nas. Z wysokości
prymitywu leje się pogarda dla obłędu jako udoskonalenia logiki.
Ogarniam wszystko empatią mojego pożerającego się obłędu.
Najbardziej przeraża mnie to, że czuje, że jestem sobą, zintegrowanym
sobą, i tym zintegrowanym sobą operuję, i wiem, że składam się, to
podobne do warstw cebuli, z różnych warstw rozpadu. Biedna Szymborska.I mogę
zarazem pogrążyć się w sobie i z siebie wyciec. Cebuliczne, immanentne eony?
Pokusa nazwania siebie Bogiem, bo mentalnie jest się samowystarczalnym?
Jeśli kręcę się dookoła siebie, to czy ten poemat kręci się wokół siebie?
Czy mózg to maleńka prądnica napędzana ruchem obrotowym ziemi?
Jestem Galaktyką i wszystko mi zwisa. Jestem mniejszy od kwarka
i przyjemnie mi się co jakiś przekształca w zupełnie inną formę.
Jestem stateczny jak Układ Słoneczny i nieprzewidywalny jak los kota.
Pracuje w kamieniołomie i wykładam na prestiżowym uniwersytecie.
Jestem mrukliwym gburem i bryluję konceptami w estabilishmencie.
Mam wszystko w dupie, a zarazem na wszystkim mi zależy.
Nie potrafię odpowiedzieć na żadne pytanie, ale i posiadłem wszelką wiedzę.
Słowo narcyz jest tu nie na miejscu, choć pycha sięga zenitu.
Słowo podlec jest tu nie na miejscu, choć spsiłem się dokumentnie.
Jestem kurwą, która wszyscy mieli i świętą cnotą o najczystszym kroczu.
Jestem przestrzenną siatką współrzędnych, przez którą przepływają
ławice wektorów, zostawiając dekompresacyjne wyrwy.
Jestem niczym. Jestem wszystkim. Jestem. Nie jestem.
Nie ma mnie. Co mnie nie ma? Mamy wszystko. Nie
mamy nic. Mamy mamy. Wszystko jest? Może być.
Zatańczmy teraz dookoła ogniska frazy, zróbmy grilla ze Słów.
Smażone Słowa, z których wycieknie tłuszcz i zachrupią
w naszych ustach, które „składają się z wody”, dajcie się
napić, przeszedłem Pustynię Bezsensu, dajcie się napić
wywaru z brzytew i kotwic, podczas odpływu zobaczyliśmy
Lewiatana, który przeżuwał pamiątki dla turystów. Nie mam sił,
ktoś powiedział, się położył na poboczu jezdni, liznęły
go światła wesoło popyrkującej syrenki 105L + wersja elektroniczna
uśmieszku cywilizacji. Grałem na lutni i śpiewałem, było to
w XVII wieku, frędzle fryzur spływały przez okna i brokat
pejzażu wdrapał się na gzyms, kran nogi zaczął lać płynem
paniki, tragarz przytargał zmęczonego osła, filcowo-skajowe
ubrania ówczesnej przyszłości rozmościły się w duszy trabanta,
na którego szyi wisiał breloczek likieru, żeton upadł, mnich
szamotał się pośród jataganów, w wielkiej tulei smycz.
Walę teraz głową w mur snu. Brat automatu. Dzień
rozproszył się i przepełzł do nory nocy, gdzie przepoczwarzył
się w lajkonika, samo przebranie z wyblakłymi cekinami.
Zepsuł mi się celownik świadomości, zamrożone torty
kręciły się dookoła, a potem pomknęły w pudłach na taśmociąg.
W wielkiej chłodni, -24ºC, Biblia Świętego Procesora owiana
kłębami freonu, wyłania się Predator z pękiem kluczy do
złamania szyfrogramu metafizycznego deski do prasowania,
odjechani pragmatycy wcinają fast-foody, to rzeźba z lodu,
przyklęknąłem na jedno kolano, aby zawiązać sznurowadło,
które zamarzło i wyglądało jak liść chorej jabłoni. Bulwy
Słów rosną pod ziemią, czas by wyrosły im kły, zjedzcie nas szybko.
Wokalista boy’s bandu płakał do mikrofonu w kształcie tulipana.
Plektronem grałem na szkielecie psa jak na harfie. Niosłem
swoje życie jak wiecheć rozpadających się jarzyn. Podniosłem
z ziemi pękniętą skorupę małża i zagwizdałem niezgrabnie.
Klawiatura zamieniła się w pas startowy dla ociężałej muchy.
W szklance trzymam kamień herbaty sprzed tysiąca lat.
Widziałem armię Dżyngis-chana, która wskoczyła na harleye.
Condolezza Rice godo po noszymusię nie przyznaje.
Benedykt XVI godo po noszymusię nie prziznaje.
Tony Blair godo po noszymu, jak żech padoł pora minut temu.
Jo nie godom po noszymu, ale Amerykany godają po noszymu.
Are You sure? Czy sugerujesz mi, że jestem siurem?
Niektórzy sugerują, że w moich wierszach widać wpływ Witolda
Wirpszy. Jeszcze inni widzieli tam ducha Białoszewskiego, ktoś powiedział,
że dużo w nich zwłok Celana, i że Karpowicz, Krynicki, Szuba,
zaumnost Chlebnikowa, Rene Char, Max Jacob, Krzysztof Śliwka,
Młodożeniec, Stanisław Dróżdź-Gwóźdź, futuryzm, surrealizm,
impresjonizm ekspresjonistyczny, awangarda Międzywojnia; lecz
myślę, że najwięcej w nich jest Marcina Hellebranda z Chwałowic.
Same trupy w moich wierszach, o ile są moje i na ile istnieją w ogóle.
Ogół nie dopuści do świadomości trupów z moich wierszy.
Teraz położę na ziemi karimatę, na karimacie koc w brązowe okręgi
na kremowym tle, na kocu granatowy śpiwór, który matka mi dała
przed wyjazdem do UK, na to purpurowe prześcieradło, zwinę pościel
w poduszkę, przykryje się innym śpiworem, kupionym w sieci
sklepów Argos, zasnę, gdy wyłączę grzejnik, a jutro rano wstanę
do pracy w Factory Brakes, zapakuję setki lub tysiące lodów, tortów
i ciast, wrócę do domu, może coś napiszę, dwa dni wolnego
nie wniosą niczego nowego, nowy tydzień nie wniesie niczego
nowego, do domu nie wniosę niczego nowego, do poezyi nie
wniosę niczego nowego, będę wąchał własne bąki podczas pisania,
zapiszę zapachy bąków, może to będzie coś nowego w
zapaści literatury, gdy kolesie z New York Dolls zmartwychwstają,
a ja bezradnie męczę Chaucera po staroangielsku. Czytałem
Pieśń o Nibelungach po staroniemiecku i Minnesangerów.
Ale co ja mogę o poezyi, patrzcie na to: ξ, Ψ, њ, ש, ص.
Albo to:۝Ờﻸﮯﮛﮜ﴿☻┤←∫ךּ۩۞₪₤•ۺ€Ω∂┴۶ۣ‌―ﮉ.
Tyle nam oferuje komputer, jeśli chodzi o poezyę
konkretno-kalamburyczną. Zapis przypadkowy. Liżmy
procesory, nikt nam nic nie obiecał, przeżywamy, napisałem
przezywamy, też dobrze, od tysiącleci następowanie po sobie
dnia i nocy, słońca i księżyca,  pór roku, żeńskiej menstruacji,
naszej pamięci wydarzeń przyjemnych i nieprzyjemnych:
historia, dobro i zło, czas, pojęcie czasu, a wszystko w objęciach
strachu o życie, bo starzejemy się i trzęsiemy portkami przed
śmiercią, a teraz: jak żyje Procesor Przyszłości?
 
ppppppppppppppppppppppppppppppppppppp
dobro i zło to gówno
dobro i zło to gówno
dobro i zło to gówno
Służę Systemowi pracując w fabryce słodyczy.
Służyłem Systemowi pracując w hurtowni książek.
Służyłem Systemowi sprzątając pokoje w hotelu.
Służyłem Systemowi sprzątając w szkole.
Służyłem Systemowi zbierając śmieci na plaży.
Służyłem Systemowi myjąc kible.
Służyłem Systemowi myjąc gary.
Służyłem Systemowi prowadząc klub literacki.
Służyłem Systemowi ucząc w szkole.
Służyłem Systemowi studiując prawo i polonistykę.
Służyłem Systemowi redagując pismo artystyczne.
Służyłem Systemowi pracując jako techniczny.
Służyłem Systemowi będąc agentem reklamowym.
Służyłem Systemowi kopiąc rowy.
Służyłem Systemowi dźwigając cegły.
Służyłem Systemowi ucząc się w szkole.
Służyłem Systemowi rodząc się.
I apiat’, poeta czuje się wydymany.
Czuje się maksymalnie wydymany, powiedział poeta.
Systemie, pokaż swoją twarz. No pokaż.
Systemie, pozwól, że zajrzę do rdzenia Twojego rozpadu.
Pozwól, że, jak zwykle, nic nie zobaczę.
Rozpad tak dalece się posunął?
A jednak żyjesz? Już nie ma co się rozpadać?
A jednak żyjesz? A jednak? A może?
A teraz z kopa w mordę – losowi.

Robert Rybicki – Strzały znikną (fragment poematu, vol. 1)
QR kod: Robert Rybicki – Strzały znikną (fragment poematu, vol. 1)