Od kiedy zamieszkałem w pustej budce telefonicznej wszystko przestało mieć swój Koniec i Początek. Nie będę was nudził szczegółami mojej zmiany miejsca zamieszkania, ponieważ w ten sposób stałem się czystą Obecnością. Wiem, że nadużywanie pewnych określeń prowadzi po czasie do ich bezużyteczności. Ale to było potem, teraz razem z walizką, plecakiem, opatulony w ponczo wykonane z jednego kawałka starego wełnianego koca rozlokowałem się w swojej Obecności jak szaman, złożony jedynie ze zrozumiałych dla siebie rytuałów i gestów.
Zmierzyłem wzrokiem budkę, była jakby w sam raz dopasowana do sytuacji – trochę większa od mojego przedpokoju, gdy kucnąłem widziałem w niej stąd mój pokój i maleńką kuchnię – ulokowałem ją na półce, gdzie kiedyś pewnie leżała książka telefoniczna. Z tej mikrej perspektywy jej wątpliwa numerologia nie stanowiła teraz żadnego ponadczasowego problemu, była zaledwie mikroskopijną cząstką chwili zajmującą w danym momencie moje myślenie. Bo właściwie powinienem już wcześniej przyznać się wam do tego, iż zacząłem ponownie myśleć. Doszedłem do boskiego wniosku, że oto teraz jestem samą czystą Obecnością i Myśleniem jednocześnie. Zwrócono mi mój czas…
Od kiedy przestałem płacić rachunki, odpowiadać na wezwania, wpuszczać inkasentów na klatkę schodową, wówczas to już rozpocząłem odzyskiwać, zaiste na razie po kawałku, samego siebie. Tego z dawnych lat, odważnego do szaleństwa, oddanego sprawie, wygadanego Imć Mościa, który wsłuchiwał się w ceglane ściany, w dobiegający za nich każdy płacz, śmiech czy kaszel. I prawie będąc gościem w swoich włościach biegł na pomoc, tłumaczył, odpisywał, walczył o to anonimowe Jestestwo, samoistny byt, który gdzieś za ścianą, za węgłem próbował z bezradności uczynić sposób na całe życie. I wówczas to Ja, zapiekły uzurpator wytrącałem ich z orbity bezsensu i beznadziei uzmysławiając, iż zaiste – kurcze – warto żyć. Bo nikt z nas nie jest swoim własnym prorokiem, nikt z nas nie wie, co będzie za godzinę, dzień, tydzień, miesiąc, rok… i najgorsze, że oni uwierzyli w te słowa, gesty, w ten cały mimiczny cyrk. Wówczas miałem mnóstwo znajomych, kolegów, właściwie od rana do przysłowiowego wieczora przychodzili ze swoimi sprawami, z całym swoim życiem rozbitym w drobny mak, rozczłonkowanym, okaleczonym, tak, że nic nie pasowało do siebie, będąc totalnym zaprzeczeniem, absolutną negacją sensu… co tu dużo mówić – wszystko było na opak…
I pewnego dnia mój wewnętrzny mechanizm rozregulował się. Wchłaniając ich beznadziejne sprawki, kłopoty, problemy, rozpadłem się na tysiące drobnych niezałatwionych spraw, stając się po pewnym czasie jednym kłębkiem nerwów. Zauważyli to od razu, wyczuli, że jestem teraz jednym z nich – nic nas od siebie nie różniło. Wpierw przestali mi się kłaniać, potem zaczęli mnie unikać, udawali, że dla nich nie istnieję. W pewnym momencie straciłem na tyle do siebie zaufanie, że sam przestałem siebie zauważać, moja obecność powoli zanikała. Z dnia na dzień stałem się coraz bardziej niewidoczny, aż pewnego dnia przecierając szyby straciłem siebie z oczu raz na zawsze. Wtedy spakowałem resztę mojej obecności w tym mieszkaniu do plecaka, do walizki resztkę rzeczy krępujących moją niewidoczność, a wełniany pled nałożyłem na ramiona… tak naprawdę dla równowagi. Chciałem aby oba uniesione do góry ramiona stanowiły moją własną niepodważalną przestrzeń, w której tylko ja będą się umiał odnaleźć. I tak wyprowadziłem się rankiem z mego domowego azylu czubkiem buta zamykając za sobą drzwi…
Przez chwilę byłem na tyle nieobecny, iż było mi zupełnie obojętne w którą stronę idę. Linie krzyżującego się światła nadawały moim krokom rodzaj świetlanej poświaty, tak, iż przechodnie schodzili mi z drogi, a bezpańskie psy bezradne wobec tej sytuacji ulegle i cicho popiskiwały. Byłem wtenczas pewny tylko jednego, iż moje własne nogi dobrowolnie zaprowadzą mnie do nowego miejsca mego przeznaczenia. Przez kilka godzin kręciłem się w miejscu obchodząc własne ślady kilkakrotnie dookoła, aż w końcu wyprowadzony poza własną dzielnicę znalazłem się oko w oko z peryferiami miasta. Na samym końcu drogi znajdowała się właśnie ta od dawna pusta telefoniczna budka…
Pierwsze dni upłynęły mi na porządkowaniu wszystkich ważnych dla mnie rzeczy, korzystając tylko z własnej pamięci przypominałem sobie kim właściwie jestem? Moja osobista wolność widoczna przez wahadłowe drzwi telefonicznej budki podobna była z tej perspektywy do ciągu liczb bezwzględnych stanowiących nieskończony zbieżny ze sobą wąż uogólnień. Rozwiesiłem nad głową stary płaszcz, na półce ułożyłem butelki w których ukryłem moje tajne zwoje z listą niezałatwionych spraw. To tylko kwestia czasu pomyślałem, kiedy będę na nowo gotowy do ich załatwienia.
Pierwsza noc upłynęła mi na podświadomej grze z senną jawą. Próbowałem raz po raz „odwrócić” porządek rzeczy jaki ostatnio zaistniał w moim życiu, tak aby po tej chybotliwej drodze, częściowo ukrytej w mrokach nocy wejść na swój dawny szlak. Czułem, że to jedyny sposób dotarcia do momentu, w którym mój w miarę uporządkowany świat zawalił się pod ciężarem obcych mojemu pojmowaniu życia cudzymi sprawkami pełnymi beznadziejnie negatywnej energii. Noc jednak zbyt szybko umknęła mojej uwadze, gdyż ciągle otępiały i osłabiony wyłapywałem jedynie z ciemności odgłosy ludzkiego szczęścia – śmiech, głośne rozmowy, pomieszane z echem mojego własnego wewnętrznego niepokoju. Nad ranem obudził mnie intensywny sygnał nieodebranego połączenia, rozbudzony szukałem wzrokiem słuchawki, i choćby cienia aparatu telefonicznego. Nic z tego, dźwięk wyraźnie, po głębokim wsłuchaniu się w membranę świtu pojawiał się wokół mnie jakby spod ziemi…
Przesunąłem się, zrolowałem brzegi koca, i zacząłem końcem grzebienia wygrzebywać spod siebie ziemię, kopczyk rósł w oczach, gdy w końcu ukazała się giętka metaliczna rura otaczająca kabel oraz słuchawka, z której po przechyleniu wysypywał się piasek zmieszany z brudną ziemią.
Przyłożyłem ją ostrożnie do ucha, dalekie trzaski, przerywane zachrypniętym głosem przypominały moje ostatnie połączenia z firmami windykacyjnymi…
– Kto-kol-wiek od..bierze tą r..o…z..mowę…prz,,,ekaż mo,,,jej mat…ce – że Dora ……ży,,,je , musiałaaaa u..rządzić s..woo…jee życie od po..czątkuuuuu…- Połączenie urwało się, słychać było tylko przesypywanie się ziaren piasku…dłuższą chwilę wsłuchiwałem się w czarne ebonitowe wnętrze słuchawki łowiąc każdy nawet najdrobniejszy szmer, lecz tajemnicza osoba, którą próbowałem sobie wyobrazić nie wychynęła z jej wnętrza, jedynie tarcza telefonu rozświetliła się na moment ujawniając numery 0…41,,345…236…Jeszcze nie zdążyłem ochłonąć, gdy dzień całkowicie zawładnął moim domem, krzyżując ze sobą cienie przedmiotów i ślady ludzi…
Z tej odległości miasto wydawało się o wiele mniejsze, jak mniejsze zło, jak mini klątwa wypowiedziana przez zęby. Po wypiciu jogurtu nałożyłem płaszcz wiszący nade mną jak wyrocznia i udałem się jak przedtem na poszukiwanie… matki Dory…
Przypomniałem sobie wszystkie moje sekretne sposoby docierania do wnętrza urzędów i do małych płochliwych serc zatrudnionych w nich ludzi. Myślałem znowu zamiast o sobie, to o tych, którzy bezradni, wyżęci z wszelkich nadziei, w niewolniczym hołdzie swoim lękom, zgadzali się na nieludzkie traktowanie czekając na bezinteresowną pomoc – z ziemi lub nieba…
Znowu byłem sobą, stukając w ich imieniu do wielu drzwi, pociągając za sznurki tego paranoicznego teatru marionetek, krok po kroku odzyskiwałem dla nich nadzieję, to co było ich życiem, lękiem, i powolnym umieraniem – a z czego od początku swojej egzystencji zdawali sobie sprawę…
Znalezienie matki Dory wciśniętej w zapyziały kąt czynszowego poddasza zajęło mi dwa dni, trzeci zostawiłem sobie, a właściwie jej na specjalną okazję. Oto jak Archanioł Gabriel z szumem skrzydeł płaszcza wkroczyłem na samą górę stromych schodów, by wręczyć jej kartkę z pokreślonym kropkami i przecinkami zdaniem, o tym, iż jej od dawna opłakana córka Dora – żyje gdzieś… i ma się całkiem dobrze… to było jak wskrzeszenie, jak ostatnia biblijna praca.
Ugościła mnie mocną osłodzoną i wystudzoną herbatą oraz domowymi ciasteczkami… ciągle je piekła, właśnie da niej, dla jedynego prawdziwego powodu dla którego jeszcze trzymała się życia…Wpatrywała się w ten zabazgrany kawałek papieru jak w święty obraz, jej twarz opuściły prawie wszystkie zmarszczki, i tak wygładzona wyglądała w szczelinie światła jak natchniona sensem życia bezimienna madonna.
Wróciłem do siebie pod wieczór, nawet nie zwróciłem uwagi na nisko wiszące nad ziemią niebo, z przyzwyczajenia wytarłem tylko buty w trawę, i przytwierdziłem gumką wyprutą ze ściągacza słuchawkę do głowy. Tak wsparty o wystającą ściankę skrzynki aparatu telefonicznego zasnąłem płytkim snem, który przebywa się najczęściej wpław czołgając się między drucianymi siatkami oddzielającymi poszczególne podwórka… Później wraca się z takiego snu, tak zmęczonym, jakby to był co najmniej poligon…
Od tego momentu moja marna egzystencja nabrała niesamowitej intensywności, to tak jakbym zabrał Chagallowi i Celnikowi Rousseau całą ich nieziemską paletę barw…Moja równowaga psychiczna powróciła z dalekiej podróży, wrócił apetyt, pewność głosu, tak, iż zacząłem nawet przedrzeźniać ptaki. Ludzie, którzy na początku traktowali mnie jak dziwaka, jak zło konieczne i własny wyrzut sumienia, teraz podrzucali mi małe sprawunki, i obserwowali jeszcze z daleka jak przyjmuję te dary milcząco, ale z aprobatą… Wraz z zainteresowaniem ludzi przybywało mi karteczek z ich prośbami; najczęściej dotyczyły jakichś przerwanych rozmów, niedokończonych zwierzeń. Zastrzegłem tylko, że nie przyjmuję podsłuchów, kapowania na rzecz „odnośnych urzędów” i zleceń od kochanków…
Cały oddany mi czas znowu trwoniłem na załatwianie cudzych spraw, podrzucali mi numery telefonów, i godziny połączeń…
Byłem cierpliwy, wiedzieli, że kosztem snu, jedzenia, doprowadzę rzeczy do właściwego ich naturze porządku. Najczęściej, starali się nawiązać utracony kontakt – dzieci z rodzicami, rodzice z dziećmi, później były sprawy dotyczące wszechstronnej informacji – o tym, co ich czeka na starość, albo… po śmierci. Tych spraw unikałem jak ognia, gdyż sam jeszcze nie uporałem się z własnym „umieraniem”, zwanym kolokwialnie starzeniem się ciała, duszy i myśli.
To było chyba pod koniec października, zauważyłem kątem oka, w blasku zachodzącego jesiennego słońca, zaparkowany jakieś dwieście metrów od mego nowego domu – granatowy samochód. Siedzący w niej mężczyźni mieli twarze zasłonięte gazetami. Potrafili tak siedzieć przez kilka godzin, myślałem, że mają dla mnie jakieś zlecenie, później pomyślałem, o moich niezapłaconych rachunkach, a na samym końcu, o urzędnikach chcących namówić mnie na zwierzenia o moich specyficznych klientach.
Po przeszło tygodniu, myślałem, żeby do nich podejść, i wydłubując dziury w szpaltach popatrzeć im w oczy, ale uprzedzili mnie, wchodząc w cień rzucający przez oszklone ściany budki. Mieli przeciwsłoneczne okulary i teczki podobne do płaskich walizeczek.
Jeden z nich, ten najwyższy, przykucnął, i zbliżając twarz cedząc słowa powiedział:
– Nielegalnie zamieszkujesz ten teren, mówiąc to, zatoczył ręką koło, obejmując nim krąg światła, cienia i półmroku jaki rzucał kształt telefonicznej budki –
– Tu kończy się miasto i jego granice, jestem w strefie niczyjej – mówiłem powoli i spokojnie obserwując ich zachowanie.
– Ktoś wyrzucił tą budkę poza granice miasta, jest tak samo niczyja, jak ja – dodałem nie czekając na ich odpowiedź.
Tej wysoki z przysiadu zrobił krok w moim kierunku i prawie opierając swoją szczękę o uchylone drzwi odparł:
– Wiesz wszystko o ludziach, znasz ich życie, sprawy, podobno nawet ich marzenia
– Wystarczy, że podłączysz nasz aparat do tej słuchawki, i będziesz mógł tu żyć do końca swoich dni. Mogę ci załatwić pracę; będziesz pilnował tej budki, będziesz jej strażnikiem!
– Masz niewiele czasu na decyzję – mówiąc to wyprzedził moją prośbę, o czas do namysłu?
Powoli dochodziła do mnie świadomość, czułem się tak jakby ktoś wrzucił we kamień, a on lecąc obijał się w nieskończoność o moje wnętrze. Mężczyźni z granatowego samochodu dali mi jeden dzień do zastanowienia. Znowu poczułem się jak mały robak ,wijący się na wielkim widelcu otaczającego mnie obcego świata. Niezrozumiały, żądał ode mnie zdrady siebie, i tych, którzy znowu powierzyli mi swoje nierozstrzygnięte ważne życiowe sprawy.
Mogłem jedno, albo tylko jedno… Wykręciłem pierwszy z brzegu numer, i szepcząc do słuchawki wykonałem swoje ostatnie połączenie:
– Gdziekolwiek będę, w jakiejkolwiek chwili, pamiętajcie, że ciągle tu jestem… znam wasze sprawy na pamięć, nie muszę już do was dzwonić, nie muszę się nawet z wami kontaktować. Teraz sam będąc siecią, sprawcą i ofiarą sieci mogę praktycznie zrobić dla was wszystko…
Spakowałem po północy swoje rzeczy, wyszarpnąłem z wnętrza aparatu jego serce, tętnice i żyły – mechanizm mikrotelefonu, elektromagnes i przewody – karteczki z informacjami spaliłem, butelki ze zwojami starych niedokończonych rzeczy potłukłem w drobny mak.
Razem z pierwszym księżycem, jeszcze raz podjąłem ostatnią próbę ocalenia własnego życia w nieziemskim boskim planie wiecznej wędrówki. Ja, ludzki mały robak, wijący się na wielkim widelcu otaczającego mnie zewsząd obcego świata.
ostatecznie 14.03.2010