Komórka zadzwoniła w porze przyjazdu śmieciarki. Levi wiedział, że jest jeszcze dość wcześnie.
Dzwonił mąż Nóri, pytał, co to niby miało być w sobotni wieczór. Levi nie zrozumiał.
– Całą noc przez to nie spałem – powiedział zachrypnięty głos po drugiej stronie. – Twoim zdaniem to normalne? Ona jest moją żoną! Mów szczerze, co się stało. Nóri już powiedziała, więc i tak wiem, ale chcę to usłyszeć od ciebie.
Levi przecierał oczy, patrząc na zegarek na nocnym stoliku, na który jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych przylepił naklejkę z zielonym dinozaurem. Wzrok Leviego z jakiegoś powodu zatrzymał się na niej, a nie na cyfrach. W głowie zaczęła mu grać piosenka –Denver, ostatni dinozaur – i po prostu nie chciała przestać. Nie mógł się jej pozbyć. Poranna mara.
– Nie rozumiem – mamrotał. – Jaki sobotni wieczór?
– Na spotkaniu klasowym!
– Jezu, człowieku.
– Ty też mi nie kłam. Mów, jak było.
– Czego chcesz?
Brak odpowiedzi.

Levi odsunął telefon od ucha i spojrzał na wyświetlacz. Był czarny. Powciskał guziki. Nic.
Bateria padła.
– Niech to szlag – powiedział, rzucając niedbale telefon obok siebie na łóżko. – Matko święta.
Zrzucił z siebie kołdrę. Poszedł zaparzyć kawę.
To jest kumpel sprzed milionów lat!
Ekspres przygotowywał filiżankę w siedem minut. Przez ten czas Levi opierał się o blat w kuchni i obserwował czerwoną lampkę na środku maszyny. Stał tak, z lekkim zawrotem głowy, w której grała mu syntezatorowa muzyka z kreskówki. Z bulgoczącej maszyny doszedł go kwaśny zapach.
A najdziwniejsze jest, że wciąż miewa ludzki gest. Nigdy nie bywa zły, nie skrzywdzi nawet pchły.
Poparzył język kawą. Kiedy wlał do niej mleko, wyszło za dużo. Skręciło go w żołądku.
Dziewczyna weszła do kuchni dziesięć minut później. Miała na sobie tylko koszulkę i majtki.
– Jezu, Szidónia, ubierz się porządnie – mruknął Levi. – Też coś złapiesz.
Dziewczyna spojrzała na niego. Badawczo. Jak jakiś naukowiec. Albo krytyk.
– Masz głos, jakbyś połknął radio – oznajmiła. Spojrzała na blat, zobaczyła łyżkę. – Znowu ją tam zostawiłeś.
Wzięła łyżkę, wrzuciła do zmywarki, oderwała kawałek kuchennego ręcznika i posprzątała, jednocześnie biorąc sobie mandarynkę.
– Jesteś odrażający – powiedziała, wracając do swojego pokoju. – Odrażający.
Trzasnęły drzwi.
Levi zmarszczył czoło. Na coś takiego nie da się przygotować żadnego rodzica. Nie, nawet przez milion lat. Nie ma takiej szkoły.
Kiedy siedzieli w aucie, już jako–tako się uspokoił. Córka zapadła się głęboko w przednie siedzenie, nie odgarnęła włosów, zwisały jak zasłona na twarzy, odgradzając ją od świata. Słuchała za nią jakiejś muzyki. Levi gapił się na drogę i mówił bez przerwy.
– To nie było tak dawno, wiesz. Kiedy miałem tyle lat, co ty. Nie było tak źle. Miałem wtedy telewizor, który zostawił nam ojciec. Kupiłem do niego Nintendo. Niewiele dzieci je miało. Trzeba było wsadzać do niego duże, szare kasety. Ciągle włóczyłem się po ulicy w tę i z powrotem, kosiłem trawę i takie tam.
Córka nie odpowiadała. Nie słyszała go.
Levi trzymał oburącz kierownicę, spojrzał w bok, oblizał usta i dalej koncentrował się na drodze.
– Cóż, trzynastolatki nie były wtedy takie. Zupełnie. Co się tyczy tego… nawet nie pamiętam, to jest najgorsze.
Skręcili i zatrzymali się przed szkołą. Córka wysiadając ani na niego nie spojrzała, ani się nie pożegnała.
Siedział tam jeszcze jakiś czas, stukając palcami w kierownicę, patrzył na znak Opla i zastanawiał się, który to raz przychodzi mu na myśl, żeby sprawdzić, skąd się wziął. Dlaczego litera Z? A może błyskawica?
Wreszcie o ósmej cztery przekręcił kluczyk i powoli wpełzł w zakażony krwiobieg ruchu ulicznego.
Drugą kawę zamówił w kawiarni, w której było więcej lustrzanych powierzchni niż u jubilera. Patrzył, jak pianka powoli opada i odkrywa sedno pod sobą.
Jestem odrażający, pomyślał.
Nóri nie spóźniła się wiele, z charakterystyczną dla siebie uroczą efektownością zamówiła kawę, położyła przy sobie niezwykle mały i cienki telefon, po czym złożyła dłonie.
– Słyszałam, co się stało, naprawdę mi przykro – powiedziała. Kiedy machnęła lekceważąco ręką, bransoletki nieprzyjemnie zabrzęczały. – Czasem taki wariat z niego, nie przejmuj się. Przejdzie mu. Nie musisz się martwić, że zapuka do ciebie, albo coś w tym stylu. Dobrze się czujesz?
Pokręcił głową, wciąż patrząc na kawę.
– Źle – powiedział.
– Niepotrzebnie. Nie możesz całe życie martwić się z powodu innych.
Rozejrzała się i odwróciła z powrotem do Leviego. – Nie wiem, po co wróciliście z Niemiec, tu tylko oszalejesz.
Levi otworzył i zamknął usta.
– Co się tyczy sobotniego wieczoru…
– Jasne, jasne.
Długo milczeli.
– Z Szidi wszystko w porządku? – zapytała Nóri. – Nie umiem pojąć, jak można dorastać bez matki. Kiepska sprawa.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo – powiedział Levi. – Można tu palić?
– Nie.
Wypili kawę i wyszli na parking, zapalili.
– Co zrobiłem źle? – zapytał Levi. – To znaczy w sobotę? Co powiedziałaś mężowi?
– Zostawmy to. Powiedziałam, że wspominaliśmy dawne czasy. Szczególnie zdenerwowała go ta część, kiedy rozmawialiśmy o przygodzie z sukienką.
Powróciły wspomnienia. Miał osiemnaście lat, dziewczyna siedemnaście. Byli przy starej szkole, we wsi. Nóri ubrała sukienkę sięgającą od ramion do kolan, pod spodem nie miała nic. Szukali odpowiedniego miejsca.
Zawsze ktoś nadchodził. Levi pamiętał, jak przycisnął dziewczynę do muru, a ktoś zapalił koło nich światło. W szkole, w weekend.
Potem przeszkodził im stary ksiądz, kiedy ponowili próbę na wzgórzu kościelnym. Wzbudzał strach. Później spacerowali po parku. Usiedli na ławce. Nóri sięgnęła do rozporka Leviego, bawiła się nim niezdarnie. Potem prawie na niego usiadła. Pojawiły się pijane, wrzeszczące nastolatki.
Poddali się.
– Nie o tym chciałem rozmawiać – powiedział Levi. – Jakoś… mi to przeszkadza. Nie wiem. Z pewnością rozumiesz, inaczej nie byłabyś tym, kim jesteś.
Wyrzucili niedopałki. Levi przed dłuższą chwilę dumał, próbując na raz przywołać odległą i niezbyt dawną przeszłość.
– I powiedziałaś mu…
Nóri pochyliła się ku niemu i pocałowała. Levi nie protestował.
– O tym? Nie. To nic. Powiedziałam, żebyś się nie martwił. To ja jestem najbardziej załamana, i ty o tym wiesz. Może byłoby lepiej, gdybyśmy się nie spotkali.
Levi wzruszył ramionami.
– Może tak. Pamiętasz Denvera?
– Co?
– No wiesz, Denver, ostatni dinozaur, czy jak to tam szło. Ten zielony.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. W dzieciństwie też zawsze męczyłeś mnie takimi głupotami. Oglądałeś telewizję i znałeś wszystkie potwory na pamięć. Miałeś plakat Sigourney Weaver na ścianie pokoju.
Levi pokręcił głową.
– Za Boga nie potrafiłem sobie przypomnieć, co to za dinozaur. Nadal nie sprawdziłem. Mnóstwo takich spraw nie daje mi dziś spokoju.
Teraz to Nóri się zamyśliła.
– Levi… Lewiatan, to też pamiętam – powiedziała. – Boże jedyny.
– No. No.
Zamilkli oboje.
Zbliżała się już dziewiąta, kiedy Nóri zaczęła spoglądać na zegarek. Levi szybko zareagował:
– Więc to tyle?
– Tak, nie martw się moim mężem. Ale mną też już nie. Myślę, że to jasne. Ty zawsze dobrze radziłeś sobie z życiem. Teraz też nie będzie problemu.
– Gniewasz się na mnie.
– Nie.
– I to po takim czasie?
– Mówię, że nie.
Nóri uśmiechnęła się. – Uważaj na siebie, Levi. I na córkę. Zawsze, kiedy myślę, do czego moglibyśmy dojść we dwoje, myślę także o Szidi i bardzo się cieszę, że nie zaszłam w ciążę tak młodo. Oczywiście, kto wie, ale mimo wszystko. Ja wciąż jestem zbyt młoda.
Levi niemal się roześmiał. Potem jednak posmutniał. Jakby był tylko jeden włącznik, klik–klik. Teraz radosny, a teraz smutny.
– Cieszyłem się na nasze spotkanie – powiedział, prostując się.
Kiedy wreszcie zdecydował, że jednak pójdzie do pracy, w drodze do auta zauważył psa.
To był ogromny, ciemny kundel, stary i sterany, jak sowiecka maszyna do pisania, czarne frędzle sierści zwisały z niego niczym kleksy. Ciągnął tylną nogę, jakby nie należała do niego.
Zatrzymał się dokładnie przed autem Leviego, a on też gwałtownie przystanął.
Pies spojrzał na niego, ale nie można było powiedzieć, czy w jego oczach widać cierpienie, czy jakąś nadzieję.
Jednak w tej chwili to nie stan psiego ducha jest najdziwniejszy – rozmyślał Levi. Tylko… jaka to rasa?
Ogromna kropla krwi skapnęła psu z nosa na asfalt.
Levi postanowił, że dziś już nie włączy telefonu.

przekł.: Anna Butrym

Balázs Farkas – Potwory
QR kod: Balázs Farkas – Potwory