Obiecałam sobie, że napiszę ten post w ciągu ostatnich kilka miesięcy, mimo że tabletki oduczyły mnie od przebywania w mediach społecznościowych, pisania długich postów i wylewania siebie do czarnej dziury Internetu.

Obiecałam sobie to napisać, bo być może moje doświadczenie i to co powiem komuś się przyda.

Na marsze [opozycji] przestałam chodzić tuż przed zimą. Z dwóch powodów: po pierwsze nie widziałam sensu, a po drugie – po wszystkich obławach i wpadaniu w zastawiane na nas kotły-pułapki, przez kolejne trzy-cztery dni odczuwałam ból taki, że „odetnijcie mi głowę”, ból który przy normalnej migrenie wydawał mi się żartem.

Jak już napisałam i powiedziałam przyjaciołom – po tym jak przyszli rozganiać z psami Łańcuch Solidarności – zdałam sobie sprawę, że mam już dość, że zrobiłam wszystko co mogłam. To był moment trudnego wyboru, ale wybrałam siebie – i sześć długich miesięcy żyłam z tym moim wyborem. Z nienawiścią do tego, do czego zostałam zmuszona.

1 grudnia 2020 roku po raz pierwszy w życiu wzięłam antydepresanty. Brzmi to tak żałośnie, jakbym wpadła w narkotyki, ale dla mnie ten czas – te pół roku – to był i  najbliższy przyjaciel i jedyna droga ratunku.

Trudno mi sobie wyobrazić, ilu takich ludzi jak ja jest teraz na Białorusi. Moja lekarka powiedziała, że w pierwszej fali Covida miała wielu pacjentów z ciężką depresją i bólami psychosomatycznymi, co dzisiaj tym bardziej nie zaskakuje. Jedyne co jeszcze zaskakuje – to to, na ile jeszcze my sami jesteśmy wobec siebie nawzajem nieuważni.

Powinnam była o tym pomyśleć wtedy, kiedy przestałam przed sierpniem [2020] chodzić na psychoterapię. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że resztką swoich sił staram się tam mówić o sobie i potem wracam do domu kompletnie pusta, chociaż powinno być odwrotnie. Nie zwróciłam na to uwagi. Ale i także nie zwróciłam na to uwagi, kiedy nie oszczędzając się, spędzałam prawie cały sierpień na ulicach Mińska, często sama. A potem po nocach pracowałam. To też dało się we znaki.

Aby zrozumieć, że coś jest ze mną nie tak, musiałam dojść do momentu, w którym z bólu przestałam odczuwać, że mam połowę głowy. To stało się w nocy, nie było dokąd iść, nie było kogo prosić o pomoc, a co się mną działo – nie wiedziałam. Ból, jak na złość – był w tym samym miejscu, w które mój ojciec ciągle mnie bił. I przez cały czas, kiedy czuję ten ból, słyszę dźwięk podobny do pękających skorupek jajek: tak właśnie huczy uderzenie w głowę. Tyle czasu uciekać od tamtego, leczyć się, próbować zapomnieć, aby wszystko nagle wróciło i znów stało się moim osobistym koszmarem…

Ale nie o tym chciałam… W różnych momentach życia, wiele razy rzucałam słowem: „depresja”. Ni cholery nie wiedziałam co to jest. I nie życzę nikomu by to poznał. Przydarzyło mi się naprawdę wszystko: zarówno wtedy, gdy zacisnęłam sobie pętlę na szyi, jak i wtedy gdy chciałam rzucić się pod samochód. Ale nigdy wcześniej nie było mi tak źle jak teraz. To dlatego, że kiedy odczuwasz ból wiesz co czujesz, że żyjesz i że  pewnego dnia to minie. Tym razem dotarłam do samego dna, kiedy nic już nie odczuwałam – nie bolało, nie płakałam, i nic nie chciałam, nie pragnęłam, nie cieszyłam się. Sen – po tabletkach, jedzenie – wmuszane, praca – na autopilocie.

Sny były tak żywe, że potem całymi dniami chodziłam z pragnieniem jak najszybszego powrotu w te sny, bo tam toczyło się moje życie, tam wszystko było bardziej realne i prawdziwsze.

Całkowicie wypadłam z obiegu komunikacyjnego. Przestałam odpowiadać na maile – ponieważ każda odpowiedź wymagała wysiłku. Przestałam ludziom składać życzenia z okazji imienin, urodzin czy świąt, bo było to dla mnie jak gwałt i coś nieszczerego. Przestałam pisać o sobie. Ludzie się obrażali, odchodzili, a ja nie mogłam się nawet zmusić do wyjaśniania, dlaczego nie odpowiadam, dlaczego z niektórymi utrzymuję kontakt a z innymi – nie.

To był kolejny trudny wybór. I znowu wybrałam siebie.

Największe piekło było w styczniu i lutym [2021]. Leki przeciwdepresyjne jeszcze nie zadziałały, w pobliżu prawie nikogo nie było, a ja wpadłam w głęboką, głęboką jamę, nie rozumiałam co czuję, i pytałam bliskich, co oznacza ten lub inny ból w klatce piersiowej. Ból nie minął. Jakakolwiek emocja i znowu byłam niezdolna do pracy przez wiele dni. A emocji było wystarczająco dużo. A to eksmisja z mieszkania, a to konieczność znalezienia pracy lub zrobienie remontu. Remont – nawiasem mówiąc – na chwilę pomagał przeżyć, bo coś robisz własnymi rękami i nie musisz myśleć. I to było „prawie” jedyne wyjście. Wcześniej ratowała mnie miłość: przychodziłam do moich bliskich, kiedy czułam się gównianie, grzałam się ich ciepłem i troską i to pomagało. Ale miłość działa, kiedy ją czujesz. A ja nic nie odczuwałam.

Tabletki, które przywróciły mi przytomność, wykluczają wszystko, po prostu wszystko – a przede wszystkim zbijają libido. To był jeden z głównych powodów, dla których obiecałam napisać o tym całym koszmarze:

– u ciebie jest gównianie ze snem i już od rana jesteś zmęczona;

– bóle, z którymi żyjesz, przypominają ci o przemocy;

– nie masz uczuć i emocji;

– nie jesteś zdolna do intymności, nie możesz dać miłości;

– nie chcesz ukochanej osoby, a ona nie rozumie, co się z tobą dzieje, bo nigdy w takim stanie nie byłaś.

Krótko mówiąc, związki – jakiekolwiek związki – się rozwalają.

Psychoterapeuci, rozpoczynając pracę z pacjentem, radzą, aby w trakcie terapii niczego nie zmieniać w życiu: wszystkie decyzje należy podejmować później. W moim przypadku nie wyszło.

Po czterech miesiącach leczenia pierwszy raz zapłakałam: wtedy moje życie osobiste kolejny raz się posypało – przez to, że nie potrafiłam nic odczuwać, nie potrafiłam dać ciepła drugiej osobie, takiego jakie w tym czasie było najbardziej ze wszystkiego mi samej potrzebne.

Potem „mleko się wylało”. Zalało mnie tym, co tabletki „wygaszały”: gniewem, oburzeniem, bólem po stracie ludzi, po których przychodzą rano i są zabierani na oczach swoich dzieci, wstydem za niemoc wobec takich sytuacji i za to, że „ja nie siedzę”. To ostatnie gryzło mnie przez bardzo długi czas, póki jeszcze coś czułam. Dziecinnie złościłam się na to popularne powiedzenie „Nie siedział – nie jest Białorusinem”, które raniło bardzo moje „cierpienie za miliony” i wytykanie winy tym, którzy przestali wychodzić na ulice. Czuję ogromny gniew na ludzi po tamtej stronie, tych szczególnie aktywnych – kiedy widzę ciężarówki wyładowane drzewami z masowych wycinek lasów. Czuję ból, kiedy spotykam różnego rodzaju wzmianki o osobach LGBT+ i żarty typu „Chcę żyć wśród heteroseksualistów”. Wkurwiają mnie wiadomości o ludziach zatrzymanych za skarpetki, zasłony w oknach i „zamiar protestu”. Wkurwiają mnie także nawoływania i zagrzewania do „wychodzenia” – zwłaszcza z zagranicy. Brakuje mi wiadomości, że ktoś wyjeżdża i że ktoś tęskni za przyjaciółmi, którzy są już zagranicą. Konstatuję swoją bezradność i myślę, że nic nie mogę zrobić, tylko tu zostać – taka jest moja umowa z sobą samą: nie uciekać.

Wszystko wróciło a ja nie byłam gotowa do szybkiego „nawalenia się”, by zapaść w śpiączkę.

„Schodzenie” z antydepresantów – to również długa historia. Zwłaszcza, gdy dzieje się to nagle, jak w moim przypadku (takie były okoliczności). I to jest kolejny powód, dla którego chciałem coś napisać: 12 dni zawrotów głowy, pierwsze 3 lub 4 dni nie wstawałam z łóżka; silne napady złości i ataki paniki, z których tylko niewiarygodnym wysiłkiem można się wydostać, kiedy nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby być „lekiem”; migreny o różnym nasileniu, ale nie kończące się nigdy; znowu zaburzenia snu; a wszystko co nagromadziło się w środku podczas brania tabletek, zaczyna być odczuwalne czasami w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Lepiej oczywiście w to wszystko nie włazić, żeby w tym nie utknąć. Ale teraz połowa naszego kraju żyje w taki sposób i nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak to będzie potem. Wszyscy jesteśmy mocno straumatyzowani, ale nie każdy ma tabletki, które zmuszają go do koncentracji i zadbania o siebie, a czasem po prostu pomagają wyciągnąć się za włosy z bagna.

Tym postem chciałem opowiedzieć co może przydarzać się obecnie naszym bliskim (nie wiem czy mi wyszło) i przeprosić wszystkich, których uraziłam swoim milczeniem, tych którym nie złożyłam życzeń na urodziny, Nowy Rok i inne święta, do których nie dzwoniłam przez te sześć miesięcy i od których nie odbierałam telefonu. I jeszcze – chciałam poprosić was o pozostanie blisko przy tych, których kochacie, nie tylko wtedy, gdy czują się dobrze. Na własnej skórze doświadczyłam jakie to jest ważne.

PS. Duże i szczere podziękowania dla tych, którzy byli ze mną przez cały ten czas. Nie przestaję się dziwić jakie mam szczęście do ludzi.

(6.05.2021 Facebook)

przełożyła Jolanta Kilian

Krystsina Banduryna – Post
QR kod: Krystsina Banduryna – Post