Przeczytałam dwukrotnie nowy tom Łukasza Jarosza Dzień Liczby Pi. To na pewno za mało, by uchwycić jego wszystkie niuanse. Raczej tyle tylko, by upewnić się, czy pierwsze lekturowe intuicje i wrażenia się powtarzają, czy może się zmieniają oraz jakie utwory i frazy pozostają w pamięci. Także po to, by próbować odpowiedzieć kolejny raz, na czym polega fenomen tej poezji. Jest ona na pewno bardzo osobista, intymna, z silnie wyeksponowaną sygnaturą poetyckiego ja, które ma wiele wspólnego z realnym, żyjącym człowiekiem o imieniu i nazwisku: Łukasz Jarosz. Szczęśliwie dla tej poezji za tą sygnaturą kryje się, można się o tym przekonać, lub tylko przypuszczać (ja o tym wiem!), miły, serdeczny człowiek, że „do rany przyłóż!”. To ważne, ponieważ z taką personą liryczną łatwiej i przyjemniej jest obcować niż z neurotykiem, pielęgnującym nienawiść do świata i pretensje do bliźnich.

Jarosz tworzy wiersze sytuujące się po stronie rzeczywistości, świata „tu i teraz”, co jest o tyle ciekawe, że należy do pokolenia, w którym powstał nurt „ośmielonej wyobraźni” – poezja wielkich kreatorów – jak mieszkający blisko niego: Kobierski, Różycki czy Honet, tworzący fikcyjne, liryczne persony i rozbudowane, niekiedy hermetyczne i wizyjne światy. Autor SomyDnia Liczby Pi z łatwością (lekkością) dorównuje im, a może nawet ich przewyższa w „obrazowości” poezji. Mistrzowska opisowość i figuratywność języka, operowanie metaforami i porównaniami – myślę sobie, że w tej kategorii naprawdę niewielu może się z nim równać. Kilka przykładów: „W dokumentach twoje zdjęcie, na zewnątrz obłok / pruje się jak fastryga, światło butwieje w kałużach. / Zapinam kurtkę i idę między nimi ostrożnie, / jak między śpiącymi ludźmi” (Wyspy nonsensu); „Trawa, pająk na rawce roweru, / świerkowe gałęzie złamane na kolanie. / Krople naszego zmęczenia jak dusze / podążające do środka Ziemi” (Nangijala); „Piach pod podeszwami, ciało wyjęte / z ciemności, z listkiem ust, gałązką powiek. / Nerwowe, czujne jak starzec / mieszkający w domu przy szosie, / w który co jakiś czas uderza samochód” (Ogród); „Przy chodnikach ciężkie gołębie / niczym bilardowe kule. Mgła, / w jej puchu siniak słońca, zimne / miasto, nagie jak szyja sępa” (Spoina); „Że jestem chory, uświadomiłem sobie, gdy / przebudziłem się przy szybie autobusu, którym / wieczorami jeździłem z końca w koniec tego cicho / oddychającego, ciemnego jak wątroba miasta” (Przypadek).

Mogłabym tak cytować i cytować wiersz po wierszu, dosłownie „zajadając się” tymi pożywnymi frazami, mając przekonanie, że nie jest to żywność „przetworzona”, poetyckie syntetyki, ani tym bardziej coś artystowsko wymyślnego, czego lektura w dużej ilości mi zaszkodzi. Jarosz to jarosz – karmi swoich czytelników obrazami wziętymi z „grządek” życia, które upływa mu – jak na współczesną cywilizację – niezwykle tradycyjnie. Jego poetyckie alter ego mieszka na prowincji, ma własny dom i „domek w lesie”, jedną na całe życie ukochaną, wymodloną córkę, bliską rodzinę, która jest dla niego po staroświecku ważna (o „ciotce” opowiem osobno). Co prawda nie chodzi już do kościoła, ale np. sprząta groby bliskich na cmentarzu i w ogóle: „zajmuje się codziennym obrządkiem” – to, skądinąd, fraza autorstwa innego poety– Mateusza Czarneckiego, wyróżnionego w 2019 roku w wymyślonym piętnaście lat temu, także przez Jarosza, konkursie poetyckim im. Kazimierza Ratonia, który wybrał (którego wybrało) podobnie demonstracyjnie „zwyczajne” życie.

Jest w kreowanej przez poetę wizji ziemskiej arkadii coś z poezji sarmackiej. Jarosz – absolwent polonistyki – być może zna wczesnobarokowego poetę, którego twórczość poznałam (z pewnym wstydem) dopiero niedawno. To Hieronim Morsztyn – starszy powinowaty słynniejszego Jana Andrzeja. Morsztynowie mieli majątek w okolicach Olkusza, z którym związany jest Jarosz, i czerpali zyski także z wydobycia metali. Wyczytałam we wstępie do ILB-owskiego wydania wyboru jego poezji, że piękne imię Hieronim ma po staropolsku formę „Jarosz”. Więc może nie tylko ciotka, którą poeta czyni sprawczynią swej poezji i upamiętnia w kilku wierszach (w tym tytułowej elegii Dzień liczby Pi), przyczyniła się do tego, że łobuziak, najzwyklejszy chłopak o twarzy piegowatej jak „indycze jajo” (Śladowe ilości), wywodzący się z rodziny prawdopodobnie nieposiadającej żadnych inteligenckich czy twórczych tradycji został „powołany” do poezji. Czy dlatego tak wyraziście odnosi się w nowym tomie do, podobnie znikąd „powołanego” (przez matkę) do poezji, Tadeusza Różewicza: „Róża to imię / Róża to kamień” (Ogród)?

Dopowiem, że Hieronim (Jarosz) Morsztyn to poeta w tym podobny swemu „późnemu” wnukowi Łukaszowi, że zakorzeniony w życiu, w przyrodzie, w miłości, zmysłowości, niepewny swej wiary i wadzący się z Bogiem o ważność „strony życia”. Ważnym tematem Dnia Liczby Pi jest problematyczna kwestia wiary i prowadzony w wielu wierszach spór z Bogiem – tu Jarosz mocno sytuuje się w kręgu obsesji i tematów poetów swego pokolenia. Jak Honet i Różycki opowiada się po stronie „miłości”, która może się spełnić tylko w czasie krótkiego i przemijającego ku śmierci życia, będąc jego najistotniejszym uzasadnieniem. Jej uosobieniem jest „ona”, do której adresowana jest znakomita większość wierszy tomu.

Nie rozstrzygnę, czy to partnerka poety, czy artystyczny koncept – przecież to odwieczny topos poezji, by wiersze adresować do konkretnego Kogoś, którym jest ukochana lub ukochany. W wierszach Jarosza ta osoba zastępuje Boga, choć, gdyby chcieć interpretować jego wiersze teologicznie, jest bogiem mu zesłanym, wcielonym Aniołem Stróżem. Wreszcie to ona jest poezją i jedynym pewnym adresatem/pewną adresatką modlitw-wierszy współczesnego poety, który napisał: „Każdy wiersz winien być miłosny” (Twierdza). Cóż powiedzieć więcej: Dzień Liczby Pi Łukasza Jarosza to świetny tom przechodzącego smugę cienia poety, który odczuwając zimny chłód zbliżającej się śmierci odkrywa, że nawet jeśli nie ma czuwającego nad nami Boga, to jest między ludźmi miłość, jest dane nam krótkie, ziemskie życie, które wypadałoby przeżywać z taką intensywnością odczuwania i wyrażania, jakiej przykłady przynoszą jego znakomite wiersze.

Dzień Liczby Pi (Fundacja Kultury Afront, Bukowno 2020)

Magdalena Rabizo-Birek – Każdy wiersz winien być miłosny
QR kod: Magdalena Rabizo-Birek – Każdy wiersz winien być miłosny