– Idę na szluga – mówię, bo nie interesuje mnie ta rozmowa. Ostatnio zresztą mało co mnie interesuje. Dobrze, że można wyjść zapalić. Dobrze, że jesteśmy akurat w takim wieku, że wszyscy cyklicznie rzucają. Czasem nawet synchronicznie. Teraz akurat nie palą wszyscy oprócz mnie. Stoję przed i na mnie wieje. Ale mam kurtkę. Nową, puchową. Taką jak cała reszta. Cała ulica. Dość już mam wyróżniania się. To też mnie przestało interesować. Poza tym niewiele mówię. Korzystam z prawa do niezabierania głosu.
Kazali mi do siebie przyjechać. Kultywować przyjaźń. Więc teraz siedzimy w piątkę. Pijemy piwo. Pierwsza taka okazja od mojego przyjazdu. Przyjechałam trzy dni temu. Wyjeżdżam za dwa. Dopiero teraz udało się nam wspólnie usiąść. Wszyscy zajęci. Nawet rozmawiają głównie o tym, że zajęci. Dlatego wyszłam. Też niedawno byłam zajęta. Ale to się już skończyło. Zadzwonili, zaprosili. Przyjechałam.
Wracam do środka. Papieros się skończył. Rozmowa o pozajmowaniach nie. Pytają, czy chcę jeszcze piwo. Mówią na nie browarek. Nie chcę browarka, ale mówię, że chcę. Chciałabym przytulić się do ich psa. Lubię, kiedy wychodzą. Wtedy zostaję tylko z nim. Nazywa się Alf. Ja nazywam się trochę inaczej.
Nabijam lufkę z odwrotnej strony i wychodzę na balkon. Kulę się tak, aby nikt mnie nie widział. Pewnie niepotrzebnie, ósme piętro. Niby jeszcze nic, a już jestem przeczulona. Rozglądam się. Podpalam. Trzymam dym w płucach. I wracam do środka. Zaglądam do baryku. Idąc do babci, żuję śliwkę w czekoladzie. Leży tak, jak ją zostawiłam. Patrzy w jakiś punkt na ścianie.
– Zabierzesz mnie może do łazienki? – pyta.
– Jasne – odpowiadam.
Powoli podnoszę ją z łóżka. Boli ją chyba wszystko. Łazienka jest tuż obok. Trzeba przejść może ze dwa metry. Normalnie nie myśli się o takich odległościach. Ale babcia stawia małe kroki. Tupta powoli. Podróż zajmuje nam godzinę. Muszę wejść do łazienki i pomóc jej z getrami. Nie da rady wciągnąć ich z powrotem.
W pokoju włączam telewizor. Skaczę po kanałach, nie ma z czego wybierać. Skręcam papierosa i wychodzę na balkon. Daję babci leki.
Wraca opiekunka, spóźniona trzy godziny.
Wybiegam. Ledwie pamiętam o tym, żeby się pożegnać.
Piję więc tego browarka. Niechętnie. Rozmawiamy o tym, co przydarzyło się nam kiedyś. Śmiejemy się z tego, z czego już się nieraz śmialiśmy. Na przykład podczas moich ostatnich odwiedzin.
Rzadko udaje się nam odkopać nowe historie. Z tych starych. Jeśli już się udaje, to nie wszyscy je pamiętamy. Nie utrwaliły się nam. Nie zostały opowiedziane po stokroć.
Stanowczo podtrzymujemy lekką atmosferę. Z perspektywy czasu wydarzenia nie są już takie groźne. Tragedie takie tragiczne. Można się z nich śmiać. Jeśli – rzecz jasna – rzeczywiście jest się z czego śmiać. Czasem nie ma. O takich historiach zdecydowanie nie zamierzamy dziś wspominać. Za żadne browarki.
Babcia dostała radio, więc go słuchamy. Ona leży, ja siedzę. Bruce Springsteen gra. W pokoju zaduch. Nie można otworzyć okna, bo babcia się przeziębi. „A wtedy już koniec” – mówią jej córki. Całkiem jakby koniec mógł nie przyjść. A nie zrobi się przecież lepiej.
Leki sześć razy dziennie w porach wyznaczonych przez panią doktór. Lepiej to by było jak? Mniej. Pewnie mniej. Nie znam dokładnej odpowiedzi.
Koniec łatwo można sobie wyobrazić już teraz. Tylko trzeba na niego czekać. I to jest w tym wszystkim najgorsze.
Babcia chce, żebym z nią spała. Tak jest za każdym razem. Wciąż ma mnie za Natusię. Dla niej już nie dorosnę.
Śpi przy zapalonej lampce. Zdarza jej się krzyczeć w nocy. Czasem woła, żeby do niej przyjść. Chociaż i tak przychodzę. Odsypiam w dzień, czasem wcale.
– Co robią ci ludzie na drzewach? – pyta. Nie tylko nie ma ludzi. Nie ma też żadnych drzew.
Byłam człowieczkiem na drzewie. Babcia przynosiła wiadro. Odwracałam je do góry dnem i stawiałam pod czereśnią. Wspinałam się na górę, która nie była zbyt wysoko. Na wiśnię nie mogłam wchodzić. Była wyższa.
Nie mogłam też wchodzić sama do piwnicy. Tam była studnia, więc się bali, że do niej wpadnę. Ja bałam się tylko tych dwóch duchów, które kiedyś widziałam za oknem. Wyglądały jak miś Yogi i ten mniejszy. Boo Boo. Całe białe. Pewnie mi się wydawało.
Pijemy browarki. Rozmawiamy o lękach. Wszystkie są pokoleniowe. Nie interesuje mnie to. Znowu wychodzę zapalić.
Należy już kupować pampersy. I zmieniać pampersy. Życia krąg. Ty mi kiedyś, ja ci teraz. To nie jest takie proste.
– Przepraszam – mówi babcia.
– Przecież nic się nie stało.
Barek jest pusty. Wyjadłam wszystkie śliwki w czekoladzie. Dawno temu. Głowa mnie boli od tych filmów z lektorem.
Pies wita nas serdecznie. Też jesteśmy dla niego mili. Jest późno, ale dalej pijemy browarki. Ziewam, choć rozmowy są ożywione. Dużo śmiechów i krzyków.
– Trzeba ciszej, bo sąsiedzi.
– No tak, no tak.
Potem znowu ktoś ucisza. I znowu. Potem zasypiam. Budzę się, kiedy pies wchodzi mi na głowę. Jest rano. Trzeba go wyprowadzić, więc to robię. Potem mówią, że nie trzeba było.
– Chcę do domu – mówi babcia, kiedy poprawiam jej łóżko. To takie specjalne łóżko. Można nim niżej albo wyżej. W zależności od potrzeb. Ma pomagać na odleżyny. No nie wiem. Nie pomaga na nie nawet ta maść, którą je trzeba codziennie smarować. Rana ma swój zapaszek. Pokój też.
– Chcę do domu – mówi po raz drugi. Tłumaczę jej, że jest w domu. Ale tak naprawdę chodzi jej o inny dom. Wyprowadzała się z wielu. Ostatnio po śmierci dziadka. To już piętnaście lat od czasu, kiedy sprzedaliśmy ten ze studnią w piwnicy. To znaczy ja go nie sprzedawałam. Byłam na to za małą Natusią. W środku zostały wszystkie moje „Kaczory Donaldy”. Okna, które trzeba wymienić i świeżo położona boazeria. Śmierć dziadka uchroniła dom przed obiciem sidingiem.
Aby to robić, należało zapomnieć. Nie można było myśleć o dawnych wspólnych sprawach. Trzeba się było odciąć od emocji. Robiłam to, co do mnie należało. Inni umieją przy tym zachować pogodę ducha. Ja poważnieję. Skupiam się na tym, że muszę być skupiona.
Rzadkie, siwe włosy. Ręka wciąż próbuje wygładzić kołdrę – ale to tylko taki odruch. To już chyba jedyne, co robią te wszystkie leki. Podaję je wiele razy dziennie. Ręka chodzi. Z zapadniętą twarzą nie udaje mi się nawiązać dialogu.
Ostatni pełny dzień. Jutro pociąg. Najpierw przemiła pizzeria. Tak ją reklamują. I rzeczywiście okazuje się przemiła. To nieczęste. Potem galeria sztuki. Na koniec mamy iść na koncert. W ostatniej chwili rezygnujemy i zostajemy w domu. Browarki zamieniły się w wino. Wciąż głaszczę Alfa. Przez większość czasu mechanicznie przesuwam po psie ręką. Niekiedy sprawia mi to pewną przyjemność.
Podtrzymuję rozmowę. Żartuję i śmieję się z żartów. Mam poczucie, że o czymś zapominam.
– Nie chodzi o to, żeby udawać, że nic się nie stało – mam być poruszona tym stwierdzeniem. Ma mnie ono skłonić do zwierzeń.
Wcale nie jest spontaniczne. Słyszałam je już wcześniej. Ale pierwszy raz jest skierowane do mnie.
Puszczam mimo uszu. Odważny ruch.
Nie było mnie tam na samym końcu. Przyszłam, żeby posprzątać. Poszło całkiem szybko. Choć dużo do wyrzucenia. Miałam zabrać torbę ciuchów, ale zapomniałam. Nie chciałam już po nie wracać.
Dużo później dociera do mnie, że nigdy nie byłam w tym mieszkaniu sama.
Na peronie odkrywam, że wczoraj nie paliłam. Przyszedł czas.