Let’s suppose that you were able every night to dream any dream you wanted to dream; and you would, naturally, as you began on this adventure of dreams, you would fulfill all your wishes.
You would have every kind of pleasure, you see… And after several nights you would say “Well that was pretty great, but now let’s have a surprise, let’s have a dream which isn’t under control, where something is gonna happen to me that I don’t know what it’s gonna be”. Then you would get more and more adventurous and you would make further – and further-out gambles as to what you would dream. And finally you would dream where you are now.

Nuages – “Dreams”
The dream of Life, Alan Watts

1. Początek

Śni jej się, że stoi na dnie głębokiej, czarnej jaskini. Czuje przenikliwą wilgoć; jej palce bezradnie dotykają zimnej ściany, której nie może dostrzec. W ciszy wybrzmiewa tylko echo czyichś dalekich kroków. Podaje się ku przodowi, próbując cokolwiek dostrzec, lecz na próżno. Wzdraga się z zimna i ujmuje swoje ramiona, chcąc je ogrzać.
Powoli zaczyna dochodzić ją miarowe, metaliczne skrzypienie, jakby ktoś rozciągał sprężynę. Drażniący, przerywany brzęk narasta gdzieś nieopodal. Rozgląda się wokół siebie.
Nic nie widać.
Stoi, nie mogąc rozpoznać, czy ma otwarte, czy zamknięte oczy. Coś jednak jest przed nią – malutkie – jarzy się niewyraźnie, podobne do oczu, zostawiając w czerni obrąb zieleni.
– he he he.
Co to jest?
Robi krok do przodu, a zielone punkty zdają się być większe; narasta przenikliwy dźwięk wykręcanej struny. W środku zielonych plam wykluwają się dwie pionowe źrenice.
Co to jest?
– HE HE HE
Co to za głos?
Z czerni wyrasta przed nią olbrzymi, obelżywy uśmiech. Oczy nad nim, zielone, zdają się drwić, rozbawione. Ich pionowe szczeliny zieją chciwie, wstrętnie i zachłannie.
– HE HE HEe
Tkwi w bezruchu, przerażona, skostniała, ginąc w tym obmierzłym śmiechu. Zaczyna wyć, gdy trzask metalu rozsadza jej uszy.
– HEE HHHEeeee HEEEEE
Wszystko bije bezmyślne pokłony na sprężynie.
Tępe dygnięcia, jak odruchowe, puste drwiny.
– HEE HHEEE HHeeEEE
– HE HEEeeEE HEEEEEEEE
CO TO JEST?!!
CO TO

***
[pusta strona]

Kolej sunęła w kierunku Dworca Śródmieście, uderzając miarowo o trakcję. Długi korytarz ciągnący się przez wagony wypełniało ciepłe i miękkie światło przedpołudniowego słońca. O tej godzinie prawie nikogo tutaj nie było, tylko nieliczni pasażerowie, rozrzuceni po pustych wnękach i krzesłach, połączeni ze sobą gmatwaniną obręczy i podpórek.

Normalnie, w porannej szarzyźnie dojazdów do pracy, podobna podróż była koszmarem. Mieszkając daleko poza miastem, Lamelia znała to aż zbyt dobrze. Każdego rana tkwiła w tej bezdusznej maszynie, wypakowanej ciałami po brzegi, ciągnąc do stolicy, a dwanaście godzin później jechała z powrotem, niemal w tym samym, niezmiennym składzie.

Teraz jednak mogła przespacerować się od początku aż na sam koniec składu, chwytać obręczy niczym mieszkaniec dżungli, kręcić wokół słupków jakby śpiewała na deszczu albo, wędrując od okna do okna, przyglądać się mijanym domom, drzewom i podmiejskim magazynom. W całej kolejce naliczyła może pięć, no, sześć współpasażerów. Szukała dla siebie miejsca. “Które by tu sobie wybrać…” – grymasiła w myślach, niczym kapryśna dama, dotykając to tego, to innego oparcia. Gdy wreszcie usiadła, za oknem, pospolite, otoczone płotami domki zaczęły już ustępować brzydkim, pragmatycznym bryłom przemysłowo-handlowego przedmieścia. Na studiach, bardzo ważni profesorowie często mówili jej o różnych bardzo ważnych budowlach. Na przykład o dostojnie surowych gmachach pierwszych fabryk. A teraz widziała kontenery w kształcie budynków i nic, czego była uczona, jakoś nie miało z tym związku. To bynajmniej nie była jakaś szczególna nowość. Bardzo często poważni ludzie mówili jej bardzo poważne rzeczy, a ona nie rozumiała czemu, lecz głupio było jej im przerwać. Szybko nauczyła się więc uprzejmie potakiwać. Teraz jednak żaden poważny człowiek nie powinien był jej przeszkadzać, ponieważ miało wydarzyć się coś naprawdę ważnego; a poważni raczej stronią od podobnych rzeczy.

Tego właśnie dnia Lamelia zdecydowała się na rekonesans. Zastanawiała się, czy nie możnaby tego nazwać inaczej, na przykład zwiedzaniem, lecz w tym wypadku nie chodziło ani o muzeum, ani nawet park, tylko o zagadkową drewnianą furtkę, zauważoną z kolejki. A zauważonych zagadkowych drewnianych furtek, tkwiących pośród gęstych zarośli tuż przy torach, z całą pewnością nie można zwiedzać. Takie furtki się eksploruje, ewentualnie odkrywa. W każdym razie, była to sprawa bardzo intrygująca, albowiem nie wykluczona była możliwość istnienia tajemnego przejścia. Lamelka, jako bądź co bądź dorosła i już prawie “dama”, domyślała się oczywiście, że najpewniej skończy się na jednym z tych zapadłych ogródków działkowych z minionej epoki, ale w takim miejscu? W zarośniętym rowie między składnicą kolejową a trasą kolejki? To t r z e b a było sprawdzić. Toteż Lamelka ubrała się nieco mniej wyględnie, założyła stare zniszczone trampki oraz starą sukienkę z rajstopami pod spód i wyruszyła.

Wysiadła na stacji najbliżej miejsca, skąd widać było furtkę. Nie bardzo wiedziała, jak się za to zabrać. Peron znajdował się zupełnie po złej stronie torów, a od uliczki naprzeciw, która zdawała się biec w odpowiednim kierunku, dzieliły ją dwie trakcje kolejowe oraz pokaźna skarpa o stromym zboczu. Zeskoczywszy na zachwaszczoną murawę przy pierwszej linii poczuła, że narusza dobrze pomyślany porządek miejski. Przeskakując przez kolejne tory i chwiejąc się na brudnym żużlu, była już przestępcą. Po drugiej stronie, na wcześniej wypatrzonej uliczce, szła ostrożnie, próbując uspokoić oddech. Chodzenie po asfalcie działało kojąco – w tym nie było nic nadzywczajnego i absolutnie każdy mógł to robić. Szybko dotarła w pobliże prostej żelaznej bramy, która zamykała dostęp do klepiska przy nędznym domku i rozklekotanej szopie. Spojrzała dookoła, szukając jakiegoś obejścia. Po prawej, od strony torów, wśród wysokich krzaków ogrodzenie skręcało, a przy nim snuła się wąska wydeptana ścieżka. Poszła nią, pilnując, aby nikt jej nie przyłapał. Bała się, że przez szpary zarośniętego ogrodzenia zobaczy ją właściciel dziwnego gospodarstwa, który właśnie wyszedł z domu rozwiesić pranie na kablu. Miała nadzieję, że nie ma psa. Umrze, jeśli będzie miał psa. Pies z pewnością ją zobaczy, jak się przemyka pod płotem i rzuci się na nią. Przyspieszyła, pochylona do kolan, ciężko dysząc. Prześlizgnęła się na drugi koniec działki i trafiła na pole zarośnięte trawą niemal po głowę, a za nim kolejne ogrodzenie. Stara siatka zdawała się dochodzić na sam skraj zarośli, tuż przy trasie kolejki – to musiało być to! Zdenerwowana Lamelka zaczęła skubać kosmyk włosów. Musiała być już blisko furtki, a przynajmniej w samym środku tego dziwnego miejsca, do którego furtka należała!

2. Spotkanie

Drewniane drzwi nie miały w sobie nic z magicznego portalu, a leżąca za nimi działka bynajmniej nie sprawiała wrażenia zaczarowanej. Wspięta na palcach, starała się dostrzec coś więcej ponad zagrzybiałą furtą, była jednak zbyt niska. Przykucnęła, w poszukiwaniu jakiejś szpary lub wybitego sęku, lecz nic nie znalazła. Nie dość, że przyszła tu na próżno, to jeszcze sęku nie ma, żeby popatrzeć! Tupnęła nogą niezadowolona. “Nie, tak być nie może!” – pomyślała Lamelia i złapała rękami za górną krawędź drzwiczek. Wyskoczyła, aby pokonać furtę okrakiem, a stare drewno skrzypnęło ciężko. Gdy przekładała drugą nogę, deski trzasnęły i runęła na drugą stronę jak worek kartofli. Lecąc, popruła sobie sukienkę na wystającym gwoździu. Zakręciło jej się w głowie. “No pięknie!” – skarciła się, podnosząc z ziemi – “pięknie to wymyśliłaś!”. Poprawiła sobie włosy, bo leciały do oczu. “Z resztą, kto to widział, żeby drzwi pękały z byle powodu!?” – Kopnęłaby je za karę, gdyby nie była dobrze wychowana. Prychnęła i rozejrzała dookoła, ładząc mechanicznie podartą sukienkę.

Przed sobą miała domek otoczony zarośniętym i zaniedbanym ogrodem. Typowy, biedny działkowy domek, wykonany byle jak, wedle zwyczajów weekendowej prowizorki. Przed nim, na poprzerastanym chwastami klepisku panował dziki bałagan. Wszędzie walały się jakieś zdezelowane sprzęty i śmieci. Rozebrana i przerdzewiała lodówka służyła tu komuś za stół. Obok niej stało krzesło biurowe z postrzępionym oparciem i brakującym podłokietnikiem. Dalej jakiś mały magazynek, sklecony z kawałków dykty oraz blachy falistej. Zaś z drugiej strony odłogiem leżały nieudolnie wydzielone grządki, porzucone, jakby ktoś znudził się w połowie i zrezygnował z roboty. Wszystko wokół było rozbabrane i niechlujne, ale Lamelia nie dała za wygraną. Zdeterminowana i rozdrażniona, wstąpiła głośno i pewnie na werandę, aby zapukać do drzwi wejściowych. Nikt jej nie odpowiedział. Zapukała raz jeszcze, na co ze środka doszło ją poruszenie, drzwi jednak ani drgnęły. Tym razem uderzyła kilka razy pięścią, sama zdumiona, że tak potrafi.
– Czego?! – rozległ się opryskliwy gardłowy wrzask. – Mówiłem, kurwa, że nie potrzebuję żadnego “UPC”!
Słucham? Stała, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć; nie podobał jej się sposób, w jaki się do niej zwrócono.
– Przepraszam Pana…
– A tę swoją “Księgę” możesz sobie wsadzić głęboko w dupę!
Co za źle wychowana osoba!
– Przepraszam, ale nie powinno się tak przeklinać! – pouczyła nieznajomego. – To bardzo niekulturalne!
Wewnątrz rozległ się rumor i przewalanie. Czyjeś ciężkie stopy człapały w kierunku drzwi. – Asz kurwa! – Coś zadzwoniło przeraźliwie i potoczyło się pośród głuchego łomotu. Przez chwilę słychać było tylko ciężkie sapanie. Lamelia przyłożyła ostrożnie ucho do framugi.
– Czy wszystko w porządku?
W odpowiedzi usłyszała tylko niezrozumiałe gderanie oraz kolejne przekleństwa. Gdy w końcu drzwi rozwarły się z trzaskiem, stanął przed nią stary, obleśny, spasiony królik z obwisłą wargą. Wytrzeszczył na nią zaślimaczone oczy.
– Czego tu?! – huknął, bryzgając śliną.
– Dzień dobry! – dygnęła taktownie Lamelia. – Zastanawiałam się, czy to Pan jest właścicielem tej furtki, która zajmuje mnie za każdym razem, gdy jadę do szkoły?
– Co? – królik spojrzał na nią jak na wariatkę.
– No furtki – wskazała niecierpliwie wejście na działkę. Ten spojrzał niechętnie na rozklekotaną konstrukcję i wydobył się z niego gulgot.
– Co to ma być?! Coś ty zrobiła z moją furtką?! – zaczął drzeć się w apopleksji – nie mówili ci, że się cudzych furtek nie rozwala? Kurwa?! Co to za wychowanie!? Pytam z…! – aż dostał napadu kaszlu. Stał zgięty w pół i rzęził, starając się odzyskać oddech. Lamelia odczekała chwilę, aż dziwne stworzenie się uspokoi.
– Proszę Pana, byłabym bardzo wdzięczna, oraz zobowiązana, gdyby ugościł mnie Pan herbatą.
Królik zwrócił się do niej kompletnie zbity z tropu. Zmierzył ją wzrokiem z góry na dół i stał chwilę w ciszy. Podbiegnięte ropą czerwone oko łysnęło nieprzyjemnie. Wreszcie obrócił się i wszedł bez słowa, pozostawiwszy drzwi otwarte.

3. Rozmowa

– Cukier? – bąknął z małej kuchni połączonej z główną izbą niewielkim korytarzem.
– Tak, poproszę – odpowiedziała, rozglądając się po wnętrzu.
Po lewej miała korytarz oraz Królika migającego w wąskiej szczelinie między framugą a kątem brudnej ściany. Po prawej zaś ciężki, zapuszczony kominek, podobny do potwora, z którego otwartej, skąpanej w sadzy i petach paszczy sterczały różne metalowe przyrządy typu pogrzebacz, połówka żeliwnych obcęg czy pogięty szpikulec do kiełbasek. Powyżej niego wisiało stare, szerokie lustro. Podeszła, aby przyjrzeć mu się lepiej. Obraz był wyblakły, właściwie nieczytelny, tu i ówdzie pokrywały go martwe plamy przypominające pleśń. Odbite kontury wydawały się w nim smutne i dawno zapomniane.
– Niezłe, nie? – zagadnął kwaśno właściciel, wszedłszy do salonu z serwisem na tacy oraz zagrzaną wodą. – Nawet nie wiem, skąd je mam. I tak już się do niczego nie nadaje. Muszę je wypieprzyć, tylko ramę gdzieś sprzedać – dużo warta. – Zaległ ciężko na obmierzłym fotelu na środku, ustawionym przed kominkiem i marmurową ławą. Lamelia przyglądała się meandrującym wzdłuż krawędzi srebrnej tafli roślinom i delikatnym kwiatom. Niektóre ktoś kiedyś ułamał, z innych schodziły drobne łuski złocenia, odkrywając sczerniałe fragmenty. Przypominało trochę przejście do leśnej krainy. Usiadła na skraju wytartej kanapy, stojącej obok fotela. Królik rozstawiał porcelanę i rozlewał herbatę.
– Prosz… – podał jej wyszczerbioną filiżankę napełnioną do połowy. – A tutaj jeszcze… – schylił się za oparcie fotela i wyjął butelkę z ciemnego, ciężkiego szkła – …dodateczek. – Dopełnił jej filiżankę jakimś jasnożółtym płynem.
– A co to takiego? – spytała zaciekawiona. – A, to taka dobra przyprawa… – odparł, dolewając również i sobie, do niemal pozbawionego herbaty naczynia. Lamelia zbliżyła do ust parującą mieszankę. Wydzielała ostrą, drażniącą woń. Wzięła łyk, a ciepły płyn rozlał się ciężko po jej gardle, powodując wpierw delikatny skurcz, a później przyjemną falę ciepła, wędrującą aż do samego nosa. Spojrzała lekko zdziwiona na Królika; on się tylko uśmiechnął.
– To co… – zagaił, pociągnowszy ze swojej filiżanki. – Jak ty się w ogóle nazywasz, co?
– Jestem Lamelka, proszę Pana. – przedstawiła się, siedząc przykładnie wyprostowana, tak, jak należy.
– Lamelka? – parsknął. – A ojciec co, Amelinum? – rzucił rozbawiony Królik, bardzo zadowolony z dowcipu. Dziewczyna nie zrozumiała. Milczeli przez chwilę, a Lamelka zaczęła mu się przyglądać. Jego masywne cielsko opinała wytarta i gęsto poplamiona kamizelka. Z jej lewej kieszeni wystawała pęknięta tarcza kopertowej Omegi, której urwana dewizka zwisała smętnie z zepsutego zegarka. “Jakbym już gdzieś go widziała…” – zastanawiała się. Patrzyła na fałdy pożółkłego futra odkładające się przy kołnierzyku i pod klapami za ciasnego ubioru. Królik tymczasem grzebał niezdarnie, grubymi paluchami w wymiętej paczce papierosów, wydobytej nie wiedzieć skąd. Wetknąwszy w pysk koślawego peta spostrzegł, że się w niego wpatruje.
– Co się tak patrzy? – burknął podejrzliwie.
Zdecydowanie, on jakby… może o nim słyszała? Zaraz, zaraz…
– Czy rodzice cię nie uczyli, że to niekulturalne tak się wgapiać? – odruchowo poprawił uszy, które nosił zalizane do tyłu, na czaszce. – A jakbym j…
– Przepraszam! – przerwała mu. – Ale czy Pan nie jest przypadkiem Białym Królikiem z Krainy Czarów?!
Zamilkł, opadłszy na oparcie, wydmuchując z siebie chmurę papierosowego smrodu. Na jego pysku malowało się coś między smutną drwiną a resztką dawno zapomnianej dumy.
– Czy nie jestem przypadkiem – odparł – to dość dyskusyjne… – Rzucił okiem na swój wyliniały kałdun. – A czy Białym? Też można by się zastanawiać…
Lamelka znów nie pojęła, Królik wywrócił oczami.
– Sorry, mała, stare nawyki – machnął łapą. – No TAK, tak – to JA! Powiedzmy.
Była pod wrażeniem. Poprawiła się żywo na siedzeniu, zapomniawszy o odpowiedniej postawie. Nie codziennie ma się okazję poznać kogoś takiego jak Biały Królik! Przypuszczała, że z tą furtką to mimo wszystko coś nie tego, ale czegoś takiego to się nie spodziewała.
Przyjrzała mu się raz jeszcze – chyba nie tak go sobie kiedyś wyobrażała – no ale to w końcu niezbyt grzecznie tak się czepiać. Może to tylko okazjonalna i zgoła tymczasowa niedyspozycja? Wszak ona sama też bynajmniej piękna to nieszczególnie, a poza tym – albo przede wszystkim! – to ona jest tutaj nieproszonym gościem, a nie on. To zdecydowanie!
Królik przyglądał się Lamelce, która jakby się wyłączyła. “Ona chyba naprawdę jest stuknięta” – pomyślał. Postanowił sobie dolać.
– Hej! Piękna dziewczynko! – strzelił w nią na wpół zgaszonym kiepem. Niedopałek odbił się od jej kolana rozsypując na fotel wachlarz iskier.
– Tak! Bardzo przepraszam! – oprzytomniała, ponownie prostując się na skraju. – Zamyśliłam się!
– Zauważyłem! Napij się jeszcze. – Rozkojarzona Lamelka posłusznie wypiła parę dużych łyków, aż ją przytkało. Musiała odkaszlnąć.

4. Dawne dzieje

– To o czym tak myślałaś, hm? – przypatrywał jej się, maltretując znów paczkę Sportów.
Lamelka sama nie była pewna.
– Ale… to co Pan tu robi, Panie Biały Króliku? – Ten wzruszył ramionami, zajęty zapalniczką. – I… i w takim razie, co się stało z… no, z Kapelusznikiem, na przykład?
Królik zarechotał nieprzyjemnie i zjadliwie.
– Z tym kryminałem?! He! he! he! Przecież to był zupełny wariat! I morderca!
– Jak to?! – przestraszyła się Lamelka. To było zupełnie nieprawdopodobne! – Kapelusznik nie mógł zrobić czegoś takiego!
– Co, jak to? Co! No, tak to! Się będzie tutaj dziwić – prychnął lekceważąco Królik. – Zresztą, oni wszyscy tam, w tym “show-businessie”, jak nie ćpają to chleją, jak nie grzmocą to mordują. I jeszcze ta jego fiksacja na upływie czasu, i na tempie. “Zatrzymać, jak go zatrzymać?! – sparodiował czyjeś rozpaczliwe łaknie. – Kolejny ambasador herbacianych ciastek i utraconego życia – skonstatował kwaśno. Dopił, co mu zostało w filiżance, podniósł się z wielkim wysiłkiem i podszedł do okna, zostawiając Lamelkę przy ławie.
– I co się z nim stało? – spytała po chwili.
– Hah! No skasowała go ta jędza, w końcu – odparł, próbując dostrzec cokolwiek przez brudną szybę.
– Jaka “jędza”? – uniosła się niespokojnie; biedne dziewcze zupełnie nie nadążało.
– Jak to “jaka”? Zresztą mówi się “która”– odwrócił się spowrotem do niej. – No Królowa Kier przecież! A kto inny?
Lamelce przypomniało się, że rzeczywiście była jakaś, czy tam któraś, niesympatyczna Królowa, która bardzo lubiła na wszystkich krzyczeć. Chyba nie szczególnie za nią przepadała.
Królik zbliżył się do ławy i cisnął niedopałek w paszczę kominka.
– Ale nie potrwało to zbyt długo. Pół roku później poślizgnęła się podczas krykieta na pieprzonym jeżu i już nie wstała. Wykitowała na zawał, dajesz wiarę? He he he, jak ją rozerżnęli, to ponoć wyszło, że serce jej pękło! No! normalnie z dziurą było! – Obleśnie rozbawiony złapał za przyprawę, herbatą nie przejmując się już zupełnie. – Nawet nie wiedziałem, że to możliwe! He! Ale przy takim trybie życia, to czy można się dziwić?
– Biedny Król, został sam… – stwierdziła smutno Lamelka, zawsze wrażliwa na cudze nieszczęście. – Jak sobie poradził bez niej?
– Król? A kogo on obchodzi – wzruszył ramionami Królik.
– To kto w takim razie rządził? Co się stało z Krainą Czarów?
Usłyszawszy to, Królik spochmurniał. Stał przez moment w milczeniu, ponury, wciąż zwrócony ku oknu. Jakby na chwilę opadła zeń maska ordynarnego, bezczelnego chlejusa. Szybko jednak wrócił, utkwiwszy w nią na powrót swoje kleiste, wulgarne oczka.
– Jak ty coś czasem palniesz, kochana! – huknął, kręcąc młynka butelką. – Tymi usteczkami jak cukiereczek, he he he! – dodał tłustym, pożądliwym głosem. Lamelia poczuła się dziwnie. Dlaczego mówił do niej w ten sposób? Wolałaby, żeby już tego nie robił.
– Ale dobrze, moja droga – zaczął znowu, łapiąc za imbryk, żeby dolać jej herbaty. A potem wódki. – Powiem ci, bo najwyraźniej coś się chyba zatrzymałaś w którymś momencie – rzucił okiem na przykładnie siedzącą przed nim dwudziestoośmiolatkę w specjalnie przemyślanym, praktycznym ubranku, z nienagannymi manierami małej dziewczynki oraz żywymi, pełnymi uroczej ufności oczami. Milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się, co powiedzieć.
– Widzisz… kiedyś, któregoś razu, zupełnie przypadkiem spotkałem starego kumpla. To było dobrych kilka lat temu, albo i więcej. Obaj byliśmy po towarzyskich spotkaniach, czyli wiesz, trochę teges, no i on w którymś momencie zaproponował kajaki – Królik parsknął z uśmiechem. – A była jakaś czwarta rano! Ale co tam! poszliśmy. Oczywiście, na miejscu okazało się, że nic z tego: cieć, sam niewiele trzeźwiejszy, nie pozwolił. Także zalegliśmy na molo, na takich krzesłach ogrodowych, kojarzysz? Chłodek, w parku cisza, nad bajorem nikogo, słońce wschodzi, a miasto jeszcze nie wstało. Bardzo sympatycznie. – Przerwał na chwilę, zapatrzony we własne wspomnienia. Lamelka piła grzecznie herbatę, małymi łykami, czekając na ciąg dalszy. – No i zaczęliśmy gadać – pociągnął prosto z butelki i podał się do przodu, żeby być bliżej. Śmierdział brudnym futrem i strawionym alkoholem.
– Spytał mnie, czy jeszcz robię, co dawniej (wiesz, tam wśród ludzi, na dworze). – Prychnąłem gorzko. – Oczywiście, że nie.
– Dlaczego?
– Nie mógłbym, to już zamknięty temat. Nie chcę tego robić, nie mógłbym odpuścić. Albo oni by mi nie dali odpuścić, więc dałem spokój.
Nie skomentował, pokiwał tylko głową. Zdawał się rozumieć. Dlatego spytałem:
– A ty? – Milczał dłuższą chwilę z papierosem.
– No, dalej, staram się. – Znów cisza; on zresztą miał taką manierę. Mówił powoli, ciężkim głosem, przerywał, a potem ciągnął dalej:
– Wiesz, ja nigdy nie miałem jakiś takich wielkich ambicji. Nie miałem złudzeń. Może trochę marzeń. Zresztą… Także wiadomo było, że nic nie zrobię, że mam trochę opinię takiego pajaca, ale co mnie to obchodzi? Robisz i tyle, zarabiasz pieniądze, coś z tego masz dla siebie… – Teraz ja ucichłem, nie spodziewałem się, że będzie chciał tak rozmawiać. Spytałem po chwili:
– I co z tymi marzeniami?
– …jak byłem mały, to czytałem książki tych moich wielkich bohaterów. Zostały we mnie takie obrazy, może kilka rzeczy, których bym chciał; to już nawet nie jest teraz nic wielkiego… – zapalił powoli kolejnego papierosa – ale im więcej robiłem, tym bardziej te wszystkie moje marzenia, i cele, okazywały się być żadne. Więc po co miałem robić? Nie warto. Także nie robię, przestałem. Może i pozostało ich jeszcze kilka, takich właśnie dziecięcych, niezrealizowanych, ale ja już nie chcę. Niech zostaną takie, jak są.
Chciałem mu coś powiedzieć. Najlepiej, że przecież warto, że powinien, jednak nie byłem przekonany. Bynajmniej, chyba nawet uważałem, że ma rację. Bardziej nie chciałem, żeby dalej pił, wiesz, póki jeszcze można przestać. I tyle.

Biały Królik opadł z powrotem w rozłażący się fotel i wygrzebał kolejnego parszywego kiepa.
– Najzabawniejsze jest to, że w całym tym poranku najwięcej chodziło mu o te pieprzone kajaki. – Zaciągnął się głęboko. – Wziął nawet kurwa przenośny głośnik “żeby była muzyczka”. Do ostatniej chwili kombinował, jakby je tu zajebać!
Lamelka słuchała w milczeniu, chociaż było jej coraz bardziej przykro. I smutno. Nie wiedziała, czy to opowieści Królika, czy może jego herbatka tak ją nastrajają. On zdawał się coraz bardziej przymroczony, niedbały, roztargniony. Sama również czuła, jak ciężko jej się skupić. On kopcił zapamiętale i majtał leniwie łapą.
– W każdym razie, wracając do ciebie i tej twojej nieszczęsnej “Krainy Czarów”; no bo po co ja to opowiadam? Widzisz kochana, przez te wszystkie lata trochę się pozmieniało. Nie można ciągle żyć złudzeniami. W końcu dociera do Ciebie, że to nie ma znaczenia, czy jest jakaś Kraina Czarów, czy jej nie ma. Bo ona sama nie ma znaczenia. A może nawet – skrzywił się i cisnął niedopałkiem do kominka – niczym się nie różni od… tego. – Lamelia nie do końca wiedziała, co ma na myśli, lecz bardzo chciała coś powiedzieć. Królik jednak mówił dalej:
– A przecież tak nie można. Absolem pierwszy to zauważył. On zawsze był do przodu, ze wszystkim. Więc jak przyszedł jego czas, to się, robaczek, zwyczajnie powiesił, he he he – zakpił obskurny pijak. – Szkoda gościa, nie? ale czemu się tutaj dziwić.

Lamelia zawzięła się, pragnąc pocieszyć biednego Królika. – Myślę, że nie ma Pan racji – odparła. – Wygląda Pan na bardzo zmęczonego i przez to jest Pan taki smutny. A to powoduje, że przychodzą do Pana złe myśli. Ale złym myślom nie można się poddawać. Mój tata mówi, że każdy jest wyjątkowy. I że każdy ma marzenia i że każdy jest wyjątkowy! I że te małe marzenia, to najważniejsza rzecz, jaką się ma i nie można ich stracić, bo inaczej się umiera.
Stary Królik przyglądał się jej pobłażliwie.
– Tak, tobie z pewnością tak mówi. Jakby miał inny wybór…

5. Istota

Zrobili krótką przerwę, Biały Królik poszedł “się odlać”. Lamelia siedziała dalej, próbując opanować bałagan myśli oraz nieprzyjemny szum, który zdawał odkładać się na każdym słowie. Nie zgadzała się z tym co powiedział, to nie mogło być słuszne. Po prostu nie mogło, i tyle. Nie wiedziała tylko, jak go przekonać. Było jej przykro, że jest smutny i brzydki. Nie chciała, by taki był. Czuła się okropnie z tym, co stało się z jego przyjaciółmi z Krainy. I z tym przyjacielem z molo. Może to było tylko głupie kłamstwo? Zakradło się do niego i zamknęło w jego głowie. Mogło tak być, kłamstwa są bardzo paskudne z samej swojej natury. I nie pozwalają mówić.
Gospodarz wytoczył się z ubikacji i zgarnął kolejną ciemną butlę z kuchennego blatu. Poruszał się nieudolnie i postękiwał, jakby coś dźwigał. W jednej łapie trzymał flachę, drugą z roztargnieniem próbował na powrót przylizać do czaszki nieposłuszne uszy. Przeciskając się do fotela potrącił ławę, na której zadygotała butelka z różą. Dopiero teraz ją dostrzegła, czy była tutaj przez cały czas? Stała między tanią porcelaną serwisu, do połowy zalana, z częściowo obdartą etykietą. Tkwiła w niej nieco przywiędła, biała róża. Lamelia pochyliła się, aby obejrzeć ją z bliska.

Z jednej strony kielicha dostrzegła ciemne plamy, które barwiły go częściowo na czarno. Atramentowe żyły sięgały brzegów kwiatu, rozchodziły się po płatkach, niektóre z nich zajmując niemal w całości, a niżej zlewały się w kilka ciemnych smug, które łączyły się na dnie kielicha, aby spłynąć w dół łodygi.

– Z Krainą – podjął Królik na nowo, a jego słowa były coraz bardziej poufałe i bezładne – jest tak, że ona naprawdę zachwyca. O Jezu, i to jak zachwyca! Docierasz do niej, zauroczona, coraz lepiej dostrzegasz jej odrębność, smakujesz te wszystkie drobne detale, jakich nie ma nigdzie indziej i już samo to, sama ta zdolność smakowania! daje cię siłę. Oddajesz więc cudownemu światu w prezencie swoją wiarę i swoje serce; poznajesz jego pozostałych gości – czarujące istoty nie z tej Ziemi – bawisz się w raz z nimi. I to tak trwa, przez jakiś czas… – zamilkł, ponury. Lamelka siedziała cicho i posłusznie, bezwiednie zaciskając dłonie na filiżance z nie wiadomo już którą porcją herbatki. Miała wrażenie, że rozwalony na fotelu gospodarz traci kontury.

Powiem ci, jak to się kończy.

Zauważasz pozory. Tak, to jest chyba najgorsze. Zauważasz pozory. Uporczywe odmalowania, obsesje czasu, obsesje własnej istotności, jałowe dyskusje, denne dyskursy – wszystko – żeby tylko się nie zawahać. A potem docierają do ciebie właściwości: bezduszność – najprostsza w świecie i okrutna; brak związku, brak porozumienia, a zamiast nich egoizm, indyferencja i wzajemne stłamszenie. Brak szczęścia. Więc jak można?
Jak można? Jeśli marząc docierasz do momentu, w którym da się śnić już tylko koszmary? Dlatego przestajesz – budzisz się – otwierasz oczy. Jeśli kraina sennych marzeń niczym nie różni się od życia na jawie, to czy ma jakiś sens?
Zostajesz. Kończysz bez jakiejkolwiek iluzji wspólnych znaczeń. Dociera do ciebie, że istnienie nie potrzebuje ani myśli, ani sztuki, ani niczego; odziera z marzenia, nie idzie w parze z tym, co poznajesz.

Ściemniało się, Królik zapalił lampę ze starą żarówką. Jej ostre, żółte światło było nieprzyjemne i zostawało Lamelce na oczach. Dziewczyna, nie mogła powstrzymać opadającej głowy, ani dalej siedzieć prosto. Nie zauważyła, że rozlała sobie herbatę na sukienkę. Siedzące przed nią stworzenie, zapaliło kolejnego papierosa, roztaczając przed sobą chmurę szarego dymu. Patrzyło przez jakiś czas przed siebie ściętymi alkoholem oczami.
– I pojmujesz, że to nieważne, ile razy powiesz “róża”.

Znów zamilkło. Spojrzało leniwie w butelkę. Płyn poruszał się w niej, wędrując od ścianki do ścianki. Był zupełnie przezroczysty.
– Więc co ci pozostaje? – podjęło, zwróciwszy ku niej zgorzkniały pysk. – Przecież trzeba jakoś żyć. No? Co ci pozostaje? Groteska, ironia, parodia… Cała ta żałosna maskarada, przesycona farsą i perwersją.
Naraz złapał go paskudny atak kaszlu. Czerwone, brudne oczka zaszły łzami, a pomieszczenie wypełniło chrapliwe rzężenie. Duszne spazmy wstrząsały groteskową bryłą zwierzęcia, które wykrztuszało ze swego wnętrza strzępy gęstej ropnej flegmy.
Zgarbiona Lamelka spuściła wzrok na kolana, kołysana przez szum i dziwne roztargnienie. Bała się go. Chciała, lecz nie potrafiła nic powiedzieć i siedziała tylko bezradnie. A zwierzę było coraz dziwniejsze; nieprzyjemne, coraz bardziej straszne. Bardzo nie lubiła, jak ktoś jest ponury. To bolało i było przytłaczające. Chciała już się pożegnać i wyjść. Kiedy skończył się kaszel, stworzenie dźwignęło się ciężko z fotela i niedbałym ruchem zbliżyło do niej. Gdy usiadło obok, poczuła przy udzie dotyk grubej i luźnej skóry pokrytej futrem. Zesztywniała, a dłonie coraz silniej trzymały kolana.
– Każdy ma prawo do marzeń… – szepnęła, utkwiwszy wzrok w podłodze – do własnych marzeń… – dodała jeszcze ciszej.
Zwierzę parchnęło rozbawione.
– He… He Hhe he – zarechotało obleśnie, roztaczając wokół niej nieprzyjemną ostrą woń. – HE HE HE HE he – rechotało w jej policzek, sycąc się jej wstydem. – Oj, naprawdę, słodka jesteś… – powiedział ciepłym, zaślinionym głosem i poprawił jej kosmyk włosów. Delikatnie zwrócił ku sobie jej twarz. Jego zaropiałe oczy były smutne, zmęczone i złe. Wypełnione żalem, który pożerał co mógł, byle do cna.
– Jedyne, do czego mamy prawo – jedyne – co człowiek m a , to prawo i obowiązek świadomości – powiedział Królik, tonem zimnym, prostym i trzeźwym.
Chciała wstać, ale przytrzymał ją za nadgarstek.
– Dlaczego wstajesz?
– Chcę… – chciałabym – jeśli… – dławiła się, mówiąc przez ściśnięte gardło. Ale on dalej trzymał. Bała się i jednocześnie nie miała siły.
– Wyjść? Wyjść byś chciała?
Zamilkła i przestała walczyć, wbiwszy wzrok w kolana. Jak miała się wydostać? Musiała wyjść, nie mogła już.
– Ja cię tutaj zapraszam, drzwi otwieram, serce otwieram, jak żeś chciała, a ty wychodzisz? – mówiło to coś, urażone i przepełnione pogardą. Dolna, obwisła warga wydęła się wściekle.
Nagle przypomniała sobie o Alicji. I o tym jak łatwo było jej odejść, jak szybko się nudziła, jak lekko zmieniała zdanie, rozdrażniona i kapryśna. O tym całym okrucieństwie jej prostoty. Ale ona nie była Alicją. Lamelka nie była Alicją. Stworzenie przysuwało się do niej. Otaczało ją wilgotne wytrawione alkoholem tchnienie.
– NIe! – wyrzuciła z siebie.
Wierzgnęła nagle, podnosząc się na nogi. Ale ono wstało razem z nią, cały czas trzymając ją za przegub.
– Co nie? CO nie?! Pytałaś o Krainę, więc ci ją pokażę. Pokażę ci! – Zamachnęło się, skręcając swoje korpulentne ciało jak sprężynę.

6. Piekło, Koszmar

Ciągnie bezwładnie przez ciemność, nie dostrzegając nic, nawet własnych dłoni. Otoczona czernią, zdaje się lalką zawieszoną w próżni. Gdzieś poniżej majaczy coś szaro, przypominając wilgotny kamień. Rośnie, coraz szersze, niczym dno studni, a wokół ciemność nabiera kształtów. Wydobywają się z niej długie, ciężkie kontury, kanty i płaszczyzny. Aż wreszcie uderza ciężko i boleśnie o twardą powierzchnię. Przez chwilę nie widzi nic, czuje tylko zimny, wilgotny kamień na policzku, dłoniach i wewnętrznej stronie ud. Nieopodal coś się poruszyło; słyszy nieprzyjemny zgrzyt metalu. Po chwili dołącza do niego szczęk łańcuchów. Unosi się na ramieniu, aby zobaczyć zbliżającą się zgarbioną figurę. Gdy dźwiga się na kolano, jest już przy niej. Nachylone, krzywe stworzenie o bladej skórze tkwi nad nią bez ruchu i słowa. Złamany w połowie nagi korpus krępują ciężkie łańcuchy, gdzieś przy udzie zwisa zawieszony na żelaznym uchu ciężki wolumin w grubej skórze. Lewa ręka ciągnie za sobą długi żelazny pręt, który mógł być kiedyś atrybutem dozorcy. Kikut prawej, oddartej u łokcia, zwisa bezwładnie po drugiej stronie. Głowa, okuta ciasną, żelazną maską, tkwi powyżej; pozbawiona oczu i pozbawiona żuchwy. Z wydartego okapu szczęki zwisa sczerniały język, skąpany w strumieniu ciemnej, ołowianej cieczy, cieknącej na kamienne podłoże. Lemalia wstaje powoli, ostrożnie, obserwując groteskową postać. Jej łysa, chuda głowa zadziera się za nią do góry. Krótkimi, gwałtownymi ruchami śledzi nią niczym upiorny ptasi łeb.

Otacza ich kolista przestrzeń zalana mlecznym światłem. Obraca się, lecz dookoła jest to samo: wysokie ciemne kolumny, a może krańce murów, ciągnących się w czerni. Idzie w kierunku jednej z alei między nimi, nie chcąc dłużej tkwić w świetle; cień korytarza wydaje się lepszy. Pokraczna, niema istota odprowadza ją spojrzeniem, dopóki nie znika za granicą światła. Pozostawione same, stworzenie ponownie opada i rusza w przeciwnym kierunku.

Mury okazują się masywnymi regałami, ginącymi w czerni nad głową. Wypełniają je książki o szarych, ciemnych grzbietach, których litery dawno wyblakły i zatarły się. Próbuje ich dotknąć, wyjąć którąś, lecz nie jest w stanie, żadnej z nich nie da się wysunąć. Zostawiają na palcach szary pył starego papieru podobny do sadzy. Idzie dalej, przed siebie, gładząc co poniektóre bez przyczyny. Dookoła panuje chłód, zimne i wilgotne powietrze klei się do skóry oraz włosów, jak w skalnej jaskini. Echo jej kroków odbija się od rzędów wyblakłych tekstów i biegnie przed nią wzdłuż alei. Cierpną jej palce, których nie może rozgrzać w zawilgotniałych dłoniach.

W końcu dociera do rozwidlenia, skąd w prawo odchodzi boczna aleja, zawarta między dwoma ścianami druku. Widzi w niej jakieś połyskliwe, migotliwe światło. Jej uwagę zwraca tabliczka, na której wyryte frakturą litery układają się we frazę “Ars poetica”. Skręca, zwabiona ciepłym blaskiem. Światło rośnie z każdym krokiem, powoli przybierając kształt płomieni. Pali się tu stos wydartych kart, złamanych grzbietów i całych tomów, zrzuconych na stertę sięgającą piersi. Zaraz obok trawionego żarem papieru wznoszą się dziwne figury, przylegające do olbrzymich regałów, schowane za granicą światła. Gdy podchodzi bliżej, dostrzega ich kształt oraz ich drobny, niewielki ruch. Delikatne drżenie ciał, rozpiętych na surowym drewnie upiornej biblioteki. Krzyczy krótko z przerażenia, lecz nie może oderwać wzroku.
– Portinari? To ty? – słyszy cichy, umęczony głos. Spogląda niżej i dostrzega u podnóża upiornych sylwetek człowieka na kolanach, podwieszonego do drewnianej kłody za przeguby wykręcone do tyłu. Jest w połowie nagi, spocony i chudy. Okrywają go zdarte i brudne szmaty, spod których widać skórę pokrytą ciemnymi wybroczynami. Uniesiona głowa, zwrócona bezradnie przed siebie, zdradza ślepe oczy. Z piersi Lamelii wyrywa się zdławione westchnienie. Pada na kolana, a przerażenie ustępuje litości. Gdy jej palce wyciągają się ku mokrej skroni, głowa natychmiast znajduje resztę dłoni. I zaczyna żałośnie łkać. A później mówić do niej, zdławionym szeptem:

Ocalałem? – za tą bramą zaczyna się,
jeszcze raz to samo.
Ani jednego wyrazu.
Tylko obłęd dany
to
to tu
to słowo.

                     tu
                     to słowo

NIe! Nie! – rozkojarza się, znów łka.

Która godzina?! – krzyczy jej w twarz.

                     Daj nam ciało! Daj duszę! – wyje żałośnie.

Gorączkowo, do samego siebie:

Gdzie wrzask liter – nikt nie woła,
żeby tylko nie umrzeć, rojąc to wszystko…
czemuż innego nie ma świata?!
Okrzyk pożegnalny odchodzących pada.
Żeby tylko – zniknąć, bez nędzy konania!

W nagłym, chorym uniesieniu:

I ta RĘKA!
TA RĘKA… dla swojej białości
miesza się.
Bo to był głos i głos tylko – głos:

Powietrza! Powietrza!

Opada w jej ramiona rozedrgany, chowając w nich ciężko dyszącą głowę. Z trudem, smutnym głosem:

Nikt cię nie pocieszy,
konieczność jest wszystkim.
Zostaną czarne w piersiach blizny,
tylko serce dla siebie wykuję.
Ale odeń idzie woń zgnilizny
bo rysą skażone i pęknięte.

Przerywa, zanosi się płaczem.

Lamelia daje mu chwilę, lecz on nie przestaje. Podnosi się, żeby odejść. Nieszczęśliwy człowiek zsuwa się z niej bez słowa, sięgnąwszy czołem swoich obdartych kamieniem kolan. Stojąc nad nim, dziewczyna czuje nieznośny żal i zwraca się ku ciemnej alei.
– Portinari… – zwraca się do niej znad kolan, gdy jest już w cieniu biblioteki. – Czy ty… czy ty umiesz zasnąć?
Nie odpowiada, przyspieszywszy kroku.

Oszołomiona, nawet nie myśli, dokąd idzie; byle nie wracać, żeby już tylko nikogo nie spotkać. Słania się na nogach, brnąc przed siebie. Opiera o brudzące sadzą regały to z jednej, to z drugiej strony. Cała jest brudna, jej ubranie podarte, a na twarzy, od ocierania łez, ma czarne smugi sięgające oczu. Jest roztargniona, przysypia, chociaż widzi wszystko i czuje na opuszkach palców kredową konsystencję sadzy. Wokół panuje zupełna cisza, jakby regały przyglądały się jej w surowym milczeniu.
Idąc, słyszy w pewnym momencie czyiś stłumiony głos. – Yrmd mf mydgtr -lie… – Dociera do niej skądś blisko, a gdy robi kilka kroków, w regale ukazuje się niewielka przerwa, niczym ciemna wnęka, w której ktoś coś położył. – …ie? Tbe lone – słyszy. Zbliżywszy się, dostrzega kształt szarej, pozbawionej włosów głowy, porzuconej twarzą ku dołowi. – …e dd wn ws ght. – miękkie obicie wnęki nie pozwala niczego zrozumieć. Przerażona, drżącymi dłońmi, ujmuje delikatnie głowę, aby ją obrócić.

–…mind me of my daughter Alie,
she died when I was eight. She crawled
underneath… the porch.
To die?
To be alone. –
Szarej twarzy nie porusza nawet najmniejszy skurcz, jej białe usta sprawiają wrażenie zrobionych z kamienia, a oczy przypominają dwie wąskie szparki pozbawione rzęs, z których wyziera tylko jednolita czerń.
– …ied when I was eight. She crawled
underneath… the porch.
To die?
To be alone. –
Powtarza cały czas to samo, tym samym tonem, w nieskończoność. Lamelia opuszcza ręce i odstępuje krok, nie będąc w stanie nic zrobić, gdy za jej plecami, z półki nad nią, wybucha kolejna głowa.
– Can I help you?! Hm? – zwraca się do niej napastliwie, świdrując ją oczami. Nie czekając na odpowiedź, pyta dalej – Anything special?! – Yes. – I znów. – Can I help you?! Hm? – Anything special?! – Yes. – Głowa pyta cały czas i odpowiada, paraliżując Lamelię, która nie może wyrwać się z jej mocy. Zasłaniając się ramieniem, ucieka od upiornych czaszek, lecz niemal pięć kroków dalej następuje na kolejną, która toczy się sama po kamieniu, raz w jedną, raz w drugą stronę, mówiąc solennie i dojrzale:
– Sztuka to próba oddania najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu, przez wydobycie na światło dzienne. – Sztuka to próba oddania najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu, przez wydobycie na światło dzie… – Aż dławi się nagle i zaczyna krzyczeć: – Mówi trzeźwo, z powściągliwą swobodą! Ze spokojem, którego źródłem może być męskie opanowanie! – albo bezwstyd, nieczułość, absolutna nieświadomość! Niesłychany fałsz!
– Z męskim opanowaniem! – Z męskim opanowaniem! – albo też bezwstyd, nieczułość – absolutna – niesłychany fałsz!
– Sztuka to próba oddania… – głowa bezustannie wraca i zaczyna na nowo, a potem zacina się, zawsze w tych samych miejscach. Lamelia wciska sobie dłonie w skronie i uszy, nie mogąc już wytrzymać. Biegnie zrozpaczona przed siebie, chcąc uciec od tego koszmaru. Ma wrażenie, że jej umysł jednocześnie mąci się, zapada i eksploduje. Próbuje zmusić swoją krtań do wydania jakiegokolwiek dźwięku, który przyniósłby ulgę, lecz nie jest w stanie. Chce tylko, żeby się to skończyło. Chce już tylko tego.

Biegnie, mijając kolejne aleje wśród niemych tomów, płacząc jak malutkie dziecko. Niezauważywszy wyłomu w posadzce, zawadza stopą o wystający kamień i runie, uderzając ciężko o bruk następnego placu, czy sali, który rozpościera się pośród strzelistych regałów. Leży przez chwilę, cała obolała; dwoi jej się w oczach, od czego chce wymiotować. Upadek pozbawia ją resztek sił. Tak bardzo nie chce już tutaj być, a nie potrafi ruszyć choćby nogą. Kiedy tak leży, gdzieś z oddali, ale jakby bardzo blisko, tuż przy uchu, dociera do niej ciężki, ziejący wilgotnym ciepłem oddech Królika oraz jego obelżywy głos, przerywany miarowym, wysilonym ruchem:

– Bo, widzisz, moje dziecko, niewinność nie istnieje. Ona jest, nie do pomyślenia. Wszelka myśl, wszelki sen, wszelkie marzenie staje na głowie i – – – i prowadzi tylko, do jednego, do tego samego, koszmaru, który wszyscy, ze sobą dzielimy.

Nie wie, co to jest. Wstaje, chwiejąc się jak pijana i idzie dalej, z jedną ręką wyciągniętą przed siebie, środkiem długiego placu, na drugą stronę, gdzie jest ciemno. Idzie po prostu, bezmyślnie, mechanicznie, jak pod koniec górskiej wędrówki, gdy nie ma już sił, a nie można przestać.

Idzie, krok za krokiem i tylko zanurza się coraz bardziej, w to ciemne przed sobą, a głuchym uderzeniom o bruk towarzyszy dziwny śmiech, który gdzieś już słyszała:

HE HE he He HEe He He He

7. Koniec

Obudzi się gdzieś przy torach. Rozchełstana, cała obolała. I jakaś taka brudna. Poleży w trawie, której wilgoć nieprzyjemnie przejdzie na ubrania. W głowie będzie miała obrazy z potwornego koszmaru. Sklejone kosmyki włosów wejdą jej do oczu i przykleją do spoconej twarzy. Poczuje, że jeden z policzków jest dziwnie nabrzmiały i tkliwy. Spróbuje się podnieść, ale rajstopy skrępują jej nogi. Będzie musiała je podciągnąć, bo opadły. Gdy usiądzie, zrobi się jeszcze gorzej, więc szybko padnie na czworaka, dysząc chrapliwie.

Wstanie kilka minut później, odkręciwszy źle założone ramiączko i pójdzie, chwiejąc się, w stronę peronu kolejki dojazdowej. Tym razem pojedzie bez biletu, nie mogąc o niego poprosić. Jakiś pan będzie się na nią patrzył w wagonie i śmiał, tak jakoś dziwnie, jakby umyślnie. Ale ona nie będzie na niego patrzeć, będzie chciała już tylko do domu.

Jerzy Amsterdamski – English Breakfast
QR kod: Jerzy Amsterdamski – English Breakfast