Ironia życia leży w tym, że żyje się je do przodu, a rozumie do tyłu.
Søren Kierkegaard
John stał na ulicy, plecami oparty o szklaną witrynę baru, zza której przebijały błyski kolorowych świateł. Oklepując kieszenie wciąż nerwowo szukał zapalniczki. Wilgotne londyńskie powietrze przenikało go chłodem. Słabe światło latarni odbijało się w kałużach, w których od czasu do czasu migały również przytłumione światła przejeżdżających obok samochodów i neony tutejszych nightclubów. Wciąż szukając zapalniczki, coraz bardziej nerwowo obmacywał kieszenie, papieros niechlujnie zwisał mu z ust. Odruchowo rzucił okiem na telefon. „You missed three calls from: Halina”. Czego mogła chcieć? Nie spodziewał się, że po ich ostatnim spotkaniu, jeszcze się do niego kiedykolwiek odezwie. Teraz jeszcze bardziej nerwowo szukał zapalniczki, klnąc pod nosem.
– John, gratuluję – ktoś wychodząc z baru poklepał go po plecach i odpalił mu papierosa. Wreszcie poczuł ulgę. Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że teraz już wszystko będzie dobrze, tak jak to sobie zaplanował, że będzie miał więcej szczęścia niż do tej pory. Ta myśl towarzyszyła mu cały dzień aż do teraz jego wyobraźnia roztaczała przed nim wizje wspaniałych sukcesów, widział siebie, o, tak realnie, że pewien był, że oto ukazuje mu się przyszłość. Wszystko jednak zostało zniszczone w jednej chwili. Kobiecy głos po drugiej stronie musiał powtórzyć kilkakrotnie halo, halo zanim John wydobył z siebie słowo. Jego głos brzmiał niepewnie.
– To ja, Janusz, Janek.
Wszystkie te słowa, które zostały wypowiedziane potem, zlewały się w jeden ciąg, przypominający szum strumyka, słowa łączyły się w niezrozumiane ciągi, z których nie wynikała żadna logiczna myśl, tylko niektóre z nich, wyłowione z tego chaosu układały się w znaczenia, które stawały się jeszcze bardziej niezrozumiałe. John nawet nie wiedząc kiedy zgodził się, że przyjedzie. Czuł się tak, jakby zdecydowała za niego jakaś wewnętrzna siła, która przemówiła w jego imieniu, a on nie był w stanie zaprotestować. Pojedzie tam do Polski, do miasta, które stało się dla niego bardziej odległym niż Nowy York, niż Szanghaj, Sao Paulo i inne miejsca, w których był i bywał.
Ze słów, które starał się zrozumieć, połączyć z sobą tak, by niosły jakikolwiek sens, zrozumiał tylko, że musi jechać. Musi i koniec, bo ojca z grobu wykopano.
I chociaż kiedy ojciec umarł, kiedy tam, w miejscu tak odległym spuszczano go na linach do grobu, na tym samym cmentarzu, na którym opłakiwano i dziadków i ciotki, i sąsiadów, kiedy John tylko stał i nie rozumiejąc jeszcze nic przyglądał się, bo jeszcze wtedy czuł, że jest nieśmiertelny i że śmierć jest poza nim wolał siedzieć tu, pijąc drinki w barze, niż być tam, gdzie wszystko jest wciąż takie samo. Śmierć jednak już wtedy przerażała go tak, jak teraz, kiedy wsiadając do samolotu usiadł tuż obok wyjścia awaryjnego. W razie czego. Byleby tylko przechytrzyć śmierć, wyrwać chociażby tylko jeden dzień dłużej. Od tamtego czasu, kiedy John zobaczył prawdziwą śmierć na własne oczy, zaczął uciekać. Początkowo uciekł z Polski, licząc, że śmierć zostanie tam, gdzie ją po raz pierwszy spotkał. Kiedy jednak umarł ojciec, zrozumiał już, że nie ma dla niej granic i że istnieje ona ponad czasem. Wtedy zaczął uciekać również przed sobą, przed czasem i przed życiem. A to zaczęło mu mijać coraz szybciej i szybciej. Teraz jednak wydawało mu się, że to śmierć zakpiła z niego. Bo ojca w grobie już nie ma. Namacalny dowód jego śmierci, który pozwalał mu wierzyć, że to stało się naprawdę, przestał istnieć. John często wyobrażał sobie jak ojciec mógł wyglądać leżąc w trumnie. Zapewne wciąż był dumny i władczy, wręcz olbrzymi, tak jak go zapamiętał. A teraz drwią z niego studenci medycyny albo sataniści, którzy go wykopali i porwali jego ciało. Dlaczego wybrali akurat jego ojca? Jak wynieśli jego potężne ciało? Jak to w ogóle możliwe? Rozmyślał zanosząc się głośnym śmiechem. Ta wizja ojca wykopanego z grobu, zbezczeszczonych zwłok, cieszyła go jednak w jakiś niewytłumaczalny sposób.
Pokonując samolotowe schody dodawał sobie otuchy i próbował sam siebie przekonać, że to wszystko dzieje się naprawdę i że już nie ma odwrotu. „Tak, lecisz tam, naprawdę. Znów tam będziesz, znów ją zobaczysz” – powtarzał. Pas bezpieczeństwa docisnął tak mocno, że nie mógł oddychać. Chciał mieć pewność, że nie ucieknie, nie wycofa się w ostatnim momencie. Kiedy samolot oderwał się od ziemi, John zrozumiał, że naprawdę już za późno na powrót, że nawet, kiedy wyląduje, może przecież od razu wsiąść do samolotu powrotnego, ale jego stopy będą już skażone tamtą ziemią. Teraz wszystko jest bez znaczenia. Spoglądając w szybę, widział swoją twarz. Długo się jej przyglądał, oglądał ją z każdej strony zupełnie tak, jakby nie była jego i widział ją po raz pierwszy. Właściwie to może i tak było, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz patrzył w lustro. Może nie robił tego, bo nie mógł znieść swojego podobieństwa do ojca, tego lekko przygarbionego nosa i zakoli, które z wiekiem tak go do niego upodobniły. A może tak przerażony upływającym czasem, nie chciał widzieć tego, że jego twarz już zaczęła zdradzać coraz bliższy koniec. Ta myśl sprawiła, że przeszył go zimny dreszcz.
Kiedy samolot wzbił się w niebo, John zrozumiał, że nie istnieje. W każdym z tych miejsc, w których bywa, w których zatrzymuje się, a które połączone z sobą są niewidzialnymi samolotowymi autostradami, nie istnieje naprawdę. Wystarczy, że tylko oderwie się od ziemi i wszystko pod nim maleje, staje się mniejsze, coraz mniejsze aż wreszcie znika. A kiedy wraca do tych miejsc ponownie, wszystko znów jest takie samo, jak było wcześniej, zanim wyjechał. Ludzie też są tacy sami. Kiedy jednak jest w jednym miejscu, te pozostałe dla niego nie istnieją, tak jak ludzie, których tam pozostawił, miejsca te są jedynie jak dziury albo małe plamki na mapie, które znów można powiększyć i kiedy wyłonią się z mapy, zaczną rosnąć i pęcznieć w oczach, znów zaistnieją.
Wsiadając do taksówki John zrozumiał, że nie wie, co robi, że kompletnie nie jest przygotowany na to, co ma się wkrótce wydarzyć. Nic nie zaplanował. „Muszę pomyśleć, co powiedzieć, jak się zachować. Co w ogóle mam robić.” – Myślał pocierając niewygodny materiał spodni. Jego spojrzenie wędrowało po ruchomym pejzażu próbując złapać, chociaż na chwilę, wszystko to, co zostawało w tyle. Brudne, zakurzone pola. Szarość, a potem wynurzające się jak z mgły budynki. Cegła pokryta szarym tynkiem. Zieleń przydymiona kurzem, bardziej szara niż zielona, a ponad tym, siejące grozę molochy kopalni i hut. Złudzenie poranka, które jutro zniknie i wszystko okaże się do bólu zwyczajne i nijakie.
Taksówkarz wyraźnie znudzony ciszą, widząc, że nie będzie miał kompana rozmów włączył bez pytania radio. Jak na ironię Chopin. Taksówkarz z mordą kryminalisty, meloman. John poczuł nagle, że znudziły mu się kontrasty. W Dublinie widział piękną architekturę. Płynną. Tak jak w Oslo. Przyległe domy tworzące całość, współistniejące w jedności. W Polsce nie wiedział nigdy czy jest w latach osiemdziesiątych, w XXI czy XIX wieku. Wszystko zależy od ustawienia, od tego, pod jakim kątem stanąć i gdzie spojrzeć. Czasami dwa kroki zmieniały perspektywę. Można przenieść się w czasie. Zakrzywiona rzeczywistość i podróż między stuleciami staje się czymś normalnym, codziennością żyjących tu ludzi. John zawsze we wszystkim doszukiwał się znaków, cichego błogosławieństwa przeznaczenia i wskazówek. Toteż cała ta sytuacja utwierdziła go tylko w tym, że ta podróż coś znaczy. Jeszcze w drodze na lotnisko przeczytał kilka horoskopów. Ludzi dzielił na takich, którzy sprawdzali albo pogodę albo horoskopy. Jedni i drudzy wydawali mu się zawsze żałośni, przerażeni życiem i światem, próbujący oswoić jutro, gotowi płacić brudnym cygankom za ochłapy przyszłości, tak by, chociaż trochę się do niej przygotować. John zawsze taki właśnie był i dobrze o tym wiedział, a nawet już dawno się z tym pogodził. Może i w głębi siebie potrafił sobie wybaczyć tę żałosność. Kiedy nakrywał się na tym przerażeniu, litował się sam nad sobą. Nie miał wystarczająco siły by móc zezłościć się na siebie. Kiedy dotarł na miejsce, wszystko wydało mu się takie samo jak wcześniej. Zdawało mu się, że wszystko pozostało na swoich miejscach, tak, kiedy to porzucił. Nic się nie zmieniło. Ta myśl dodała mu otuchy i bez zastanowienia wszedł do środka. Korytarz, którym szedł był ciemny, po lewej stronie wisiały obrazki dzieci, wciąż te same. Chociaż chciał zapukać, odruchowo przekręcił klamkę. Jego dłoń zapamiętała, że ktoś kiedyś wkręcił ją odwrotnie i trzeba przekręcić w prawo, a nie lewo. Ta swojskość sprawiła, że poczuł obrzydzenie, do wszystkiego tego, co w okuł. W środku ona już czekała na niego. Halina, Halinka. Taka sama jak zawsze. Z włosami upiętymi w kok czarnymi wsuwkami, w białych skarpetkach podciągniętych pod kolana, plastikowych laciach i fioletowej zopasce, spod której wystawała jasno-niebieska sukienka. Dokładnie taka jak ją zapamiętał, jedynie włosy jej posiwiały. Po chwili dostrzegł, że twarz niby wciąż ta sama, ale jednak inna, na której odbił się już czas, że skóra przypomina bardziej papier a dłonie dziwnie wykrzywione i kościste, zdradzają jakiś niewytłumaczalny trud, jak gdyby życie poddało je torturom. Danse macabre. Reumatyzm, jak się później dowie. Tak mu się skojarzyły te jej dłonie. Dostrzegł też piersi, tak obwisłe i niezauważalne, które ledwo odróżniały się od sylwetki. Przypomniało mu się, że kiedyś zobaczył szczupłą sylwetkę swojej matki, która ubierała się stojąc przy łóżku, w którym leżał ojciec. Do dziś pamięta jego porośniętą gęstymi, czarnymi włosami klatkę piersiową i jej piersi, wtedy jeszcze jędrne i sterczące, tak jakby unosiły się do samego nieba. Pamięta też jak wstydził się tego widoku, ale jednocześnie patrzenie sprawiało mu wtedy przyjemność. Ten obraz często wracał do niego w myślach, zazwyczaj przed zaśnięciem, ale także czasami w ciągu dnia, kiedy patrzył na nią krzątającą się w kuchni i odzierał ją z ubrań, by przywołać tamten widok. To wspomnienie wróciło i teraz, jednak to uczucie przyjemności, zastąpione zostało obrzydzeniem i niewyjaśnionym uczuciem litości nad sobą samym. Halina przywitała się z nim ciepło. Wytarła dłonie kilkakrotnie w fartuch i objęła go pełna zmieszania. Wreszcie go widzi, odzyskała swojego chłopca, o którym myślała, że straciła go na zawsze. A teraz on, jej mały Januszek, stoi tu na wprost niej. Trzęsą się jej ręce, kiedy leje mu rosół do porcelanowego talerza. Janusz wodzi za nią wzrokiem. Dziwi się, że nie płacze, nie jest nawet smutna, ani też w żałobie. Przecież dopiero, co zmarł ojciec. Za oknem jakieś dzieci przykuwają jego uwagę. Przebierają się w futra i kapelusze wyciągnięte ze śmietnika. Starsza, otyła kobieta przegania je krzycząc, że to świętokradztwo, po zmarłej babci tak ubrań nie uszanować. Janusz spogląda na budynki, na ludzi z zainteresowaniem. Nic się tu nie zmieniło. Wreszcie poddenerwowana Halina, siadła na wprost niego i uroczystym tonem, wyszeptała, że każdej nocy słyszy jego kroki, brzdęk kluczy w drzwiach o 5.35, tak jak zawsze, tak jakby wracał z pracy, a potem czuje jak kładzie się w łóżku obok niej, nie ma jednak odwagi otworzyć oczu, wystarczy jej, że czuje jego znajomy zapach, potu, wody kolońskiej i alkoholu.
John poczuł się nieswojo.
– Halinka, a może Tobie się to wszystko wydawało? – Po chwili dodał widząc rozczarowanie na jej twarzy: – no albo może to jego duch? Słowa te wzbudziły w nim odrazę do siebie samego. Poczuł jak ścisnął pięści. Wiedział, że pobielały mu niedokrwione palce. Nie rozumiał, dlaczego pierwszy raz w życiu nie chciał jej urazić, że pierwszy raz w życiu mówiąc coś pomyślał o jej uczuciach. Halinka kręciła nerwowo głową.
– Nie, nie, nie. On zmartwychwstał.
Jej poważny ton i mina sprawiły, że Janusz nie śmiał już nic powiedzieć. Przez chwilę jednak poczuł strach, że to wszystko może być prawdą. Pamiętał, że kiedy dowiedział się o jego śmierci, do końca nie mógł w to uwierzyć. Bał się, że to będzie tylko pomyłka i okaże się, że on jednak wciąż żyje. Potem wstydził się tej myśli. Zrozumiał też, że dlatego tu jest. Chce mieć niepodważalną pewność, że ojciec jest martwy, chciałby tylko go dotknąć i poczuć przez chwilę to charakterystyczne zimno, jakie obezwładnia ciało, w którym nie ma już człowieka. Tego pragnął. Wyszedł przed dom i zapalił papierosa. Jeszcze przez chwilę przykleiło się do niego wspomnienie, kiedy pierwszy raz zobaczył trupa. Miał wtedy siedem lat. Był to jego dziadek. Nie rozumiał wtedy, dlaczego wszyscy płaczą. Nie rozumiał, dlaczego każą mu ucałować to martwe i zimne ciało. Brzydził się tego tak samo jak całowania w Wielki Piątek krzyża leżącego na kościelnej posadzce. Ta zbiorowa intymność przerażała go. Czuł jakby uczestniczył w jakimś wydarzeniu mistycznym, w którym przez poniżenie tworzy się jedność. I to nie samo całowanie tak go brzydziło, ale ta zbiorowość, zależność i wspólnota. Kiedy już ucałował zimny policzek swojego dziadka, odsunął się jak najszybciej i kopnął Halinę z całych sił. Był wtedy pewien, że dziadka tam już nie było.
Takich dni jak ten, jest tu wiele, a każdy z nich tak podobny do poprzedniego, sprawiają, że można uwierzyć w to, że ziemski czas tu nie istnieje i nigdy nie istniał. Ludzie kurczowo uczepieni trwania w swoich życiach, wydają się być wieczni, jak to, co ich otacza. Tutaj każdy ma w swoim domu popielniczkę w kształcie buta, biało-niebieskie, porcelanowe talerze podwieszone na ścianie i obraz świętej rodziny nad łóżkiem. Ciasna, zawalona izba, w której siedział Janusz wyglądała zupełnie tak, jak tysiące innych w okolicy. Różniły się one jedynie stroną, po której stały meble. Każda z nich mogłaby być lustrzanym odbiciem poprzedniej, jej drugą stroną.
John czuł się tutaj przytłoczony, było mu duszno i niedobrze, nabrzmiałe czasem meble zdawały się wytwarzać trujące opary, których zapach z każdym oddechem stawał się jeszcze bardziej obrzydliwy i przywodził na myśl zapach rozkładającego się ciała. Czuł się tu obco, tak, jakby trafił do innego świata. Patrzył na swoje ręce i pocierał nimi twarz, aby sobie przypomnieć, że to wciąż on sam, że tylko otoczenie inne, ale on wciąż jest tym samym Johnem, którym był jeszcze wczoraj, siedząc w londyńskim barze. Halina jak zwykle krzątała się od samego rana, oddając się tym wszystkim czynnościom ludzi, którym zajęte robotą ręce dają złudzenie przydatności i iluzję bycia w ruchu. Kiedy spostrzegła, że Janusz odpala papierosa, zaczęła swoje lamenty, jak to „Bóg nie wiadomo, za co skarał ją synem, a nie nagrodził córką. Bo córki są zawsze dobre, opiekują się starymi matkami, a nawet jak nie, to przecież nie trują ich dymem z papierosów, bo przecież kobietom to nie przystoi”. A potem już sama podniecona swoją emocjonalnością kontynuowała dalej, wiedząc, że Janusz i tak nie słucha. Już w dzieciństwie odkrył, że uszy można zamykać, można je wyłączyć jak radio, jak przełącznik światła. I wtedy w ciszy, można po prostu trwać, jedynie patrząc na przesuwające się przed oczami obrazy, które nieme stają się tak groteskowe, że śmieszą. Tak jak wtedy, kiedy widział swojego ojca topiącego w kuchennym zlewie pełnym pomyj głowę matki. W ciszy, bez dźwięku chlustającej wody, krzyku i dławiącego kaszlu. Tak Janusz nauczył się nie słyszeć i w życiu dorosłym okazało się to umiejętnością bardzo przydatną. Halina ciągnęła dalej, sama dla siebie, delektując się każdym słowem swojego wyrzutu:, „Bo inne dzieci nigdy się tak do matki nie odzywały i się nigdy w życiu tak nie zachowywały, one nigdy nie musiały się wstydzić za swoich synów, tak jak ja za ciebie”.
– Bo inne dzieci mają inne matki. – Janusz wyszedł trzaskając drzwiami. Ulica przywitała go lekkim mroźnym powietrzem, które w połączeniu z dymem unoszącym się z kominów, osadzonych na wierzchołkach dachów niczym twierdze, dawało złudzenie mgły. Wszystko było zimno siwe. Gdzieniegdzie szron pościnał chodniki. Ludzie wydali mu się dziwnie skurczeni w sobie, przygnieceni garbami swoich życiowych zmagań. Ich twarze były nikczemne, podłe o wyrazistych rysach. Januszowi przez chwilę wydało się, że wszystkie zwracają się ku niemu i przypatrują mu się. Naciągnął na twarz kołnierz, tak by się ukryć i szedł prosto przed siebie, zastanawiając się, od czego właściwie powinien był zacząć. Kroki jednak same prowadziły go pomiędzy poszarzałymi budynkami z czerwonej cegły, ponad którymi unosiło się niebo, szary kolos smogu, przeraźliwie jasny, od którego bolą oczy. Sam nie wiedząc jak, znalazł się na wprost żelaznej bramy tutejszego cmentarza, z której odpadła brązowa farba. Nie był tutaj długo, nie pamiętał nawet jak długo. Deszcz nie przestawał padać, więc idąc jego stopy zapadały się w rozpulchnioną wilgocią ziemię pokrytą warstwą zżółkłych i rozmokłych liści. Nagle zauważył przerwę między pomnikami, stanął na krawędzi, tam gdzie powinny być nogi ojca i spojrzał w głąb – pusty prostokąt. Nic nadzwyczajnego, żadnych, nic. Jakby ta dziura dopiero czekała na przyjęcie zwłok. Janusz wszedł do środka. Nie był to głęboki dół, ponieważ stojąc w nim wciąż widział wszystko w koło. Zaczął wszystko bardzo dokładnie badać. Poza ziemią nie było tu jednak nic innego. Coś gwałtownie poruszyło się za drzewem i przyciągnęło jego uwagę. Był to wysoki mężczyzna ubrany na czarno, trzymający łopatę w dłoniach. Wyraźnie patrzył w jego kierunku. Janusz przeraził się, bo zrozumiał, że nie będzie łatwo wyjść z dziury. Ślizgał się po krawędziach, nie mógł wydostać się z grobu własnego ojca. Zaczął się bać, że naprawdę zostanie pogrzebany. Wreszcie, kiedy udało mu się wyjść na powierzchnię, mężczyzny już nie było. Powoli zaczynał zapadać zmrok, jego dłonie i ubranie pokryte były mokrą ziemią. Szedł z powrotem a całe miasto przyglądało się mu uważnie. Teraz już nie mógł się ukryć. Zrozumiał, dlaczego tak dobrze mu w Londynie. Jest tam niewidzialny, nie istnieje. Przed cmentarzem dostrzegł szczekającego psa. „To zły znak” – pomyślał. Tu, modne dalej są kundle o nieprzewidywalnej maści, gubiące sierść i śmierdzące, które chodzą pokracznie i wydają się być karykaturą jakiś innych stworzeń. Jedynie oczy zdradzają, że ich żywot jest okrutny. Podobne spojrzenia mają tu też ludzie, bo ich żywot jest jeszcze gorszy.
Janusz wszedł do domu zostawiając przed drzwiami ubłocone buty. Wszedł do małej, dobrze mu znanej izby. Na poprzecieranej kanapie, która w czasach komuny prawdopodobnie była zielona, ale już nie jest i przypomina raczej zgniły szary niż zielony leżała gazeta. Darmowy dodatek z apteki, zdrowotne porady. Usiadł, więc na tej rogowaciejącej kanapie. Kiedy ich ciała spotkały się kanapa wydała ze swojego wnętrza syk i cichy jęk. Jakby to siadanie ją raniło. Wiercił się, i poczuł zimno. Jesienny wiatr znalazł sposób na plastikowe okna PVC. Stary koc rzucony na parapet nie pomoże, zmarszczył się. Jemu też jakby zimno. Zaczął przewracać kartki. Wywiad z Redaktor. Zadowolona kobieta sukcesu. Znalazła sposób na pieniądze, zmarszczki i wspaniałe życie, takie, jakie wszyscy ludzie powinni chcieć prowadzić. Pytają ją o jakąś tam wspaniałą ofertę w dolarach, którą odrzuciła daleko za oceanem. Z namaszczeniem prorokini przemawia redaktor: opowiada o staruszce, którą widziała przejeżdżając samochodem – w zopasce przed rozklekotaną chałupą, wyciągającą się na krześle w promieniach popołudniowego słońca. Redaktor wszechwiedząca jest pewna, że staruszka właśnie porzuciła kuchenne sprawunki – może lepienie pierogów, lub obieranie ziemniaków. Jest również pewna, że staruszka jest u siebie. Dlatego Redaktor z Polski nie wyjechała, bo tutaj jest u siebie. Tutaj ma swój dom. Swój dąb. Swoją rodzinę. Janusz pogłaskał poprzecierane siedzisko niby plecy dawno już zielonej kanapy. Gładził pofałdowania materiału i zatrzymywał dłoń w ciemniejszych miejscach. Zastanawiał się, dlaczego wszyscy zawsze siadają w tych samych miejscach, co widać w nierównym ścieraniu drobnych niteczek. To tu, na zielonej wyblakłej kanapie, kiedy jeszcze nie była taka blada, jego rodzice uprawiali seks. To tutaj kapiąca sperma wchłonięta przez ciało jego matki połączyła się z czymś, co później sprawiło, że powstał galaretowaty twór, który w procesie dzielenia komórek stworzył go. Wciąż nie przestając gładzić pofałdowań materiału, odłożył gazetę. Pyszałkowato zadowolona twarz Pani Redaktor gapiła się w niego z tym uśmiechem satysfakcji, który od zawsze wzbudzał w nim przejmujące obrzydzenie. Wstał. Z okna popatrzył na nagi chłodem sad, porzucony od dawna i rozproszony między budynkami. To tutaj Halina zbierała owoce do koszyka, kiedy ojca nie było, kiedy chlał gdzieś z kolegami. Na parapecie wciąż leżał niebieski kocyk. Ostrą zimą 1981 roku Janusza nieśli do chrztu zapakowanego na niebiesko. Trud życia w komunie nie doprowadził do rozpusty. Nikt nie pomyślał by kupić dla niego drugi, dostał już wtedy sprany kocyk po swoim ojcu. Kocyk równie nieśmiertelny jak i kanapa. Jak cały ten dom. Jak wszystko tu. Janusz zapomniał o leżącej tam pośród poszarzałej jesieni Redaktor. Teraz przypomniała mu się kuchnia w domu ciotki. Potężny piec i białe, przedwojenne meble. Zawsze opowiadała tę samą historię, nieprzerwanie od 1945 roku, kilka razy dziennie. John przypominając sobie wyraz jej twarzy, kiedy ze szczegółami opowiadała o umierających jej na rękach dzieciach, o trupach, o jadących do obozów, czuł przerażenie tak, jak w dzieciństwie. Niektórzy mówili, że tante zwariowała. Johnowi jednak bardziej wydawało się, że to świat zwariował i tak zostało już do dziś. Po chwili znów zaczął czytać. Redaktor opisuje jak urządziła sobie swój świat. A był to świat nie byle jaki. Przepiękny dom otoczony starymi drzewami, wśród nich dębem z którym tak dumnie pozowała do zdjęć. Johnowi przypominał dużo bardziej nabrzmiałego kutasa, niż symbol związku z ojczyzną. Redaktor z dumą mówiła o korzeniach, o przodkach, wszystkich takich zasłużonych dla Polski. „Oni, patrioci zawsze budowali ojczyznę. Z każdej strony. – Drwił John – Bohaterów mordowano w piwnicach, w obozach. Bohater nie mógł przeżyć. Bohaterstwem nie jest sto kilometrowy marsz od wsi do wsi w poszukiwaniu chleba dla dzieci, o którym opowiadała tante. Osłanianie ich głów pod ostrzałem też nie. Wystawianie dupy do gwałtu by przeżyć i by je móc dalej karmić tym bardziej.” John śmiejąc się sam z siebie wstał i wrzucił gazetę do pieca, przy którym jeszcze chwilę grzał zmarznięte ręce. Halina zagotowała wodę w czajniku, który gwizdał przeraźliwie. Potem postawiła na stole dwie szklanki herbaty z cytryną. Szklanki z cienkiego szkła, umieszczone w srebrnych, metalowych koszyczkach. Takie mają tu wszyscy.
– I co? Znalazłeś coś? – Siorbnęła łyk herbaty i westchnęła – czy nic?
– Nic. – Odpowiedział John.
– Wiedziałam – powiedziała Halina z satysfakcją – bo jego tam nie ma, skoro on żyw, to, dlaczego ma być w grobie?
John wybuchnął śmiechem.
– Ci, którzy się śmieją, śmieją się ostatni. – Rzuciła Halina odstawiając szklanki do zlewu – Jeszcze zobaczysz. Jesteś jak niewierny Tomasz – jej ton brzmiał podniośle – musisz włożyć palec, żeby uwierzyć. Ale doczekasz się, zobaczysz.
Janusz jednak nie słuchał. Wciąż czuł na języku cierpki i zarazem słodki smak herbaty. Wszystko to, co działo się teraz w okuł niego, jakby przestało istnieć, przestało być ważne. Ze zdziwieniem odkrył, że poza regularnym tik-tak zegara ściennego, słyszy też bijące w nim serce. Zaczął słuchać tego dziwnego dźwięku wydobywającego się z jego wnętrza. Im bardziej słuchał, tym bardziej wydawało mu się, że słyszy szum krwi płynącej żyłami, że jego narządy szepczą w dziwnym i niezrozumiałym języku, że wszystko w nim żyje i jest życiem. Pomyślał, że ludzie mogą być szczęśliwi tylko wtedy, kiedy nauczą się patrzeć na świat w detalach: kwiaty, powiew firanki, ruszający krajobraz za oknem. Kiedy jednak patrzył na życie, jako na całość, rozkładał je przed sobą linearnie, jawiło mu się ono, jako przykra konieczność, od której nie sposób uciec, przepełniona bólem i problemami. Kiedy przyjrzeć się każdemu życiu z osobna, rozłożyć je na stole klatka po klatce, sekunda po sekundzie, zobaczymy cały ten ból, smutek, choroby i śmierć i te detale – uśmiech, słowo, westchnienie, talerz, łyżkę, gazetę, obrazek, cień, wszystko to, co jest życiem a co umyka niezauważone i przepada na zawsze.
Policja nie zamierzała zająć się sprawą zaginięcia zwłok na poważnie. Od dłuższego czasu bowiem w kilku śląskich miastach wykopywano dopiero, co pochowane ciała. I za każdym razem było to samo – brak jakichkolwiek śladów. Wszystkie te sprawy zamiatano pod dywan, bo policja była bezradna. Cała dzielnica wiedziała już, kim jest Janusz i po co przyjechał. Ludzie prześcigali się w ustalaniu, tego, co stało się z ciałem jego ojca. Wszyscy wiedzieli bardzo dobrze, po co tu przyjechał i dobrze mu się przyglądali. Dla nich był on nie swój. Był obcy i przyjezdny. Bo wszyscy ci stąd, są stąd od zawsze i na zawsze. Nie rozumieją jak można wyrzec się miejsca, do którego zostało się przypisanym przez Boga w dniu narodzin i w którym to człowiek powinien dokończyć życia. A przynajmniej wiedzieć, gdzie na pobliskim cmentarzu będzie się czekać nastania wieczności. Nie rozumieją, jak można pojechać gdzieś w świat i nie myśleć nawet przez chwilę o tym, gdzie będzie się, kiedy przyjdzie śmierć. Tu ludzie wiedzą, że na starość trzeba już przygotować czarne ubranie, różaniec i skarbczyk, w czarnej obwolucie, znać miejsce na cmentarzu, byle nie przy płocie, tak by być gotowym na koniec. Najlepiej to miejsce na cmentarzu sobie samemu opłacić, aby wszystko było gotowe, pewne i przewidywalne. I żeby nie trzeba było się niczego bać. A czego tu się bać, skoro ksiądz już mówił nie raz, jak to będzie tam, po drugiej stronie. Dobrzy ludzie nie mają się, czego bać. Ci wszyscy stąd, nie rozumieją też jak można porzucić rodziców. To specjalnie dla nich Bóg przecież stworzył przykazanie „szanuj ojca swego i matkę swą, a będzie ci się w życiu powodziło”. Ci stąd, nie rozumieją też, jak mężczyzna może kochać innego mężczyznę. Prawo i porządek istnieją tu od zawsze i ludzie już zapomnieli, że to oni sami je stworzyli. Nie można tutaj przekraczać granic. Wyznaczają je dwie ulice, ponad którymi wznoszą się ceglane, szare od brudu budynki. Są tak stare, że wszyscy myślą, że były tu od zawsze. Może nawet były tu zanim powstał świat. Dla ludzi stąd, podróż tramwajem do pobliskiego miasta, jest prawdziwą wyprawą, z której spowiadają się sąsiadom. Zawsze trzeba mieć ważny powód by jechać. Nie można tak po prostu chcieć jechać. Nie można tak porzucać ziemi, tutaj trzeba trwać.
Na komendzie nie pomagały ani nalegania ani groźby, chociaż wszyscy rozumieli jak ciężko musi być komuś, kto nie ma tego miejsca, na które można zanieść znicz i się pomodlić za duszę zmarłego. Nie wiedzieli też, czy taki ktoś pójdzie do raju no i jak zmartwychwstanie, skoro jego ciała nie ma. Jakiś chudy i pryszczaty policjant tłumaczył Januszowi, że tak zdecydowano w centrali i już i nic nie można z tym zrobić, że powinni zakopać dziurę i postawić pomnik, tak jakby ciało było w środku. Wtedy odezwał się jakiś stary policjant:
– To ty jesteś ten jego syn, z Londynu?
– A czy to ważne? – Odpowiedział mu Janusz. Stary wstał, zdjął z wieszaka mundur i policyjną czapkę.
– Załatwię to dla Ciebie. – A kiedy już wyszli dodał: – Ale za pewną przysługę.
Pojechali prosto na cmentarz. Zaparkowany przed bramą radiowóz wywołał zamieszanie. Wielu mieszkańców, tych tutejszych, zatrzymało się by zobaczyć, co się dzieje, ci przejezdni, przekręcali głowy wypatrując przez okna przejeżdżającego tramwaju. Janusz z Komendantem o przezwisku Azor stali na wprost grobu – dziury, prostokątnej dziury, która mogłaby być całkiem zwykłą dziurą, gdyby nie to, że znajdywała się na cmentarzu, a jej przeznaczeniem było pochowanie ludzkiego ciała. Azor obtoczył ją biało-czerwoną policyjną wstęgą. Teraz była już miejscem zbrodni. Janusz palił nerwowo papierosa. Zimne powietrze sprawiło, że zabrakło mu tchu, świat wokół zawirował. Ciekawscy podchodzili coraz bliżej, jeden przez drugiego próbowali zerkać sobie przez ramię, zobaczyć, co znajduje się na dnie dziury. Niektórzy rozczarowani, odchodzili. Inni gdybali. To taka specjalna forma rozmowy, która tu istnieje od zawsze, by ludzie mogli oswajać to, co nieoswojone i nieznane, by mogli poznać to, co, poza zmysłowym zrozumieniem. Gdybano na różne tematy: życia pozagrobowego, tego jak wyglądały ostatnie chwile życia Hildy, co mogło stać się z ciałem, jak żył Janusz od Haliny w wielkim świecie, czy Ksiądz Proboszcz sypia z Matildą z mięsnego. Gdybaniu nie było nigdy końca, zaczęło ono tworzyć światy równoległe do tego tu. A ci, którzy gdybali, stawali się demiurgami tamtego świata ludzkich domysłów.
Pewien mężczyzna, stojący z tyłu, machając ręką – to tutaj taki gest rezygnacji – odszedł bucząc pod nosem. Azor skrupulatnie notował w małym notesiku.
– Żadnych śladów, pewnie spłukał je deszcz, brak jakichkolwiek ludzkich śladów – mówił sam do siebie.
– A jakich śladów szukacie, on zmartwychwstał! – Wykrzyknęła nagle staruszka w kwiecistej chustce na głowie. Odpowiedział jej tłumiony śmiech pozostałych gapiów.
– Ma racje, u nas to każdy wie o wszystkim, a tu nikt nic nie widział ani nie słyszał, to musi być sprawka sił wyższych. – Dodał ktoś z tyłu, nerwowym i niedbałym ruchem ręki przeżegnał się do polowy tylko, bo tak przeraziły go własne słowa.
– Pierdoły, pierdoły gadacie! Banda świrów! – Wykrzykiwał Azor rozpędzając tłum. Kiedy już wszyscy poszli, z drwiącym uśmiechem spojrzał na Janusza:
– No i co teraz, no co, szukamy zmartwychwstałego? A może już wniebowzięty został i po sprawie? – Pytał zaczepliwie.
– Można by pobrać odciski? – Janusz odpalił kolejnego papierosa.
– A ta twoja matka, to ona normalna jest? – Zapytał, już całkiem na poważnie Azor.
To pytanie rozzłościło Janusza, zaczął się zastanawiać, co może sugerować, o co właściwie mu chodzi. Zdał sobie również sprawę z tego, że całe lata żył obok Haliny nic o niej nie wiedząc. Każdego dnia stali obok siebie, jedli przy tym samym stole, okrytym pomarańczowo-białą ceratą, nic o sobie nie wiedząc. Halina była dla niego częścią domu, zupełnie jak meble, jak zielona sofa, fotel czy meblościanka. Po prostu była i istniała, tak jak wszystko inne. Nigdy jej nie dostrzegał.
– Powinniśmy ją śledzić. Pomysł ten wydał mu się świetnym sposobem na zabicie czasu. Od dawna nie spędzał z nikim czasu i towarzystwo Johna zaczęło mu sprawiać przyjemność. Potem rozstali się bez słów, bez zbędnego „do widzenia”, bo w miejscu tym nie istnieją ani pożegnania ani powitania, wszystko jest niezmienne i nieśmiertelne, wszystko trwa. Czas, każda wysączona sekunda staje się początkiem wieczności.
Azor szedł tuż za Haliną. Tak jak ustalili z Januszem. Wieczorem się spotkają i Azor o wszystkim mu opowie. Teraz będzie podążał za nią w jej codziennych wędrówkach. Halina, jak wszyscy tu, wyrusza już o świcie, tak by zdążyć załatwić wszystkie swoje sprawunki. Z samego rana, drobnymi kroczkami, które nadają jej ciału dziwnego pośpiechu i szybkości idzie do kościoła. Tam modli się na kolanach, żarliwie i z przejęciem. Jej czoło wygładza się, sprawia wrażenie głębokiej refleksji i odprężenia. Azor nie może wiedzieć, o co modli się Halina. Czeka pod Kościołem zaczajony za małą choinką, tak by nie było go widać. Halina wciąż klęczy w Kościele, przed figurą Jezusa Chrystusa na krzyżu. Modli się tu codziennie. Zawsze za dusze zmarłych, każdemu z osobna poświęcając modlitwę. Potem za siebie, bo ze smutkiem stwierdza, że kiedy już jej nie będzie, nikt nie pomodli się za jej duszę. Modli się też za tych żywych, by Bóg obdarzył ich zdrowiem i wybaczył im grzechy. I nie wystawiał na pokuszenie. Kiedyś Halina modliła się za swojego męża, o jego nawrócenie. Bóg jednak nie słuchał. Gdyby Halina mogła widzieć więcej niż potrafią to jej oczy, wiedziałaby, że Bóg już dawno opuścił to miejsce. Dlatego wszyscy tu ciągle się modlą, bo każdy z nich odczuwa ten brak. Potem Halina już nie modliła się o nawrócenie, ale o śmierć, by Bóg zabrał jej męża, czym prędzej do siebie. I już po tygodniu tak się stało. Teraz Halina codziennie na kolanach przeprasza Boga, że musiał dla niej wyrządzić zło. Halina modli się żarliwiej niż kiedyś, bo teraz zaczyna wątpić, czy Bóg jest wciąż Bogiem, skoro wysłuchuje takich próśb. A potem Halina wstaje, czyni znak krzyża przyklękając na jednym kolanie i idzie do mięsnego.
Azor szedł za nią i tam. Po mięsnym, była kolej na warzywniak, aptekę, zakład szewski, piekarnię, dom na rogu, rozmowę z sąsiadką i powrót do domu. Tak Halinie upłynął prawie cały dzień, aż do wieczora. I tak mijały jej wszystkie dni, od wielu lat. Wieczorem, tuż po zachodzie słońca, Azor zobaczył, jak Halina wychodzi z domu. Latarnie tutaj prawie ogóle nie dawały światła, ulica była ciemna, w oddali słychać było szczekanie psów. Za rogiem, dwóch meneli dopijających tanie wino skierowało w jej stronę kilka wulgaryzmów. Halina jednak szła przed siebie pewnie. Nie zawahała się wchodząc na cmentarz. Azor wzdrygnął się na samą myśl. Musiał jednak iść za nią. Cmentarz był pusty, wszędzie panowała ciemność, gdzieniegdzie rozświetlona tlącymi się światełkami zniczy. Było cicho. Halina poszła prosto do dziury, z której wykopano jej męża i znikła.
Janusz niecierpliwił się, co powie Azor. Czekał długo marznąc w ańfarcie, gdzie schronił się przed wilgotną mżawką. Ciekaw był, jak wygląda życie Haliny, o którym tak mało do tej pory wiedział.
Azor na umówione miejsce przyszedł dziwnie blady, niespokojny i od razu odpalił papierosa.
– Najdziwniejsze jest w tym wszystkim to, że z tą sąsiadką, co mieszka na rogu, na przeciwko, to one gadały strasznie długo i ona ciągle o tym mężu swoim, że za życia to był taki wspaniały, że dobry, no a ta sąsiadka, to przytakiwała tylko i dodała, że on to był też przystojny i że niech ziemia lekką mu będzie, że to szkoda, że go już wśród żywych nie ma.
– I to wszystko ? – Janusz poczuł rozczarowanie.
– I jest jeszcze coś – Azor jakby zwątpił w to, co widział, odczekał chwilę i dodał: – potem weszła do dziury i znikła.
Halina wiedziała, że Janusz coś knuje, była o tym przekonana. Nie były to jednak przeczucia matki, a pewność kogoś, kto ma przed sobą prawdziwą misję do spełnienia. Siedziała teraz na podłodze w ciasnej izbie i pakowała rzeczy swojego męża do małych woreczków. Janusz długo się jej przyglądał, jej skurczonym plecom, jakby zapadała się w sobie. Potem długo jeszcze rozmyślał zanim zasnął, a jego dusza wybrała się do krainy przygód. Tej nocy śniła mu się szafa. Olbrzymia i potężna, z rzeźbionymi drewnianymi drzwiami. Miała ona swój zapach. Nocą skrzypiała, wydawała dźwięki, wydawałoby się, że żyje. Janusz otworzył jej drzwi i wszedł do środka. Zapanowała ciemność. Poczuł strach. Usiadł i nasłuchiwał. Otaczała go jednak cisza. Próbował się modlić. Słowa jednak nie wydobywały się z jego ust, były bezdźwięczne. Spojrzał wtedy do góry, była tam tylko ciemność a jemu wydawało się, że Bóg go opuścił, że umarł i już nie istnieje, dlatego na darmo się do niego modlił.
Rano przyglądał się tej szafie nieufnie. Pamiętał dobrze, że często chował się w jej wnętrzu, zawsze wtedy, kiedy ojciec wracał pijany i kopał matkę aż ta przestawała się ruszać. Czasami spał w niej i wtedy następnego dnia nie mógł znieść smrodu środku na lawendy, który przenikał jego ubranie. Janusz widział pakunki, które Halina położyła na wysokim stole kuchennym. Była tego dnia wesoła, chociaż jej oczy pozostały smutne, jak zawsze. Przyszła też sąsiadka, Jola z drugiego piętra. To ona zmywała kałuże krwi z kuchennej posadzki, kiedy Janusz spał w szafie.
Halina podała jej plastikowe torby, było ich bardzo dużo.
– Te, – wskazała na dwie największe – zanieś prosto do Proboszcza. Obie wtedy przeżegnały się nad pakunkami. Halina wzięła pozostałe i wyszły.
Janusz spoglądał przez okno na ich malejące sylwetki z niepokojem. Widząc Azora podążającego ich śladem. Złapał kurtkę i szedł za nimi tę bardzo dobrze znaną mu drogą. Jako dziecko codziennie chodził tędy do szkoły, a w niedziele do kościoła. Była to jedna z dwóch głównych dróg, więc znał ją na pamięć. Mógłby zamknąć oczy i dalej widzieć. Nic się nie zmieniło. Niektóre sklepy tylko zmieniły szyldy. W oknach innych wybite szyby zabezpieczono tekturowymi płytami. Kiedyś były tu tętniące życiem sklepy. Dziś miasto umarło.
Janusz zobaczył, że Halina wchodzi prosto do kościoła. Nie było już z nią sąsiadki, a Azor przepadł gdzieś bez śladu. Przypomniało mu się jak kiedyś ojciec śledził ich, kiedy wyszli z kościoła. Mógł mieć wtedy osiem, może dziewięć lat. Kiedy wrócili do domu ojciec drewnianą linijką mierzył spódnicę matki, a potem powtarzając ty kurwo, ty kurwo, tą linijką tłukł ją aż do nieprzytomności. John siedział wtedy w szafie, czekając na Boga. To wspomnienie pewnie wywołałoby falę niekończących się uczuć gdyby nie to, że John tuż przy ołtarzu dostrzegł swoją odświętnie ubraną matkę w towarzystwie sąsiadki i księdza, sprzedające relikwie zmartwychwstałego Henryka. Zdziwiony widokiem małych potarganych skrawków materiału i innych przedmiotów, które wcześniej widział w mieszkaniu na podłodze, w małych plastikowych woreczkach do pakowania kanapek, kupił fragment koszuli własnego ojca. Jakiś menel powiedział mu, że te potargane fragmenty czynią cuda, nawracają pijaków, przywracają wzrok i że już do Faroża się zgłosiło kilka osób, które tej łaski dostąpiły. I, że go widują zmartwychwstałego tak, jak uczniowie widywali Jezusa Chrystusa. Wystąpiła wtedy przed szereg sąsiadka spod siódemki, wibrującym głosem potwierdzając. Szczupła nauczycielka, widziała Henryka jak żywego i nawet słyszała, jak on odpowiedział jej dzień dobry, szedł w stronę swojego ogródka. Trwożnym głosem z ambony odezwał się i ksiądz, głosząc początek końca świata zaczął nawoływać do modlitwy. Odpowiedział mu głośny i potężny śpiew wiernych, nie do końca gotowych, ale pełnych nadziei. Jakiś żebrak przy wyjściu wyciągając rękę przed siebie zagadał Johna, że, po co właściwie zmartwychwstać i wrócić do takiego miejsca, lepiej umrzeć i nie istnieć. John bardzo dobrze go rozumiał. Gdy był mały nie chciał żyć, nie chciał istnieć a jedyne, czego pragnął to zniknąć, a właściwie to nie być, nigdy nie zaistnieć. Często kładł się pod kołdrą i wyobrażał sobie swoje nieistnienie. Cały ten świat dobrze mu znany, ale bez niego. Myślał wtedy, kto siedziałby na jego miejscu w klasie, kto myłby matce plecy w sobotnie wieczory, komu ojciec złamałby żebro za spóźnienie, kto doglądałby dzikie kocięta ze śmietnika. Teraz ten świat dawno porzucony przez niego, dalej istnienie i to go nie dziwi, wręcz cieszy, bo Janusz, naprawdę zniknął.
Siedzieli w barze z Azorem pijąc wódkę w milczeniu. Zimną i cierpnącą na języku. Obydwaj nie wiele rozumieli, bo to, co działo się tu, mogli zrozumieć jedynie tutejsi. John jednak zaczął myśleć, że jego ojciec wcale nie umarł, ani też nie zmartwychwstał, że wciąż żyje i lada chwila wszyscy się o tym dowiedzą. Ta myśl, przerażała go. Azor wyśmiewając go zamówił następną kolejkę. On też chciałby zniknąć.
– A to prawda, co o Tobie gadają? – Wreszcie się wysilił.
– Zależy, co gadają. – Odpowiedział mu John sięgając po papierosy.
Po chwili ciszy Azor odchrząknął oglądając się w koło. Potem ściszył głos:
– No ten, ten, że ty inny jesteś, o.
John w milczeniu wstał. Przy wyjściu śmiejąc się i chwiejąc na nogach wykrzyknął: „Ciota jestem jak i Ty palancie”. A potem wpadł w ulicę. Poczuł przejmujący chłód. W drodze powrotnej próbował przywołać wspomnienie ojca. Nie przychodziło mu to łatwo, bo wspomnienia mają to do siebie, że przychodzą zawsze wtedy, kiedy się ich nie spodziewamy, a kiedy ich szukamy, te ukrywają się gdzieś w zakamarkach pamięci. John szukał tego czegoś, z czym miał by jedynie pozytywne skojarzenie. Które należałoby tylko do niego i nikogo więcej. Na którym nie byłoby śladu tego, jak postrzegali jego ojca inni. Zapamiętał, że kiedy był małym chłopcem ojciec wystrugał mu w drewnie krzesło i figurki żołnierzyków. W całej okolicy tylko on miał takie i wszyscy chłopacy mu zazdrościli. John wiedział, że tu nigdy nie wyrzuca się takich rzeczy, które mogą się jeszcze kiedyś przydać. Poszedł więc do piwnicy, bo tylko tam mogło być to, co czeka na ponowne użycie. Z każdym krokiem w dół czuł dziwny i nieprzyjemny zapach. Było zimno i wilgotno. Jedyna lampa zawieszona tuż przy wejściu nie dawała wystarczająco światła. Kiedy wreszcie znalazł się na samym dole, tuż na wprost niego, na drewnianym stole leżał on. Mały, koślawy i opuchnięty. Otaczały go kwiaty i znicze. Nie tak go zapamiętał. John zaczął płakać.
Policja zabrała ciało. Zmartwychwstanie się skończyło. Azor jeszcze został i dopalał w sieni papierosa. John obiecał mu bilet do Londynu. Pojadą razem. Halina kiwając się to do przodu, to znów do tyłu zanosiła się płaczem: „I co teraz będzie, jak mam żyć?” – Pytała. John nie potrafił jej odpowiedzieć. Właściwie chyba niewiele go to już obchodziło, bo tutaj już go nie było, już był tam, gdzieś daleko. Już do niego dzwonili z Redakcji, że jakaś Polka, Redaktor też niby, szuka pracy i mieszkania, najlepiej w Londynie. Pytają, czy John chce wynająć jej swoje studio. „Czemu by nie, tylko niech nie wbija gwoździ w ściany, powiedz jej to”. – Odpowiada pełen przejęcia i podekscytowania tym, co czeka tam, gdzieś po drugiej stronie bo to, co tu już poza nim, już rośnie kolejna dziura, kolejne miejsce do powiększania na mapie, do zapisania „tu byłem”.