W dupę wbijam igłę, pompuję płyn w pośladek. Lubię to przyjemne ciepło, ciszę przed burzą, aż steryd rozpuści się we krwi. Krew napływa mi do oczu. Źrenice rozszerzają się. Drgają powieki. Mogę szczekać, mogę warczeć, mogę gryźć. Koleś, który wraca spod prysznica, mówi: stary, ale masz bicho… Ja pierdolę, jak zrobić taką bułę… Ja napierdalam, napierdalam i nic z tego nie wychodzi…

Myślę: kolejny pedał, który będzie przeglądał się w lustrze, gdy tylko wyjdę z szatni.

Nie muszę się rozgrzewać. Jestem nagrzany jak piec. Zaraz mnie rozerwie. Najpierw klata – zaczynam od dziewięćdziesięciu kilo. Później sto. Sto dziesięć. Sto piętnaście.

Kupuję napój z kreatyną. Głupia pinda za barem usiłuje żartować. Te żarty mają (jej samej) udowodnić, że potrafi podsycać zainteresowanie facetów. Faceci mają odnosić wrażenie, że warto z nią flirtować, to im obciągnie. Większość z tych baranów daje się nabierać. Gromadzą się wokół pindy z taką psią nadzieją.

Podchodzi do mnie ulizany goguś, z wielką klatką, z wielką łapą – jedno i drugie na koksie. Obserwowałem go, gdy usiłował robić masę – był słaby jak dziewczyna. Mówił: oglądałeś wczoraj CANAL PLUS SPORT? Kurwa, walki w klatkach były. Ale się napierdalali. Ja pierdolę. Normalnie krew tryskała. Pokazuje niby uderzenia. Pokazuje niby kopnięcia. Nie odpowiadam. Demonstruję, że jest dla mnie niczym: nie ma czegoś tak nieważnego ja ty, człowieczku, jesteś zerem, czymś tak maciupkim jak pyłek, szmaciarzu – mam to w oczach, w postawie. Laluś stoi jeszcze przez chwilę. Taki niezręczny moment: on jest głupkiem, którym był i będzie, ja jestem soplem lodu, King Kongiem. Odchodzi.

Jestem wkurwiony. Nie mogę wytrzymać. Jestem zły. Czuję krew pulsującą w mózgu. Serce mi wali. Myśli lecą przez głowę. Wyobrażam sobie, jak katuję lalusia. Biorę odważnik i walę debila w łeb. Masakruję jego śliczną (wysmarowaną kremami) buzię. Te wizje same płyną mi przez głowę; nie panuję nad nimi, pozwalam im płynąć.

Kończę klatkę i na łamanej zaczynam biceps. Zwiększam ciężar. Rwie mnie, jakby miało rozerwać żyły. Jakby krew z syfem, jaki w siebie wstrzykuję, miały wychlusnąć na zewnątrz. Idę jeszcze na worek. Wylewam z siebie pięć litrów potu. Walę, aż mam wrażenie, że połamałem palce. Mam ochotę wrzeszczeć; ryczeć jak zwierzę.

Następny jest brzuch – musi tak boleć, żebym nie mógł butów zawiązać.

Wracając do szatni jestem bliski omdlenia, prawie nie mogę ruszać ramionami.

Gdy wychodzę, widzę lalusia stojącego obok kogoś innego i opowiadającego to samo. Pokazuje, jak jeden zawodnik bił drugiego w klatce. I ten drugi (podobny kretyn) słucha z autentycznym zainteresowaniem. Pinda za barem mówi: ale pan dzisiaj szybki.

Spierdalaj – myślę.

Jadę do jednego gościa, któremu dałem pięć tysięcy, żeby ściągnął dla mnie z Niemiec volvo. Najpierw odpisywał, że lada dzień się odezwie. Następnie napisał, że popsuł mu się samochód. Później miał chore dziecko. Tak minęły trzy tygodnie – nie widziałem ani volvo, ani pięciu tysięcy. Twierdził, że odda pieniądze. Lecz musi je zorganizować. Wyjątkowo irytujący pajac.

Piję po drodze napój energetyczny i zjadam batonika z proteinami. Wychodzę z auta tak nagrzany, że mogę burzyć ściany. Mogę podnosić samochody i rzucać nimi jak piłkami.

Ten gość grzebie w jakimś starym VW, którego, jak przemyka mi przez myśl, pewnie ukradł. Usiłuje kłamać. Takie patologiczne kłamczuchy tak mają – kłamią odruchowo. Więc kiedy mnie widzi, z miejsca nawija watę – już miał to auto, ale zatrzymali mu na granicy, coś nie zgadzało się w papierach, lecz on pojedzie jeszcze raz i przywiezie dla mnie idealny samochodzik, chyba że wolę, żeby oddał pieniądze, oczywiście odda, jeśli chcę, lecz teraz nie ma, bo wszystko poszło w tamto auto, które już dla mnie jechało z Niemiec, jednak zatrzymali je na granicy, więc w tym momencie nie ma kasy, ale za dzień, dwa będzie miał…

Pozwalam mu kłamać. To mnie dodatkowo nakręca. Widzę (widzeniem peryferyjnym) jego starą i gówniarzy przyklejonych do szyby. Pozwalam mu mówić. Niech myśli, że mnie kupił. Że dałem się wkręcić w watę. Kiedy tak myśli, walę go w ryj. Z zaskoczenia. Jego stara drze mordę i wybiega na zewnątrz. Gówniarze jeszcze gorzej drą parchy: tato, tatusiu… Przemyka mi przez myśl, że wyrosną tacy sami złodzieje jak stary. Z takimi powinno być jak z niechcianymi miotami u kotów – do rzeki…

Łach leci do tyłu i uderza łbem o VW. Nie muszę walić ponownie. Ma wyjebane zęby. Dławi się nimi. Mówię: jutro o siódmej pod Olimpią. Z pieniędzmi.

Jednego z jego szczeniaków podnoszę do góry za łachy. Jest lekki jak piórko. Teraz stara przestaje się drzeć. Jest przerażona. Mówię do niej: jest jak mały ptaszek. Podrzucam nim do góry – i gówniarzowi chyba nawet to odpowiada. Jego matka mówi: proszę… Odstawiam gówniarza i wracam do auta.

Jadę do Wiedeńskiej, gdzie zjadam dwa filety z kurczaka z warzywami. Nie jem ziemniaków ani ryżu – nie chcę dodatkowych węglowodanów. W łazience macam klatkę i barki. Przemyka mi myśl o moich starych – jebać ich. Jebać moją matkę. Jebać mojego ojca.

Wracam na siłkę, gdzie dwóm chudym chłopaczkom sprzedaję koks. Reklamuję, że po tym koksie tuczniki rosną w dwa tygodnie. Będą wielcy jak potwory. Chłopaczki mają obłęd w oczach. Są ujebani. Sami wytatuowali sobie łapy w hiphopowe wzorki. Mają tylko kości i skórę. Nigdy dobrze nie jedli. Ten koks rozpierdoli im ścięgna. Będą inwalidami. Mają bluzy Gangu Albanii (ci z Gangu Albanii nie tatuowali się sami). Płacą mi za koks drobniakami. Najgrubsze mają dziesiątki. Wszystko zebrane w foliowy worek i policzone. Od razu idą do kibla.

Później widzę ich na sali. Nie umieją ćwiczyć. Dźwigają więcej, niż są w stanie unieść. Są spięci. Mają brudne adidasy. Obok ćwiczą córki lekarzy, adwokatów i producentów okien. W samych topach i legginsach. Z zajebistymi tyłkami i cyckami, na które tamci patrzą, chociaż udają, że nie patrzą. Są cisi. Do siebie mówią szeptem. Mam nawet ochotę pokazać im kilka ćwiczeń, ale dzwoni mi telefon…

Spotykam się w mieście z Krakusem i Adamem. Jeździmy bez celu samochodem Krakusa. Krążymy po ulicach – jak patrol policyjny. Kiedy nudzi nam się miasto, wyjeżdżamy na trasę. Krakus prowadzi sto sześćdziesiąt. Wyprzedzamy miliony ciężarówek. Krakus lawiruje między nimi i nawija o żonie i o dzieciach.

Jeden gość w octavi wyprzedził nas. Potem my wyprzedziliśmy jego. Kiedy jechał za nami, nie schodził nam ze zderzaka. Krakus powiedział: nie cierpię takich dupków. Gdy zbliżaliśmy się do Siewierza, facet wjechał za nas. Lecz kiedy minęliśmy światła, włączył migacz i mrugał długimi. Krakus rozpędził się do stu pięćdziesięciu, po czym wcisnął hamulec do dechy. Był pisk. Facet w octavi trąbił. Chciał wyprzedzić nas prawym, lecz Krakus zajechał mu drogę. Więc facet przeskoczył na lewy. Krakus przed niego. Facet zatrąbił jeszcze raz (o, jaki jestem odważny). Adam pokazywał, żeby zjechał na bok. Nie był już odważny. Został w tyle. Taka głupia gęba kiełbasianego przedstawiciela handlowego. Urywałbym łby takim cwaniaczkom. Łamałbym im kręgosłupy jak zapałki.

Po południu zadzwoniła Marika. Chciała się spotkać. Miała coś ważnego. Przyjechała do mnie. Zajebiście zrobiona. W garsonce, czarnych rajstopach. Pachnąca. Ładne nogi. Ładne stopy. Podnieciłem się – sam nie wiem, w którym momencie. Nie planowałem tego – stało się samo. Robiła wszystko, co zwykle – najpierw mi obciągnęła, następnie ją dymałem od tyłu, a na koniec znowu wzięła do ust, gdzie skończyłem.

Gdy leżeliśmy w łóżku, powiedziała, że jest w ciąży. Zapytałem: czy to moje, czy jej męża. Powiedziała, że nie wie. Śmiała się z tego. Mówiła, że nigdy tego nie sprawdzi. Nikt nigdy nie będzie wiedział, czyje jest. Powiedziała: podobno trzydzieści procent dzieci wychowuje nie biologiczny ojciec. Kiedy zapytałem, co zrobi, jeśli okaże się, że jest moje, powiedziała (niby żartem), że pozwie mnie o alimenty. Proponowałem, żeby usunęła. Mówiłem: nienawidzę dzieci, tylko wkurwiają, niczego ci nie dają, wyłącznie biorą, już nigdy, Marika, nie będziesz taka sama, dzieci cię zniszczą, wyssają ci cycki, rozerwą ci cipę, kiedy będziesz je rodziła…

Przyjechałem pod siłkę o siódmej. Zawsze ćwiczę o siódmej – wtedy jest najmniej debili. Podeszli do mnie, kiedy wysiadłem z auta. Było ich dwóch – jak zwykle w kurtkach. Oni zawsze wyglądają tak samo: jak inkasenci, którzy przyszli spisać licznik. Zapytali o imię i nazwisko. Powiedzieli: pójdzie pan z nami… W drugim aucie siedział facet od volvo. W ustach miał czarną dziurę. Usiłował pokazać mi wyższość.

Zabrali mnie na komendę, gdzie miałem złożyć wyjaśnienia. Dlaczego uderzył pan pana takiego a takiego? Czy ma pan kwit, że zapłacił mu zaliczkę? Czy wie pan, że jego dzieci patrzyły, gdy wywalał mu pan zęby? W dodatku ma wstrząśnienie mózgu. Lekarz ocenił, że jest to uraz powyżej siedmiu dni. Wie pan, co to dla pana znaczy? Czy leczył się pan kiedyś psychiatrycznie? Czy jest pan uzależniony od alkoholu lub narkotyków? Ma pan jakieś znaki szczególne? Tatuaże? Trzymali mnie przez trzy godziny. Postawili zarzuty i powiedzieli, że mogę iść. Gdy wychodziłem, złodziej od volvo siedział w korytarzu i gapił się w buty.

Wróciłem na siłownię, gdyż tego dnia miałem robić barki i plecy. Nie chciałem ominąć treningu, tylko dlatego, że jakiś fagas poskarżył się policji. Dlatego wróciłem i zrobiłem ostrzejszy trening niż zwykle. Zwiększyłem ciężar oraz liczbę powtórzeń. Przy ostatnich krzyczałem, a kiedy odkładałem sztangę, rozglądałem się w nadziei, że komuś nie odpowiada, że krzyczę. Wszystkim odpowiadało.

Łukasz Suskiewicz – Koks
QR kod: Łukasz Suskiewicz – Koks