Studium przypadku

w ’94 czołgamy się pod meblami. znajdujemy
ząb i karteczkę (autor nieznany). napisano:
zaczekaj na mnie, wrócę później i wszystko
ci wyjaśnię. to tyle, jeśli chodzi o ’94.

w ’97 nadal jesteśmy zajęci sobą.
przychodzi pierwsze umieranie. na pytanie
o życie wieczne matka odpowiada: pobaw się
matchboxem. pamiętam, bo mieliśmy z bratem

tylko jednego matchboxa. w ’99 przenoszę
skrzynki z butelkami. za odłożone kupuję
pierwszą w życiu nokię. od niedawna drży
mi ręka. w sierpniu 2013 zaczyna mi się ruszać

ząb. kilka tygodni później przychodzi
sms z nieznanego numeru: przepraszam,
że tyle to trwało, będę za chwilę. gdybym był
przesądny, zaklaskałbym – ale nie jestem.


Czekając na autobus linii 117

a więc była polska, gdzieś pomiędzy
zimą a jeszcze jesienią, to znaczy środek
gdańska, na przystanku znów stawiają
robocika z biletami, dwa poprzednie

ukradziono. pierdolona polska. to nie
wszystko: jeszcze jest wariatka z rynku.
robi kółko, obwąchuje nas i prosi,
aby czasem zajrzeć na jej grób, słowem –

szaleństwo, tyle ruchu w jedno popołudnie,
że niełatwo się pozbierać, a więc od początku:
była jesień, gdzieś pomiędzy gdańskiem
a obłędem, samo centrum wszechświata,

i tutaj stoimy, na skrzyżowaniu ulic i nic
dosłownie nas nie powstrzymuje, aby
wyjechać, zostawić tę chujową aurę,
wszystkie skrzywdzone budynki i złe

skojarzenia wszystkie. a dzień istotnie
był ponury, nic tu do kochania: tylko deszcz,
pizgawa oraz wiatr od morza tęgi, skąd podobno
idzie nowe. gdyby szło, już dawno by nam przeszła

ta skandynawska melancholia, ale nie
mieszajmy pojęć. była polska, sam środek
ciężkości. ostatnio coraz częściej myślimy
o śmierci. latem odcisnęlibyśmy chociaż

dwie podeszwy na chodniku, zamiast tego –
wszystko spływa: deszcz, heraklit, niebawem
autobus nadjedzie łaskawie i już nic nie pozostanie,
skasowane bilety, a i one do następnego

mielenia, i znowu się rozjechało, a miało
być o polsce. to najwidoczniej nie jest wiersz,
który zachwyci krytyków, choć może
przynajmniej obudzi sumienie. ciebie

już obudził, mówisz: zimno w stopy, tobie
też? nie odpowiadam, nabieram pewności
i jestem prawie pewien, że od jutra
sezon grzewczy. a więc wciąż czekamy

na autobus, który nie nadjeżdża, uwikłani
w skrzyżowanie ulic, w gdańsk i polskę
z tego wiersza, i to jest teraz nasza tożsamość:
dwa anonimowe ciała, uwikłane

w serię przypadkowych zdarzeń, z których
nie wyplączą się już nigdy, z których
nie wyplącze nas słoneczko ani nawet
magnez, ale nie mieszajmy pojęć. była polska,

gdzieś pomiędzy zimą a jeszcze jesienią.
spod chodnika wyłaziła ziemia, spod kurtek
wyłaził mróz. to szaleństwo, powiedziałaś,
tyle ruchu w jedno małe popołudnie.


John Berryman staje nad rzeką Missisipi

rzeka was pochłonie, krzyczała wariatka
przed burdelem w st. louis, a dzień był upalny,
każdemu mogło odbić, więc wcisnąłem jej do ręki
garść centów i ruszyłem na północ,

gdzie nic na mnie nie czekało, tylko
wschody i zachody, a dni wciąż były
upalne i jak zła piosenka powracały do mnie
słowa wariatki z st. louis, więc przysiadłem

na moście w minneapolis i mijały
tygodnie, nadeszła jesień, a rzeka pode mną
nigdy nie była tak piękna i znów pomyślałem
o wariatce z st. louis i ona wtedy pomyślała o mnie.


Piosenka nocnych wioślarzy II

siedzimy na murku ciężko poruszeni faktem,
iż niebo nad gdańskiem znów nas robi
w chuja, miały być girlandy świetlne, radosna tandeta,
miało być pół roku zimy, ale i pół roku

lata. tymczasem noc jest głęboka i ciągnie
się jak bergman, nawet dzielnicowym w sukach
całkiem żyć się odechciało, słowem –
dawno po imprezie i powinno już świtać,

zamiast świtu melanchujnia*, czarne nad
i pod głowami pole. jeśli zacząć szukać winnych,
trzeba zacząć z tego miejsca, już pamiętam:

widzieliśmy najlepsze umysły naszego pokolenia
zniszczone szaleństwem, histeryczne i nagie,
i długo nie mogliśmy oderwać wzroku.

*zasłyszane od Julii Szychowiak


Paul Celan wychodzi na balkon

Była jesień, a polska rozkwita jesienią,
przy takich kolorach trudno nie pomyśleć,
jaka piękna jest przyroda, gdy umiera.
jaka szkoda, że nie można tego również

powiedzieć o ludziach. z drugiej strony
rychło byśmy się pochorowali, porzygali
wszyscy w domu od nadmiaru piękna,
a nie o to w życiu idzie, aby na czworakach

iść przez życie, ale o to, aby wyjść
nieraz na balkon i zajęknąć szeptem z bólu:
popatrz, matulu, jakie piękne tej jesieni
są kolory, jakie są obrzydliwie piękne.


Jakobe Mansztajn – Pięć wierszy
QR kod: Jakobe Mansztajn – Pięć wierszy