Wielka noc

Farba nie schodzi z twoich oczu. Przyparty
do muru, stajesz w obliczu nocy,
która nie jest całkiem jasna. Zatem śnisz

oszczędnie, żeby nie wypaść z torów. Bazie
w zielonym flakoniku i baranek ze złoconym
napisem „Alleluja” – jak wzruszenie

ramion. Młoda kobieta z bardzo wąskimi
nogawkami spodni, och, jak ona z nadludzkim
wysiłkiem musi je ściągać, którą mijałeś obok

Fresh Marketu, nie patrzyła ci w oczy. Mówiła,
że na wiosnę trzeba odsłaniać się oszczędnie.
Odwrócona, niekoniecznie jak karta dwunasta

z wielkich arkanów tarota. Kaloryfery grzeją coraz słabiej.
Chciałoby się zatrzymać tę karuzelę. I prowadzisz matkę
pod ramię do roentgena, gdzie elektryczny grzejnik

na cały regulator, bo suszy się pokrzywa i znacząco
prześwieca nieobecność.


Rozpierzchanie

Ta przeklęta czułość. Nienawistne
rozstania. Wieczorem przychodzi
smutek, bo wiesz, o ile nie znieczuliłeś
się filmem albo alkoholem czy książką,
że każdy uchwyt pozostaje niezmiennie pusty,
że ślady, okruchy, nitki plączą się – w końcu –
na podniebieniu – dym. Kolekcjoner amuletów –
obracasz w palcach widma na kliszy, odwrócona uwaga
nie pozwala na rewaloryzację słowa. No i jak tu z tego wyjść?
Jak poradzić sobie z powiedzianym po wielokroć,
kiedy słoik lepki od miodu? Biegasz od jednego
do drugiego, jak głupi owczarek, bo mu się stado
rozpierzchło. A stado rozpierzcha się nieustannie
i permanentnie, bo rozpierzchanie jest naturą
świata tego. I nie pomagają ciche upomnienia:
Józek miał wylew, ciocia Krysia kraksę, a Wacka
zostawiła żona, nie mówiąc już o islamskim fundamentalizmie.


Pigwówka

Po drodze przestałem palić papierosy,
te w foliowanych kartonowych pudełkach,
które jeszcze w dobie Peerelu były synonimem
luksusu. Skręcam – bibułka i szczypta tytoniu.

Cały kuchenny stół – w farfoclach. Jest w tym
jakaś uczciwość i solenność, która pozwala na namysł.
I pozwala na użycie, na przykład przed chwilą,
słowa coraz bledszego – jak cienka słomkowa herbata

parzona po raz trzeci, całkiem jak plemię Senoi,
które utraciło czas śnienia. Pękł mi na dwoje
ząb i trochę się obawiam, bo życie w tej dużej
przestrzeni, która mi została dana niezupełnie

z mojej woli, nie jest zupełnie łatwe. Na szczęście
po drodze zrobiłem pigwówkę w słoikach po leczu
od matki, z owoców systematycznie zbieranych
wokół domu pani doktor neurolog, nie w pełni

za jej wiedzą i zgodą. Ale przecież znamy się
z dzieciństwa. No i ukochany kot mojego kolegi
na stosie. Pod wpływem wysokiej temperatury,
jego zwłoki stanęły na prostych nogach,

z wyprężonym ogonem. Pomyślałem – koniec końców,
że jest nam po drodze, zupełnie, w tej dużej przestrzeni
żywiołu ognia.


Tomasowi Tranströmerowi

Nie wiedziałem, że umarł poeta
w kraju po drugiej stronie morza.
Siedzę przy stole w kuchni – krople

księżycówki – na zimne światła
przebiśniegów w przydrożnym rowie.
Noc – żelazne pociągi gwiżdżą w oddali.

Poślinionym rogiem chusteczki
wyławiam iskrę z oka.


Pomiędzy

W Międzybrodziu pomiędzy jednym
a drugim brzegiem rzeki tak sobie
siedzimy na pieńku z matką,
której szumi i wiruje w głowie.

Jest całkiem blisko drugiego brzegu,
na którym czarna asfaltowa wstęga,
i dopytuje się o kapliczkę, której nigdy
tu nie było, ale może widzi więcej

i ona, ta kapliczka, na drugim brzegu
stoi i jest, tak jak na tym – żółte kaczeńce
i niebieska łódka. Napomykam
o tym bez specjalnego uzasadnienia, bo

chyba nie o zasadność w tym wszystkim chodzi.


Jacek Mączka – Pięć wierszy
QR kod: Jacek Mączka – Pięć wierszy