Tajemnicą Agaty jest to, że przyciąga ludzi. Bez udziału swojej woli powoduje, że nieznane, pierwszy raz spotkane osoby powierzają jej swoje sekrety i bez śladu zażenowania opowiadają o kosmicznych wizjach, spotkaniach z duchami, o cudownych ocaleniach i uzdrowieniach, które spadają na ludzi niczym jastrząb na kury powodując popłoch i zamieszanie a nierzadko bojaźń i drżenie. Tak Agata dowiedziała się o dziwnej przypadłości pewnego urzędnika, który w czasach, gdy Polska negocjowała swój akces do Unii Europejskiej był pełnomocnikiem  rządu. Przychodziło mu latać do Brukseli nawet kilka razy w miesiącu na nieskończone konsultacje, uzgodnienia i czytanie instrukcji.

Był doświadczonym urzędnikiem, z niejednego (partyjnego) pieca chleb jadł, pobyty za granicą przydały mu ogłady towarzyskiej i pewności siebie. Jednak w samolocie, zamiast oddawać się beztroskiej lekturze pokładowych broszurek musiał stawiać czoła natręctwom wyłaniającym się z jego pamięci.

Za każdym razem, gdy po starcie samolot stabilizował lot a stewardesa, po wygłoszeniu formułek dotyczących bezpieczeństwa chowała się do swojego kąta, w głowie pełnomocnika pojawiały się obrazy z przeszłości. Obrazy i głosy. Rozpoznawał je bezbłędnie: to był ten sam pochód pierwszomajowy,  a raczej kompilacja wielu pochodów, w jakich uczestniczył jako młody działacz Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Początkowo poddał się nostalgii. Któż by nie chciał powtórnie obejrzeć i usłyszeć  kawałka swojej młodości? Niepokojące było tylko to, że nie wiedział, jak się od tych obrazów uwolnić, jak wyłączyć  niewidzialny projektor i zakończyć ten koszmar.

Seans wspomnień z rozśpiewanej, maszerującej i udekorowanej na czerwono Legnicy trwał aż do momentu lądowania. Obrazy i dźwięki były za każdym razem te same, tortura wydawała się nie mieć początku ani końca.

Dwadzieścia kilka lat wcześniej w Legnicy te same pochody dostarczały urzędnikowi głębokich przeżyć wspólnotowych i zaszczepiły fascynację władzą.  Albo inaczej: dostarczyły fascynacji, z której wyrósł głód władzy. Kiedy na podniebnych wysokościach wspomnienia nieoczekiwanie ożyły czerpał z nich satysfakcję i podziw dla własnych osiągnięć: idąc w pochodzie jako nastolatek nie przewidywał, kim zostanie, nawet jeśli wtedy marzył o sprawowaniu funkcji publicznej, to jego marzenia sięgały szczebla wojewódzkiego. Z zazdrością patrzył wtedy na wojewodę otoczonego wianuszkiem notabli, oficerów i służalczych urzędników drugiego, trzeciego szeregu. Awans do Warszawy mógł wydawać się mrzonką. Na pewno nie zdołałby przewidzieć, że będzie reprezentował Polskę w stolicy zachodnioeuropejskiego kraju. O wiele bardziej prawdopodobna była Moskwa. Ta duża Moskwa, prawdziwa, z Kremlem, czarnymi Wołgami i biurem politycznym. Legnica, w której dorastał i maszerował w pierwszomajowych pochodach  była  Małą Moskwą.

Od natręctw próbował uwalniać się przeglądając służbowe dokumenty. To nie pomagało, więc brał do ręki samouczek języka angielskiego, rozkładał poranne gazety, wertował kolorowe magazyny. Wszystko bez skutku, projekcja w umyśle nie pozwalała skupić się na czymkolwiek.  Czerwone widmo nie ustępowało nawet wtedy, gdy bawił się elektroniczną gierką „GameBoy”.  W końcu sięgał po piersiówkę z alkoholem,  nic jednak nie było w stanie powstrzymać nacierającego pochodu pierwszomajowego, który jak wielobarwna gąsienica przesuwał się korytarzami jego mózgu, ulicą Lenina, w lewo za Kaczawę na osiedle Kopernika, potem znowu w lewo przez „dzielnicę cudów” i zawracał w kierunku dworca kolejowego.

Pełnomocnik nie przypominał sobie, by kiedykolwiek pochód skręcał w prawo.  Z głośników rozwieszonych wzdłuż trasy pochodu płynęła muzyka marszowa, patriotyczna, wzniosła i ludowo skoczna. Z muzycznego tła wybijał się głos podnieconego spikera,  który przedstawiał kolejne grupy biorące udział w pochodzie:

Oto idą hutnicy, chluba naszego miasta, którzy w odpowiedzi na apel partii wytopili mnóstwo, mnóstwo miedzi ponad plan!  Dalej górnicy, którzy nie szczędzili trudu, żeby wydobyć setki ton cennego kruszcu z głębi ziemi! Za nimi ubrani w białe kitle lekarze, którzy dzień i noc stoją na straży naszego zdrowia! To ludzie dobrej roboty. Tuż za nimi maszerują nauczyciele, dziennikarze, drogowcy, kierowcy, budowlańcy,  ogrodnicy i rolnicy, tkaczki, prządki i dojarki.

Partyjni dygnitarze różnego szczebla oraz oficerowie Armii Radzieckiej i oficerowie LWP spoglądali na maszerujących jednakowo znudzonym wzrokiem. Machali w ich stronę rękami i sztucznymi  kwiatami zgodnie z przyjętą linią partii.  Trybuna honorowa, która nigdy i w żadnym mieście nic wspólnego z honorem nie miała, stała na skwerku, w pobliżu Zamku Piastowskiego. Z okien kamienic stojących naprzeciw zwieszały się wielkie płachty z portretami Lenina, Marksa i Engelsa. Mniejsze portrety tych samych i innych działaczy zasłużonych w dziele umacniania socjalizmu nieśli uczestnicy pochodu.

Samolot ciął powietrze, przelatywał nad Poznaniem, potem nad Odrą i Berlinem, stewardessa rozdawała napoje i zbierała zamówienia na posiłek, a w głowie urzędnika huczał głos spikera, rozpływającego się w zachwytach nad wydajnością młodzieżowych  brygad pracy. Wykrzykiwane wiadomości i dane statystyczne wyssane z grubego palca sekretarza partii miały świadczyć o pracowitości i oddaniu socjalistycznemu dziełu. Przed trybunę nadciągały rozśpiewane zespoły folklorystyczne, kółka botaniczne, zespoły sportowe w strojach gimnastycznych z czerwonymi i biało-czerwonymi flagami łopocącymi na wietrze, jak w najbardziej znanych filmach kina radzieckiego.

W okolicy Bramy Głogowskiej pochód mógł się rozejść, flagi zwane szturmówkami skrzętnie składano i odwożono do magazynów. Przez rok miały czekać na kolejną podniosłą manifestację jedności, poparcia i socjalistycznego absurdu.

Czasem ludziom rozglądającym się za okazją zjedzenia darmowej kiełbaski z rożna i popicia tego co najmniej ćwiartką wódki nie chciało się już odnosić flag do właściwego punktu zbornego. Rzucali je gdzie popadło, pod ścianami, w bramach i zaułkach ulic. Właściwe służby musiały jednak wszystkie pozbierać, więc nazajutrz magazynierzy jednych zakładów pracy stwierdzali niedobory a inni nadwyżki szturmówek i portretów aktualnego przywódcy. Nikt się tym nie przejmował, bo istniała szansa, że po roku stan magazynowy uda się wyrównać. Bałagan, jak idee Lenina i przyjaźń z wiadomym krajem, miały trwać wiecznie.  Tym większe było przerażenie pełnomocnika krążącego między Warszawą a Brukselą, który w żaden racjonalny sposób nie mógł sobie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to szaleństwo trwa w jego umyśle, skoro się skończyło? Jako zdeklarowany racjonalista nie dopuszczał możliwości istnienia rzeczywistości równoległej, takiej,  w której raz rozpoczęte procesy nigdy się nie kończą i jak idee Lenina trwają wiecznie.
Tajemnicą Agaty jest to, że przyciąga ludzi. Bez udziału swojej woli powoduje, że nawet nieznane, pierwszy raz spotkane osoby powierzają jej swoje sekrety. Pełnomocny (choć jednocześnie coraz bardziej bezsilny) państwowy urzędnik nie był wyjątkiem. Natrętne wspomnienia w kolorze pierwszomajowych sztandarów i strach przed lataniem rozstroiły mu nerwy. Szukał ukojenia w alkoholu, albo wsiadał do pociągu i  jechał w Polskę nie dbając o bagaż ani o bilet. Prześladowcze widmo do pociągów nie zaglądało, być może było wrażliwe na woń toalet PKP.

Ich ścieżki przecięły się w Olsztynie.  Agata siedziała w barze dworcowym nad talerzem z bigosem. Urzędnik odziany w elegancki płaszcz wszedł do baru, rozejrzał się jakby szukał nie tyle wolnego stolika ile kogoś znajomego i oczywiście, gdy zobaczył Agatę natychmiast się do niej przysiadł. Zdążył jedynie odstawić teczkę, zdjął płaszcz i bez specjalnych wstępów otworzył przed nią umęczoną duszę,  której istnienia skutecznie przez 40 lat zaprzeczał.  Agaty nie zdziwiło jego nagłe pojawienie się, nie przerwała jedzenia, gdy snuł swoją opowieść o czerwonym samolotowym widmie. Słyszała już mnóstwo ludzkich historii. Pewna kobieta przysiadła się od Agaty w autobusie miejskim i zanim dojechała do końcowego przystanku, opowiedziała jej historię swojego męża. Właściwie była to historia mężowskiego psa, który po śmierci pana stał się osowiały, stracił apetyt  i całymi dniami nie opuszczał legowiska. Bywały jednak chwile, gdy podnosił uszy, stawał na progu gabinetu i patrząc na puste krzesło zaczynał machać ogonem, jego oczy nabierały blasku i nie było wątpliwości, że pies widzi ducha swojego pana.

O wielu różnych duchach Agata się nasłuchała, o wielu tajemniczych ocaleniach, uzdrowieniach i niepoddających się logice przypadkach, z których najbardziej absurdalny dotyczył śmierci pewnego górnika, który w pierwszym dniu a właściwie pierwszej nocy po przejściu na zasłużoną emeryturę został we własnym łóżku zabity przez doniczkę, którą wiele lat wcześniej własnoręcznie przymocował do ściany. Ocalałą paprotkę żona zasadziła na grobie byłego górnika a niedoszłego emeryta.

Jednak opowieść o zużytej ideologii, która nie chce odkleić się od człowieka i na dużych wysokościach straszy niczym upiór – była dla niej nowością.

Pełnomocnik prowadził swój monolog przez dwadzieścia pięć minut, podczas tego czasu wypił dwie setki wódki i pół butelki wody mineralnej. Agata  nie przerywając słuchania  zamówiła drugą dostępną porcję z żelaznego barowego menu, czyli pierogi ruskie ze skwarkami.  Wiedziała już, jak można zaradzić dziwnej przypadłości. Czekała tylko, aż gość przestanie roztrząsać po trzy cztery razy te same wątki, przestanie się dziwić mocy natrętnych wspomnień, przestanie tłumaczyć się ze swoich politycznych ambicji, które jego zdaniem ściągnęły mu na głowę (a raczej do wnętrza głowy) tę niezasłużoną karę.

Bo fakt, że widmo dorwało go właśnie wtedy, gdy znalazł się u szczytu politycznej kariery był dla niego więcej niż wymowny:  to musi być rodzaj kary. Ale jak z tym żyć? Pani Agato, jak żyć?

Nie wiadomo skąd znał imię swojego medium. Nie próbował Agaty uwodzić, nie wypowiedział ani jednego słowa, które miałoby sugerować, że w zamian za pomoc dziewczyna może spodziewać się posady w brukselskim biurze. Nic takiego nie nastąpiło. Poradę przyjął naturalnie, bez afektacji i bez zdziwienia, że remedium może okazać się tak proste i oczywiste. Pożegnał się uprzejmym podaniem ręki, wcześniej zapłacił za podwójny obiad. Kładł banknoty na stole bez śladu zażenowania. Czynił to z miną kogoś, kto płaci za wizytę w gabinecie lekarskim. Założył płaszcz, chwycił skórzaną teczkę i nie oglądając się wyszedł na peron.

Po tygodniu zadzwonił do niej:  Pani Agato, zrobiłem, jak pani radziła. Jestem w Wieliczce, zaraz zjeżdżam. Mam rezerwację komory leczniczej na tydzień. Na głębokości 400 metrów  to draństwo musi się wykończyć.

Mirosław Drabczyk – Czerwone widmo pierwszomajowe
QR kod: Mirosław Drabczyk – Czerwone widmo pierwszomajowe