[Wtedy rzekła: Mistrzu]

Wtedy rzekła: Mistrzu i znikła –
Obudziłem się, trzęsąc z zimna,
i poczułem dawną ranę
otwartą na nowe cierpienie.

Deszcz jednostajny niczym pieśń
nie mającej końca rozpaczy
zacierał w ołowianej dali
sztych wschodzącego słońca.

Mój dom, który był miejscem
tylu ciężkich zawodów,
przenikał ostry smutek
jak woń zepsutego owocu.

Kim mogłaś być w tamtym śnie,
czuła zjawo u mego wezgłowia,
mówiąca szeptem: Mistrzu,
zanim znikłaś w ciemnościach?


Piosenka

Zanim wstanie świt,
skąpie sobą oczy,
rzeźnik w mrocznych drzwiach
ostrzy lśnienie noży.

Nim wstanie nadzieja
zdolna do wdzięczności –
zadymioną drogą
kataryniarz kroczy.

Umilkł hałas noży.
Przeszedł kataryniarz.
Teraz, w dziwną ciszę,
wrasta krzyk cierpienia.


[Kiedy już zamkniesz za sobą]

Kiedy już zamkniesz za sobą
głuchy niepokój wieczoru
(wysoko lśni księżyc
dzika kosa czerni),
nie odwracaj się do wnętrza
o ponurych, splątanych belkach.
Gdy w niebie nabrzmiewa księżyc,
tutaj się cieni twój los.


[Opuszczam powieki w blasku dnia]

Opuszczam powieki w blasku dnia
i zakrywam nadmiar marzeń.
Na mej twarzy raz za razem
plamki złota i czerwieni – cień
gałązki to ruchliwy, to powolny.

Spokój. Cisza. Ale w duszy wysuszonej
od uprawy melancholii
wzbiera nagle fala łez
niczym strumień który w kwietniu
toczy lód. I wszystko zmiata.


Jestem teraz sam

Jestem teraz sam, zbolały. W opiekuńczym
żółtym zmierzchu. Przez otwarte okno słyszę,
jak do misy z kryształu spadają wilgotne kwiaty.

Jeszcze nie wiem, czy ją pokocham
w tym lekkim sunięciu kroków,
pełną dobroci dla mego dziwnego życia.

Jestem smutny. Słyszę jej ciche stopy
i słodki głos, tam na dole, w mokrym ogrodzie.


Ona leży w łóżku

Ona leży w łóżku i ja leżę w łóżku.
Wyczekuje – jak ja – rozbudzona, naga,
błagalna i ciężka, gdy noc odchodzi
od zmysłów, ociemniała i głucha.

Pomiędzy nami otwierają się morza
rozległe, bezmierne jak sprzed sakramentów,
a wspólny oścień bólu pali do żywego,
gnając mnie i ciebie ku gorzkiej wieczności.

Bronimy między sobą Boga, który nas zasmuca,
inaczej – od jutra – żałoba w ciężkich sercach.
Ale upici czekaniem, chorując na miłość,
wiemy, że jestem mężczyzną, a ty jesteś kobietą.


Pogodnym wieczorem

Róże pogodnym wieczorem
dźwignęły się w rosie;
ciemność malw okrąża
bezruch kasztanowca.

Noc spokojnie zapada
oparami jeziora.
Zaświeć, zaświeć lampę.
Wybudzona – moja trwoga.

Będziemy szczęśliwi

Będziemy szczęśliwi. Drzewa wiśniowe czerwienieją od owoców.
Nasze czoła są piękne niczym tysiąc ruchomych róż.
W naszych wnętrzach wirują spirale krwi.
Byłem zagubiony, Boże, nie uznając Ciebie.
Teraz Twój oddech przenika mój oddech,
mnoży się bez końca Twój obraz w moim wnętrzu
jak fala strumieni wiosną na równinie.

Jestem Twój. Odgaduję Ciebie. Moje sny to korytarze
Twego głosu. Ciało upodabnia się do domu
ogarniętego upojeniem, rosłe, nieskończone,
gdzie letni dzień przepływa naczyniami rozkoszy
(lato tego roku jest ciężkie od owoców Twojej łaski).
A ja, tak bardzo szczęśliwy, czuję dzięki lipom,
jak szemrzą Twoje soki, boskie soki, i podchodzą ku samym liściom.


[O, dniu ostatni]

O, dniu ostatni, pachnący różami i wodą.
Sam jeden w chłodnym i obszernym domu
raduję się ustroniem poza wszelkim lękiem
i szeptem łagodnym odchodzącej przeszłości.

Kończy się słońce, a zaczyna księżyc.
Żadnych odwiedzin. Żadnego zbłąkanego smutku.
Oto ciche królestwo – z dala od życzeń, iluzji,
a w nim kojące poczucie ufności.

Wzdłuż kwitnących murów rozłożył się wieczór
niczym nagi i smukły cień wieczności.
Powrócił pszczeli rój. To brzęczenie słów –
czystych, mocnych słów – dedykuję ciszy.


przełożył Dariusz Dziurzyński

Karel Van De Woestijne – Dziewięć wierszy
QR kod: Karel Van De Woestijne – Dziewięć wierszy