Miedzą
To jest sen, a to jabłoń.
Wstajesz z przerażeń. Otwarty
chlebak, okruchy na dłoni.
Z każdym znakiem mniej
w sobie. Zewnętrze zaciera się,
limes interior – ptasie łajno na ganku.
Prognozy nie są najlepsze.
Porywisty wiatr z północy. Dym
w gardle.
Bo
nie mogę wykrztusić tego zachwytu
patrzeć na wilgotne kretowiska
gdy nisko mgła
przydarzają się prześwity
niewielkie dlatego ostrożnie
nieś granatowy czajniczek
na uroczyste okazje
w kwiaty bo się rozbije
Bez ciebie zakwitnie czeremcha
jeszcze świerszcze
skrzypią szlifowane w brązie
coś się zacina
zgrzyta i rozpada
jak gładko z grzybobrania
w Jaworniku wychynąć
pomiędzy krzyże i jeżynę
czarną ręką na język
Prowcza
Potok gada gate gate para gate
parasam gate bodhi swaha, owcze
dzwonki wtórują, mężczyzna
w szelkach ostukuje młotkiem
siewnik z rdzy. Dźwięki są wyraźne
Czysto rozchodzą się w powietrzu i znikają.
Dzień
Klangor żurawi
zmierzających na południe.
Przycinam żywopłot i zrywam
suche jak pieprz owoce czarnego bzu.
Powietrze jest czyste.
W oddali wyraźnie widać góry.
Jakbym na chwilę odnalazł klucz.