Powrót p. Swena pod postacią toczącego się koła, wyzwolił w naszej dzielnicy dawną energię mającą wpływa na powstawanie niecodziennych rzeczy. Można by rzec, że tu u nas między Oporowem, Aleją Pracy a Przodowników Pracy rodzili się sami domorośli wynalazcy.

A zaczęło się od tego, że sąsiad z ostatniej bramy powiesił nad swoim oknem antenę telewizyjną w kształcie koła. I tylko on mógł dzięki niej ściągać program czechosłowackiej telewizji. A przy dobrej pogodzie  nawet radziecki, z samej Moskwy. Wieść rozeszła się dość szybko i na naszej ulicy zaczęły się mnożyć się okrągłe anteny, do czasu, aż z pobliskich koszar wojskowy wóz pelengacyjny nie zatrzymał się na naszym podwórku. Wysiadł z nich żołnierz w hełmofonie i przetarł oczy zupełnie jak ojciec Cylka, gdy zobaczył swego syna, jak chodzi po drewnianej ławce komina. To był tylko zakład między nami, ale do dzisiaj będę pamiętał jego szeroko otwarte oczy i dłonie uniesione do góry, w błagalnym geście.

– Do diaska – krzyknął żołnierz ściągając gwałtownie hełmofon – to stąd te zakłócenia obywatelu kapitanie. Obywatel kapitan słusznego wzrostu i tuszy, wytoczył się z kabiny, i otarłszy twarz z potu, popatrzył w górę, gdzie na każdym prawie piętrze wisiały stalowe obręcze naszych telewizyjnych anten. – Klepnął się po głowie i pełnym uznania głosem stwierdził:

– Widzicie Andrzejewski, takich nam właśnie w wojsku potrzeba, myślących, a nie leserów czekających na przepustki. Tu popatrzył mu w oczy. Ten jednak nagle zadarł głowę do góry i napotkał przestraszone oczy mojej mamy.

– Rozebrać mi to i odstawić dowody rzeczowe do jednostki – powiedział Kapitan krótko, kończąc wynalazczą rewolucję na naszej robotniczej ulicy…

Potem nastąpiła mała stagnacja, przerwana dopiero przyjściem do szkoły nowego belfra od zajęć praktyczno-technicznych. Pan Janeczko, bo tak się nazywał, od początku zaimponował nam swoim zapałem. Wpierw zrobił porządek na zapleczu, powyrzucał z ciężkich szaf zapomniane już przez nas, oklejone papierem toaletowym butelki, figury gliniane dziwnych stworów; ni to psów, ni to koni – nie pamiętałem, kto był ich autorem. Potem pozsuwał ze sobą ławki, tak że tutaj miał nas teraz na oku, a zarazem mógł wejść między rzędy, by widzieć nas po jednej i po drugiej stronie.

W parę dni później na drzwiach zawisł plakat: „Zapisy na warsztaty miniaturyzacji”.

O kurcze, jeszcze nigdy przedtem nie widziałem moich kolegów bardziej zaintrygowanych jakimś anonsem. Poszli nawet do biblioteki, by zajrzeć do słownika i zobaczyć, co znaczy słowo: miniaturyzacja. Mnie kojarzyła się z gderaniem mojej mamy, że jak nie będę jadł śniadania, pił mleka, to nie urosnę i będę takim małym liliputem jak Munio z IIb – był jeszcze niższy i szczuplejszy niż nasz Mały.

Oczywiście wszyscy bez dwóch zdań zapisaliśmy się na warsztaty, ba nawet Geno, którego wcześniej bardziej interesowała budowa drewnianej platformy do zjeżdżania z górki Blacharskiej.

Spotkania u p. Janeczko zaczęły się wtedy, gdy okazało się nagle, iż pan Swen tocząc się przez alejki parku przy cmentarzu na Oporowie, został nagle zagadnięty przez jakąś zabłąkaną parę o drogę wyjścia z labiryntu oporowskich ścieżek. A że był dobrze wychowany, to wyciągnął zza szyi rękę, i gwałtownie nią gestykulując… nagle wrócił do pionu. Co prawda na początku lekko zgarbiony, ale po dwóch dniach był już tym samym panem Swenem od zamku z zapałek i połykanych gwoździ.Właściwie to przestał nas interesować. Przyzwyczailiśmy się do zmiany jego postaci, ścigając go czasem rowerem po wysypisku, ale on prawie zawsze wygrywał, opanowawszy wszystkie nieznane nam skróty.

Na pierwszych zajęciach p. Janeczko położył na każdej ławce narzędzia, kleje i deszczułki, tak lekkie, że przy lada przeciągu ulatywały w górę. To było egzotyczna balsa, o której mieliśmy się wkrótce dowiedzieć czegoś więcej.

Pan Janeczko rozwinął na stojaku od map dużą płachtę szarego papieru, na którym narysowane były przekroje małej żaglówki. Na końcu widniał rysunek masztów pochylonych w dół, a cały jej kadłub znalazł się… no tego, nawet w najśmielszych marzeniach nikt z nas przedtem nie widział… w pustej butelce…Zaniemówiliśmy, zrobiło się tak cicho, że słychać było z sali gimnastycznej odgłosy piłki siatkowej….

Pan Janeczko całkowicie zapanował nad naszym wolnym czasem. Ba, po pierwszych zajęciach było już tak, że pytaliśmy siebie na przerwie, czy ktoś z nas wie, kiedy odbędą się następne warsztaty, i czy czasem nie zostały odwołane. Chodziliśmy wyprostowani, z uniesionymi wysoko głowami. Każdy z nas na swój sposób był dumny, iż należy do elitarnego klubu miniaturyzacji. Nikt z nas nie potrafił wymówić tego słowa jednym tchem, ale wszyscy w szkole od tego momentu zaczęli nas nazywać „Miniaturami”. „Patrz idą Miniatury” albo „Zamiast małych kreatur same miniatury”… kompletnie nam to nie przeszkadzało. Może także pan Janeczko jakby bardziej się wyprostował i wodził wzrokiem po innych nauczycielach z dużą dozą nabytej przy nas wyższości.

To były naprawdę fantastyczne zajęcia. Po zaledwie kilku umieliśmy już samodzielnie zrobić kadłub łódki i osadzić na pokładzie dwa maszty. Pan Janeczko pomagał nam tylko zamontować cienkie druciane zawiasy, na których te się poruszały. To było sto razy lepsze niż zapałczany zamek p. Swena i nasze plastikowe żołnierzyki.

Wodowanie naszej łódki w środku pustej szklanej butelki po rumie „Havana Club 69”, którą zdobył p. Janeczko, uznając, że jest dostatecznie pękata, by zmieściło się w niej nasze dzieło, wypadło w piątek po ostatnich lekcjach. Chciałem jeszcze zdążyć do domu, zostawić tornister, przebrać się, gdy na drodze stanął p. Swen:

– Gdzie tak pędzisz – zaczął – może byście przyszli do mnie dzisiaj. Mam już tyle uskładanych zapałek, iż moglibyśmy skończyć ten zwodzonym most przy głównej bramie.

– E, może kiedy indziej, dzisiaj mamy wodowanie naszej łódki – rzekłem, wyraźnie podkreślając każde słowo.

– A to ciekawe – odparł zaintrygowany p. Swen. – Czyżbyście znowu coś odlotowego wymyślili?

– Nie, to p. Janeczko, nowy nauczyciel od zajęć praktyczno-technicznych.

– Powiedz mi, a co tam robicie.

Tu miałem już na końcu języka całą przemowę, ale w ostatnim momencie ugryzłem się weń i powiedziałem krótko:

– Chodzimy na warsztaty miniaturyzacji i teraz zmniejszamy żaglówkę.

– Ooo, to musi być nadzwyczaj ciekawe – odparł wyraźnie poruszony p. Swen.

– No pewnie – odrzekłem, rozciągając akcent na całe zdanie.

– To najpewniej nie będziecie mieli czasu przyjść i dokończyć ze mną waszego zamku?

Pan Swen pierwszy raz użył słowa waszego, ale w tej chwili nie robiło to na mnie żadnego większego wrażenia.

– Nie, chyba nie – wymówiłem tak szybko jak tylko potrafiłem, żeby nie rozwijać już tego wątku. Myślami byłem już przy naszej żaglówce i butelce po rumie „Havana Club 69”.

Pan Janeczko spóźnił się niecały kwadrans i nie mógł wyjść z podziwu, że wszyscy stoimy spokojnie pod drzwiami gabinetu. Cylek i Geno obeszli nawet budynek, by zaglądnąć do okien od strony podwórka, czy czasem nie wydarzyło się coś niespodziewanego i czy spotkanie nie jest przypadkiem odwołane, jak to często bywało z różnymi spotkaniami w tamtych czasach. Widzieli tylko p. Swena przemykającego powoli za płotem, który, tak nagle jak się pojawił, tak i zniknął w pobliskich zaroślach.

– Słuchajcie, rzekł od drzwi p. Janeczko – za chwilę nastąpi ważny moment w waszym życiu pasujący was na młodych modelarzy. Macie szczęście, bo ja czekałem na to przeszło pół roku. Ale ja nie lubię czekać i wiem, jak takie oczekiwanie boli.
Zaaferowani pokiwaliśmy ze zrozumieniem głowami, prawie się o nie uderzając. Czuliśmy mrowienie w palcach. Każdy obserwował każdego, tak na wszelki wypadek, aby nie stało się nic nieprzewidzianego, co mogłoby na dalszy czas oddalić ten dzisiejszy fascynujący moment…

– To jest butelka, jak widzicie szyjka jest wąska, ale nasza żaglówka też jest mała, a opuszczane w dół maszty pozwolą nam ją włożyć do jej środka. Mówiąc to przywiązał nitkę do końca jednego z masztów.
– Ty – zwrócił się do Cylka – potrzymasz butelkę, Rudek będzie trzymał żaglówkę, Mały korek, którym ją zamkniemy, a ty – skinął na mnie – włożysz ją powoli do środka. Ja będę przez moment jej kapitanem.

Tak jak powiedział, tak też się stało, co prawda lekko trzęsły mi się z wrażenia ręce, ale p. Janeczko podtrzymywał kadłub od spodu i delikatnie wsuwał go wraz ze mną do butelki. Wydawało nam się, że cała operacja trwa bardzo długo, a tu nagle żaglówka zniknęła w jej wnętrzu, a p. Janeczko nagle lekko szarpnął nitką w moją stronę i pochylone maszty dumnie rozpięte powróciły  do pionu, a my prawie jednocześnie sapnęliśmy z ulgą…

To była nasza kilkutygodniowa praca, wiele godzin poświęconych wyłącznie naszej małej żaglówce zamkniętej teraz w butelce. Nie byliśmy na poligonie, na wysypisku ani na ogródkach działkowych…

Gdy odprężeni, delektowaliśmy oczy naszym dziełem, Geno niespodzianie trącił mnie ramieniem. Za oknem dostrzegliśmy twarz p. Swena przyciśniętą do krat. Pewnie wszystko widział, pomyśleliśmy, ale w tej chwili było nam to zupełnie obojętne…

– No chłopcy, to była dobra, profesjonalna robota – rzekł nie bez dumy p. Janeczko i uścisnął ręce każdemu z osobna.

Niechętnie rozchodziliśmy się do domów, zerkając przez cały czas na okna naszej pracowni, w której świeciło się jeszcze światło. Pan Janeczko wygonił nas, stwierdzając, że musi przygotować salę na poniedziałkowe zajęcia, i oznajmił krótko, że na następne spotkanie szykuje nową trudniejszą niespodziankę.

Od momentu wodowania naszej łódki w pustej butelce minął właśnie tydzień. Zaprzątnięci myślami, co też za niespodziankę szykuje p. Janeczko, nie zauważyliśmy kolejnego już zniknięcia pana Swena. Nikt z nas ani z naszych rodziców nie widział go od tego dnia, gdy nasze cacko z balsy zakotwiczyło obok nalepki „Havana Club 69”.

Był już wieczór, gdy z tyłu na podwórko, gdzie mieszkał p. Swen, wtoczył się traktor z niewielką przyczepą, na której widniał jakiś długi pakunek. Swen wyskoczył z kabiny i kazał dwóm towarzyszącym mu ludziom, ostrożnie przenieść go do piwnicy. Odpoczywali, paląc „Sporty”. Ich duszący dym spowodował nagły kaszel pani Miry mieszkającej na parterze.

– Co to będzie sąsiedzie, Co pan tam znowu wymyślił? – spytała, krztusząc się na dobre.

– A, zobaczycie niedługo sami – odparł tajemniczo, patrząc na nas dyskretnie.

– No panowie, tylko ostrożnie, bardzo proszę ostrożnie – instruował kończących palić pomocników.

– Będzie kasa, będzie ostrożnie szefie. – Ten w berecie mrugnął do swego kolegi.

Po chwili zniknęli na piętrze, i gdy wbiegliśmy do bramy, słychać było tylko trzaśnięcie drzwiami…

Mimo, że żyliśmy już następnym spotkaniem z p. Janeczko i jego miniaturową pracownią, to każdy z nas miał myśli zajęte wymyślaniem różnych dziwnych rzeczy, którymi mógł nas zaskoczyć p. Swen.

Geno twierdził, że to może być zamówiony przez niego prawdziwy zamek z drewna lub klocków, aby nas odciągnąć od zajęć z p. Janeczko, a Cylek, że to może jakaś nowa sztuczka, którą chce po raz kolejny zadziwić całą naszą ulicę.

Tak czy inaczej p. Swen zniknął za drzwiami swego mieszkania, a my odliczaliśmy już godziny do warsztatów p. Janeczko. Tym razem, gdy przyszliśmy do sali na parterze, czekały na nas przepalone żarówki, cienka bibułka i dużo różnych wąskich długich listewek z balsy.

– Chłopcy teraz dopiero będziemy dokonywać rzeczy niemożliwych – rzekł tajemniczo dla nas p. Janeczko i rozwinął na stole płachtę z tego samego szarego papieru, na której był naszkicowany był…mały dwupłatowy samolocik.

– Tak nie mylicie się, będziemy wkładać do wnętrza żarówek małe składane samoloty…

W tej samej chwili p. Janeczko stał się dla nas przewodnikiem, za którym poszlibyśmy nawet ciemną nocą na stary poniemiecki cmentarz, gdzie straszyły, jak mówiła p. Podoska,  przeklęte, nierozgrzeszone dusze.

Zajęcia minęły nam w takim skupieniu, że niewiele rozmawialiśmy ze sobą, a szlifowanie elementów z cienkiej balsy pochłaniało bez reszty, tak, że prawie wszyscy spóźniliśmy się do domów na kolacje, po raz pierwszy, wzbudzając niepokój w naszych rodzicach. Tym samym, ktoś z nich musiał rozmawiać o tej sprawie albo z dyrem albo p. Janeczko, gdyż następne zajęcia zostały przeniesione o dwa tygodnie. To był cios prawie nokautujący. Na przekór utyskiwaniom naszych rodzicieli, zaczęliśmy się pilnie uczyć, łamiąc tym wszystkie nasze przyrzeczenia. Nie chcieliśmy dać im pretekstu, by zabronili nam chodzenia na warsztaty p. Janeczko. Trudno musieliśmy zacisnąć zęby i nauczyć się czekać…

Minął pełny tydzień. Sobota była deszczowa, umówiliśmy się więc w bramie p. Swena. Każdy z nas miał przynieść rysunek samolotu, którym planował wylądować w przepalonej żarówce pana Janeczko. Żołnierzyki i zapałczany zamek budowany z p. Swenem odleciały na daleki plan, właściwie, to już nie było ich widać.

Niespodziewanie drzwi do mieszkania p. Swena otworzyły się, a on sam uśmiechnięty jak zawsze, gdy udaje mu się, to co sobie zamierzył, wtoczył się na korytarz i szerokim gestem zaprosił nas do siebie:

– Chodźcie chłopcy, chcę wam coś pokazać – zaczął – tego jeszcze nie widzieliście, a w dodatku będziecie pierwszymi, którym to pokażę przed publicznym pokazem.

Zaciekawieni, ale bez większego entuzjazmu, przekroczyliśmy próg. Naszym oczom ukazał się ten sam pokój, w którym zniknął p. Swen, wtedy, gdy spłonął, tańcząc na łebku zapałki. Na jego środku leżała oparta o dwie podpory duża butla, taka jaką widzieliśmy przez szybę „Peweksu”, reklamująca nasz polski spirytus. Miała z półtora metra wysokości, była z prawdziwego szkła, nie żadna tam plastikowa atrapa.

– Teraz chłopaki usiądźcie wygodnie, bo jeszcze nie widzieliście człowieka w butelce.
– W bu-bu-butel…ce – zająknął się Geno, któremu ten pomysł, jakby uciekł sprzed nosa.

– Tak dzieciaki, w butelce. – Pan Swen ściągnął z siebie dresy i ukazał się nam w obcisłym stroju, jaki nakładają na siebie cyrkowcy. Zaczął się rozciągać, jak wtedy, gdy zrobił ze swego ciała żywą obręcz. Potem gwałtownie wypuścił z płuc powietrze, jak gdyby chciał unieść się w powietrze. Trwało to z niemała kwadrans. Tak „rozgrzany” wziął ze stołu butelkę z olejem i zaczął nacierać nim ręce i barki.

– Nie dziwcie się – zaczął, wyprzedzając nasze pytania – muszę przejść przez tą wąską szyjkę, a potem to już z górki…Ćwiczyłem prawie dwa tygodnie – mówił dalej, widząc, iż znowu „przeciągnął” nas na swoją stronę. Po chwili skończył, jeszcze raz wypuścił całe powietrze z płuc, tak, iż jego policzki zapadły się, jakby nie miał zębów. Stanął opanowany i gotowy na wszystko. Jak gdyby robił to już od lat, przesunął taboret do butli i złożył ręce jak do skoku do wody. Wsunął głowę, lekko ją odchylając w lewo, to w prawo do wąskiej szyjki, i zaczął całym ciałem przeć do przodu.

– Popchnij mnie – rzucił w moim kierunku, jak brzuchomówca, wydobywając głos z butelki.

Spanikowany, chwyciłem go za nogi, pomógł mi Genek, który mimo swojej wagi w takich

sytuacjach wykazywał się zwykle refleksem.

–  Jeszcze trochę, nie bójcie się. – Sapał, wypuszczając całe zgromadzone w sobie powietrze.

Pracował rękami, starając się dopłynąć do przeciwległego szklanego brzegu.

–  Taaak! Dobrzee! – ponaglał nas butelkowy Odeyseusz. Na moim i Gena  czole wykwitły kropelki potu.  Baliśmy się, co będzie, jak p. Swen zaklinuje się w wąskim przejściu, gdy Geno nagle poślizgnął się na chodniku leżącym przez taboretem, i z całej siły oparł się o mnie. Trzymałem pewnie nogi p. Swena, gdy Geno wbił mnie prawie swoim ciężarem w szklaną szyjkę,  a  Jego naoliwione ciało  wystrzelone jak z procy  wylądowało tuż przy nalepce „Polish Spirit Monopoly”. Pan Swen, jakby mieszkał w niej od lat, przekręcił się spokojnie i metodycznie na drugi bok, podparł głowę ręką i pomachał do nas, jak do swojej wiernej cyrkowej widowni.

–  Hej, chłopaki, jak to wygląda? – Jego głos dobiegał jakby zza ściany.

– Fantastyko! – wykrzyknął Cylek, a Geno dumnie powiódł po nas wzrokiem, szukając potwierdzenia, że to dzięki niemu pan Swen dokonał swojego oficjalnego „wejścia do wnętrza butelki”.

– Dobrze, za chwile wyjdę – odparł, tylko się tu trochę zadomowię. Pan Swen wyglądał przez szkło w tym swoim obcisłym skafandrze jak duża oswojona ryba. Musiałem przyznać, że potrafi zaskakiwać, ale jednak nie dorównał pomysłowi włożenia do wnętrza żarówki miniatury składanego samolotu.

– Dobra, wiem już, w jakiej pozycji będę tu leżał – odparł do nas, tym samym płaskim głosem dobiegającym z wnętrza „Monopolu Spirytusowego”.

Przyklęknął tuż przy wyjściu z butelki, włożył weń ręce, wypuścił powietrze i próbował złapać palcami okrągły brzeg szklanej szyjki. Jego natłuszczone palce ześlizgiwały się z niej. Kończyło mu się powietrze, tak, że zmuszony był robić coraz częstsze przerwy na złapanie oddechu. Popatrzyliśmy po sobie z niepokojem, ale łagodny uśmiech p. Swena uspokajał nas…

–  Jeszcze chwila chłopcy i wyjdę – mówił ciszej, jakby do siebie.

Trzeba będzie rozbić butlę – fachowo rzekł Geno, rozglądając się po pokoju.

–  Ciekawe, czy ma jakieś narzędzia – wyrwało się Cylkowi.

Miałem ciągle nadzieję, że p. Swen wyjdzie z butelki o własnych siłach i pokaże swoją nową sztuczkę naszym rodzinom, sąsiadom, w tym także p. Janeczko.

Niestety nie znaleźliśmy nic oprócz tłuczka do mięsa. Geno uderzył z całej siły za niemą zgodą p. Swena, ten schował twarz w dłoniach, ale szkło ani drgnęło. Geno zamierzył się z całej siły, łamiąc tylko trzonek. Mały stał przestraszony z boku. Renek włożył swoje ręce do butelki, chwycił, na ile miał siły dłonie p. Swena, ale te wyślizgnęły się niczym stare zużyte rękawice.

I tak, od tego momentu, nasi bliscy, kiedy tylko wpadaliśmy w tarapaty, a zdarzało się nam to dosyć często, powtarzali nam to zdanie jak mantrę: „Nie dajcie się chłopcy tak, jak Pan Swen nabić w butelkę”.

Wrocław 22.06.11/26.06.11

Gabriel Leonard Kamiński – Pan Swen nabity w butelkę
QR kod: Gabriel Leonard Kamiński – Pan Swen nabity w butelkę