Perpetuum mobile

Jak rozgnieść ten rdzeń!?
Usmażyć, ten wiążący nas wszystkich procesor...!?
Włócznią Longina rozszczepić na płyn nasze istnienia?
Zawisnąć w kokonach, pod krwawym księżycem?
Wymyślić narkotyk, na wszelką emocję?
Za gęsto, za lepko, a ścieżki wydeptane, jak głębokie kaniony
nie dają widoków, a dają recepty, wieki całe już po terminie.
Należy uprzątnąć, ten cały porządek!
Spalić, te wody spokojnie stojące!
Cofnąć do archetypowych języków Babelu i uciąć je wszystkie, nim je pomieszają!
Atom uczynić nierozszczepialnym...
Zwierzęta cisnąć, w królestwo protistów...
Uczynić piekło, jest wielce wskazane!
Nie firm nam potrzeba, czy instytucji...
Każdemu po wyspie!
Decentralizacji!
Konstrukcja „niweczy – perpetuum mobile”.

Obłęd

Nie istnieje miłość absolutna,
bowiem każdego można rozczarować.
Nie istnieje nikt dostatecznie ślepy,
by jak pies przymierać głodem z godnością,
obok niebytu.
Bo klęska, to proces długotrwałych,
konsekwentnych błędów, które
są źródłem twej tożsamości.
Żadna wprawdzie butelka, nie wybiera swej zawartości
i owalów swoich nabiera, pod nieczułą ręką demiurga.
A wreszcie i paplanina, może i nie od rzeczy, może i
piękna nad wyraz...
Koślawy trawnik wyrażeń, bez przeznaczenia na formę.

Ja – leżę u podstawy. To trop do wszystkiego innego.
Teraźniejszość wypływa z przeszłości – obie w bezruchu niezmiennym.

Ten ciekły potwór ustaleń... Ta żrąca zbiorowa świadomość...
Ta akceptacja substancji... Ten schemat funkcji satyrycznych...

Śmieszne, straszne i błędne.
Obłędne, złudne i zgubne.

Jestem
              Jest
                           Są
                                       Tamci
Dno to nie koniec.
Miłość mi obca.

Morderca

On, gdy był sam, zawsze się masturbował.
On, gdy był sam płakał – inaczej nie okazywał słabości.
Oni gardzili nim, urągali, odmiennym go widząc spojrzeniem.
On nie miał planu, lecz plótł pajęczyny.
Oni śmiali się z niego, zamiatając ich kłęby pod dywan.
On nie plótł już pajęczyn, a nie gardził nimi dosadnie.
Chciał widzieć ich, tak, jak postrzegał siebie.
Oni się uśmiechali, smakując go końcem języka,
lecz konsumując go,
rzygowin puszczali bałwany.
On wiarę odrzucił z ramienia, na krzywej prostej wędrując.
Ugięty pod darnią tamtych, co rośli na jego plecach.
On myślą sięgał ku sobie, ku gwiazdom, ku nowej jakości.
Oni jakości nie widząc, darń, chcieli zwrócić darni.
On upadł, jak bezbożny Chrystus,
co przejrzał wreszcie na oczy.
Oni deptali po nim, wąchali, z dużym przejęciem.
On czołgał się, patrząc ku górze, marząc by się tam przykleić,
gdy ranny pot zimnej darni, przylgnął do niego na dobre.
Tłamszony od góry i dołu, wolny od barków po włosy,
Żył jako szczep kępy trawy, mimo że pulsował krwisto.
Darń
                to...
                              m o r d e r c a. . .

Postęp

Ludzkość sama siebie wyrozumieć nie może...
W obrębie własnej symboliki dochodzi do przesterów.
Widzimy gesty tożsame, a różne...
Kciuk w dół niegdyś odbierał żywota,
a teraz jest zwykle dezaprobatą.
Kulturą mocni, bezsilni w naturze,
to nasz mechanizm do walki z nią samą.
Naszego gatunku to cech wyjątkowy,
którego brak w królestwach odmiennych.
Bezwzględni jak sama natura, choć nie dostrzegamy tego,
kroczymy po wytyczonych granicach.
Złapani w łyka, nie widzimy ich nawet, gdyż są naturalne dla nas jak oddech.
Szkolnicze getta, transfuzje wiedzówek, szmaty nasączone edukacją...
Historia jest postępowa – wyrzekł, ów straszny jegomość, choć gdyby się zastanowić,
to przecież miał rację.
Coraz lepiej, choć coraz gorzej – to kwintesencja postępu!
Era informacji, bez skutecznych antyspyware...
Rozmywa się jądro systemu, pochłania systemy obce, lepkie infekcje...
Ogłupiali w wiedzę, tacy bezrozumni, rzucamy się sobie do gardeł.
Bo każdy ma przecież swój rozum!
Bo on się oszukać nie da!
Bo ten, to pierdoli głupoty, a tamten, to zawsze ma racje!
Frasunek napędza myślenie.
Myślimy na chłopski rozum – że ten, to jest czarny, a tamten, jest biały,
a tamten ciapaty, więc chuj mu do papy!
Uśmiech politowania – cóż więcej? Kogóż przestrzec ja mogę?
W wezbranej toni nicości, cóż mój głos może znaczyć?
Coraz rzadsze wojny, coraz straszniejsze.
Coraz częstsze, a rzadsze informacje.
Coraz w lepszych warunkach, choć dalej hołota.
Coraz lepiej, a coraz gorzej – postęp, nam postępuje!

Transfer danych

Jesteśmy tylko symulacją.
Przewijanym do tyłu filmem, w którym jedna klatka,
zawiera nieskończoność informacji.
Jesteśmy tylko symulacją.
Atomem z ziarnka piasku, spośród mandali, która spoczywa na podłożu planety,
mknącej w jednej, spośród morza galaktyk, które są ledwie jedną komórką nerwową.
Jesteśmy tylko symulacją.
Nieskończoną małością, w nieskończonym ogromie.
Bezrozumną komórką, w ciele jakiegoś zwierza.
Informacją tak nikłą, że liczą nas na palcach jednej ręki.
Jesteśmy tylko symulacją.
Nie rozumiemy swego istnienia, tak pewni, że istniejemy.
Ledwie kiełkuje w nas świadomość, której nie rozumiemy,
a którą pragniemy ujarzmić.
Autyzm łączący nas z serwerami,
Sawanci liczący proces technologiczny naszych kroków,
Niczym w blockchainie magazynują nasze istnienia...
Jesteśmy tylko symulacją.
Pojedynczym impulsem, wysłanym przez neuron,
w kurczliwym odruchu rączki noworodka.
Jesteśmy tylko symulacją.
Tworzoną w szpiku kotnym,
zniewoloną symbiotycznie masą, która jest częścią jednego mikroprocesora...
Jesteśmy tylko symulacją.
Zaledwie oparem istnienia...
A gdy się o tym dowiemy, zakończy się nasza projekcja...

Esej o kulturze

Jestem mizantropem, wbrew swym poprzednim generacjom.
Sunę przez świat nienawidząc jego i siebie po równo:
Jego, za bezsens gruntowny; siebie za moralny konstrukt wszczepiony w kark, który mną miota, jak kundlem w obroży elektrycznej.
Wcielając się w stwórcę, który nie istnieje, bo przecież ziarnem jednym spośród mąki naszych kulturowych zakalców, patrzę na tezę Nietzschego, mówiącej o psychotragicznej męce, na jaką skazał nasz zachodnioeuropejski świat Sokrates.
W istocie, był on ojcem dajmoniona, którego chrześcijańscy krzykacze przekuli na swe czcze kazania o wielkości mąk, pracy i posłuszeństwa, które miały prowadzić do ich wyśnionego Boga.
Pozorna światłość antycznych, ciemna chciwość diakonów – jeden nurt rynsztoka, który kształtował przyszłość wyzwolonych niewolników, w klatce tego globu.
To, niewykluczone, źródła pierwotnych okowów, którymi dzwonimy do dziś, śmiejąc się z niewolniczej wolności klatki i kornie ją akceptując, bo bez niej wyzionie nas pustka kosmosu w której brak wszelkich ziaren.
Niewykluczone, podkreślam, bo trafne wnioski nie istnieją, a ja sam wiem równie niewiele co każdy, co głosił nasz rzekomy ojciec upadku.
Niegdysiejsi diakoni umarli, lecz cierń tego plonu pozostał, a innych pozostał także, bo każdy duch ludzki karmił się własnym ziarnem, by chronił go twardy zakalec przed bezdenną jamą kosmosu.
Bojąc się pięknej próżni, spętali swą klatkę w łańcuchy, wijące się jak gadzie cielsko, by dyndać na strykach blaszanych, a nawet przywdziewać ich więcej, byle tylko nie znaleźć się w próżni.
Pęta przeciwko pętom toczyły i krwawe boje, łamiąc gnaty swych jeńców, ścieśnionych w zmiażdżoną miłość do pęt swoich, broniąc niczego nieświadomych, przed brakiem prawdy, którą dął ziąb kosmosu.
Dziś pęta, jako macki krakena splecione na szyjach, dożylnie nas karmią, jak robiły to z nami maszyny, w słynnym dziele kinematograficznym.
Dziś nie widzimy kosmosu i nie wiemy, że on istnieje.
Dziś dyndamy, kołysani wiatrem, na ukochanych lianach z blachy, by co jakiś czas zbudził się jakiś wybraniec.
Będzie on patrzył, w beznawistną pustkę kosmosu, by pojąć tyle, ile pojąć może, wisząc bezwładnie na łańcuchach przykutych do klatki.
Będzie tak patrzył, aż nie wyzionie ducha i nie przestanie być.
To jego jedyne zadanie, które nie przyniesie mu nic.
Jedyną ulgą: dostojna śmierć, opłacona haniebnym umieraniem.
Szymon Drozdowski – Sześć wierszy
QR kod: Szymon Drozdowski – Sześć wierszy