Przemo C.
Siedzieliśmy w kuchni i chlaliśmy wódę. Był moim szefem, ale w tym momencie to nie miało znaczenia. Poziomy naszych stanowisk wyrównały się, niczym w socjalistycznej utopii. Zamiast przełożonego i podwładnego, kierownika i zwykłego robola, przy stoliku mierzyli się znajomi od flaszki. Wziąłem kieliszek i polałem od serca, aż trochę ulało się na ceratę.
– Panie kierowniku… – podałem mu szkiełko z przeźroczystym trunkiem.
– Młody – przerwał mi podnosząc dłoń. – Tutaj mów mi Przemo. Ale przy chłopakach się nie zapomnij.
Kurwa, czterdziestoletni chłop i każe mówić do siebie „Przemo”. Zupełnie, jakby całe życie kiblował w szóstej klasie.
– No dobra – odpowiedziałem.
Opróżniliśmy nasze szkła, po czym znów napełniłem kieliszki Żubrówą, kupioną z pod lady w jednym z polskich sklepów. W Londynie fajki i wódę opłaca się nabywać tylko w ten sposób. Przemo wyciągnął paczkę białych Marlboro, zdjął folijkę, otwierając zerwał akcyzę i poczęstował mnie papierosem. Odpaliłem. Trochę dziwnie smakował.
– Kurwa, coś dziwnie smakują, nie? – skrzywił się Przemo.
– Odrobinę – przytaknąłem.
– Podróby… – ocenił fachowym okiem.
Miał twarde, wysmagane przez życie rysy. Nie jeden raz już dostał w kość. Ogolona lecz wciąż z widocznym, rosnącym zarostem twarz była jak jedna z tych zakurzonych encyklopedii, położonych gdzieś na półce w widocznym miejscu, której głównym zadaniem jest tylko stać i żółknąć. Nikt po nią nie sięga, nikt się nie interesuje. Przema też nikt nigdy o nic nie pytał, nikogo też to za bardzo nie obchodziło. Był w końcu naszym szefem, naszym kierownikiem, naszym wielkim kapo. Wielką stukilogramową kupą tłuszczu i mięcha, która chodziła po rusztowaniu i wrzeszczała po wszystkich swoim mocnym, zdartym, generalskim głosem. Byłem jedyną osobą, która nie bała się do niego podejść i zagadać, jedyną która czuła przed nim respekt, a nie strach.
I właśnie mi, jako jedynej osobie z naszej grupy, nie płacił na czas. Tym razem zwlekał aż tydzień. Moje fundusze powoli zaczynały równać się zeru, więc musiałem go odwiedzić. Skończyliśmy już jedną flaszkę, przed sobą mieliśmy pół drugiej, a ja już czułem w głowie balet, piękne dupy w obcisłych trykotach wywijały piruety w rytm „Jeziora Łabędzi”.
– Przemo… – zacząłem lekko bełkocząc. – Ty wiesz, że ja cię szanuję.
– No wiem, młody – pokiwał z aprobatą Przemo. – Ja ciebie też szanuję. I to tak w chuj. Jesteś moim najlepszym pracownikiem. Inni… są chuja warci.
– Nie obraź się. Coś ci powiem – nachyliłem się w jego kierunku, aby nadać sytuacji powagi.
– No, słucham… – Przemo również pochylił się nad stołem.
Przez chwilę milczeliśmy, starałem się zebrać myśli. Przemo zamlaskał.
– Musisz mi zapłacić – wypaliłem.
– A nie zapłaciłem ci? – zdziwił się Przemo.
– No nie, nie zapłaciłeś. Tydzień mija, a mnie już kasa się skończyła. Tak nie może być, Przemo. Za każdym razem muszę się upominać.
– Wiesz, co? Szanuję cię, młody.
– Przemo…
– Ale czekaj. Daj mi dokończyć. Szanuję cię, bo miałeś odwagę przyjść i powiedzieć mi to w twarz – tu wskazał na swoją twarz. – Zapłacę ci. Ale teraz nie mam.
– Przemo, ale jak to, kurwa, nie masz?!
– No nie mam przy sobie. Co ty myślisz, że ja trzysta funtów w kieszeni od dresów noszę? – zarechotał. – Marysia musi wrócić z pracy. Wyciągnie mi po drodze pieniążki i ci zapłacę. Już do niej piszę.
– No dobra… – przytaknąłem, dając mu szansę na naprawienie błędu.
– A tymczasem…
Przemo wziął butelkę, polał, po czym wyciągnął przedpotopowy telefon z klawiaturą i zaczął pisać wiadomość. Albo był zbyt pijany, albo nie radził sobie z tak zaawansowaną techniką, bo szło mu to dość opornie. Z każdym wciśniętym klawiszem słychać było charakterystyczny tonalny dźwięk, który wrzynał mi się w mózg i dziurawił zwoje w równych odstępach. Zacząłem się irytować.
– Możesz ściszyć to cholerstwo? – warknąłem.
– Ale o co ci chodzi? – spytał zdziwiony.
– Telefon. To małe gówno, które trzymasz w dłoni. Wycisz go, bo zaraz mnie pojebie.
– Ale… co ty… kurwa, taki agresywny do mnie?! Co ty… kurwa… stawiasz się?!
– Ta cegła mnie wkurwia.
– Sam jesteś cegła, kurwa.
Spojrzałem nie niego. Oczy jak małe kurwiki, filetowały mnie jak karpia na wigilię. Nozdrza rozchyliły się jak bykowi i przysiągłbym, że buchała z nich para, gdybym nie był pijany. Przemo coraz mocniej zaciskał dłoń na swojej cegiełce z guzikami.
– Dobra… spokój już… – powiedziałem próbując rozluźnić atmosferę, którą można byłoby pokroić nożem jak ciasto.
Przemo coś burknął pod nosem i wrócił do mozolnego pisania wiadomości. Zapanowała martwa cisza przerywana jego głośnym, pełnym skupienia sapaniem oraz wciskaniem kolejnych klawiszy. PIK. PIK. PIK. Kurwa, PIIIK.
– Idę do klopa – stwierdziłem, wyciągnąłem fajkę z leżącej na stole paczki i poszedłem odcedzić kartofle. Przemo nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi.
Wszedłem do łazienki z fajką w ustach i zostałem znokautowany przez fiolet. Wszystko było fioletowe – dywaniki, kafelki, mydło w płynie, mydło w kostce, ramki w oknach, wanna, nawet jebana deska klozetowa była pokryta jakąś fioletową, puchatą narzutką. Oszołomiony tym nagłym uderzeniem koloru doczłapałem do kibla, otworzyłem klapę i co? Fioletowa, pachnąca jebaną orchideą i domestosem woda. Zrobiło mi się niedobrze, więc szybko wyciągnąłem fiuta i lekko kołysząc się na boki zacząłem oddawać mocz. Dla utrzymania równowagi podtrzymałem się opierając ręką o ścianę i albo widziałem podwójnie, albo miałem jakieś omamy, ale sikałem dwoma strumieniami. Jeden, po bożemu trafiał wprost do wody, drugi zaś, pieprzony dezerter, skapywał mi ciurkiem wprost na spodnie, brzeg porcelany oraz fioletowy dywanik. Próbowałem to opanować, ale skończyło się na tym, że oszczałem sobie krocze, nogawkę i dłonie. Spuściłem wodę, umyłem ręce, wytarłem papierem toaletowym porcelanę i spodnie, co niestety nic nie dało – dalej widniała na nich mokra plama, wrzuciłem papier do ubikacji, poczekałem aż woda napłynie do zbiornika i znów ją spuściłem. Po chwili zebrało się mi na wymioty i wylałem kolorowego, nie-fioletowego pawia wprost do kibla. Czując ulgę przepłukałem usta, znów uwolniłem wodospady i kaskady wody, która zabrała moje arcydzieło sztuki naturalistycznej wprost do kanalizacji i wyszedłem z łazienki.
Przemo wciąż dziubał w klawiaturę telefonu. Swoimi grubymi paluchami wciskał kilka klawiszy naraz. Usiadłem i zapaliłem papierosa.
– Co cię tak długo nie było? – spytał.
– Rzygałem – zauważyłem, że lekko się skrzywił, więc szybko zmieniłem temat. – Co z żoną? Kiedy przyjdzie?
– Kurwa… Racja… Powinna zaraz być. A ja jeszcze do niej nie skończyłem pisać… – odłożył telefon na stół. – Która godzina?
– Przecież przed chwilą miałeś telefon w ręku.
– No miałem, ale nie sprawdziłem.
– Ja pierdole… – spojrzałem na zegarek. O dziwo, było nawet wcześnie. – W pół do ósmej.
– Pierdzielisz. Kurwa, powinna tu być już od pół godziny – wziął butelkę i polał nam po kieliszku. – Jak ja ją kocham… Zabiłbym tego, który by chciał ją skrzywdzić.
– No to, jej zdrowie! – wzniosłem kieliszek.
– Marysia. Zdrowie Marysi! – poprawił mnie Przemo, stuknęliśmy się szkłem i napiliśmy, namiętnie krzywiąc mordy pod ten romantyczny toast.
– Ja jeszcze na taką nie trafiłem – stwierdziłem z nutką melancholii.
– Trafisz w końcu. Młody… Życie przed tobą!
– Nie wiem… Może to przez brak ufności… A może po prostu jestem walnięty… Boję się poważnych związków. Boję się, że będę taki jak moi starzy.
– Czyli?
– Moje dzieciństwo, to był koszmar. Ojciec alkoholik prał mnie i matkę… Nie chcę być taki jak on…
– Ale młody, to twoje życie. Dobry chłopak z ciebie.
– Może i racja… w sumie to mam wstręt do przemocy.
– Przemoc to nie jest rozwiązanie. W żadnym wypadku. Trzeba rozmawiać. ROZMAWIAĆ.
– Tak.
– I pod ten brak przemocy – Przemo polał po kieliszku. – Napijmy się. Zdrowie.
– Zdrowie!
Wypiliśmy. Poczułem nawrót pawia, więc rzuciłem się do zlewu i narzygałem do niego. Przemo roześmiał się. Nagle drzwi wejściowe otworzyły się i weszła kobieta. Wyglądała bardzo mizernie. Emanowała aurą chronicznego przemęczenia. Przerzedzone włosy, zapewne niegdyś piękne i gęste, opadały na jej bladą, zniszczoną twarz. Najbardziej przerażająca była pustka w jej oczach. W dłoniach trzymała pełne siatki zakupów, które położyła na podłodze.
– Jesteś wreszcie! – krzyknął Przemo, po czym wstał i podszedł do niej. – Co tak długo?!
– Przemysław, odejdź. Jesteś pijany – odepchnęła go od siebie.
– Nie jestem.
– Jebie od ciebie wódą!
– Jak ty, kurwo, do mnie powiedziałaś?! – Przemo uderzył Marysię w twarz z otwartej dłoni. Ta złapała się za obolały policzek. – Nie będziesz mnie obrażać przy gościu! Masz pieniądze?!
– Jakie pieniądze? – wyjąkała Marysia.
– Jakie pieniądze?! Tępa jesteś?! Przecież pisałem ci!
– Nic mi nie wysłałeś.
– Kurwa, dla siebie wzięłaś! – Przemo zaczął ją szarpać. – Pokaż torebkę. Pokaż!
– Spierdalaj!
Przemo uderzył ją jeszcze raz w twarz, po czym zacisnął pięść i zamachnął się na nią, szybko rzuciłem się na niego i odciągnąłem go do tyłu, co nie było łatwe, ze względu na sporą różnicę wzrostu i tuszy pomiędzy nami. Wytargał się z mojego uścisku i odwrócił w moja stronę. Jego twarz nabrała koloru purpury, jak dywaniki w łazience.
– I ty, kurwa, na mnie?!
Przemo wyprowadził potężny cios w moim kierunku. Zrobiłem szybki unik i uderzyłem w przeponę. Marysia krzyknęła. Grubas zaczął się dusić, ale to nie powstrzymało go od tego, żeby mnie zaatakować. Rzucił mną o stół, z którego sturlało się całe szkło. Upadłem na podłogę. Zanim się zorientowałem, Przemo siedział na mnie i zacisnął swoje łapska na mojej szyi. Był pełen furii. Z oczu parowała nienawistna zawziętość, z ust ciekła ślina. Traciłem oddech. Próbowałem go uderzać w żebra, jednak fałdy tłuszczu amortyzowały każdy mój cios. Marysia rzuciła się na niego i próbowała go odciągnąć. Lewą dłonią wyczułem butelkę leżącą obok. Pochwyciłem ją i z całej siły uderzyłem go w głowę. Szkło rozprysło się, krew rozbryzgła i po chwili Przemo leżał obok, nieprzytomny z wbitymi kawałkami szkła w skroń. Twarz miał całą poharataną. Próbując złapać oddech podniosłem się i usiadłem na krześle.
– Coś ty zrobił… – Marysia cała dygotała. – Zabiłeś go. Zabiłeś go!
Rzuciła się na mnie z wyciągniętymi pazurami, lecz złapałem jej ręce i odepchnąłem ją od siebie. Po chwili zaczęła wyć.
– Dzwoń po pogotowie! On nie żyje! Zabiłeś go! Przemek! Obudź się!
Krew spływała mu po twarzy i niknęła pod koszulą. Wciąż zszokowany wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem po ambulans.
– Będą tu za jakieś dziesięć minut… Może szybciej… – powiedziałem beznamiętnie.
Marysia, jak w transie, pokiwała głową, wstała i poszła do ubikacji. Przez drzwi słyszałem, że dzwoni na policję. Ja siedziałem i patrzyłem na nieruchome ciało szefa. Obok niego zauważyłem zwinięte banknoty. Podniosłem je i przeliczyłem. Trzysta funtów. Położyłem je z powrotem na podłodze i zapaliłem papierosa. W odmętach nocnej ciszy słyszałem nadciągającą, rozdzierającą sygnałem karetkę. Wszystkie emocje nagle gdzieś zniknęły. Nigdy w życiu nie byłem bardziej spokojny. Nigdy wcześniej nie byłem tak pewien swojej przyszłości.
Szewc
Stary szewc Zygmunt Szpilard siedział w swoim warsztacie przy ulicy Stawowej i w skupieniu przybijał podeszwę do buta. Stukot wbijanego gwoździa niósł się po pomieszczeniu. Okrągłe okulary w cienkich, wręcz niewidocznych oprawkach zsuwały mu się ze szpiczastego, zakrzywionego nosa. W zębach zaciskał dwa ostatnie gwoździe, które po chwili wbił w podeszwę naprawianego buta, po czym zadowolony z siebie oglądnął go wprawnym okiem. Był to wielki, poklejony, pozszywany i połatany stary bucior, który miał prawie tyle samo lat, co jego właściciel i jeszcze więcej kilometrów za sobą. „Tak stary, a wciąż niezawodny. Zupełnie jak ja” – pomyślał Zygmunt i założył go na stopę ubraną w dziurawą skarpetę, po czym wstał i przeciągnął się.
Był niskim, chudym sześćdziesięciolatkiem. Ubrany w kraciastą koszulę, znoszone dżinsy i wielki skórzany fartuch przypominał rzemieślnika, dla którego czas zatrzymał się miejscu. Długimi pożółkłymi palcami, poklejonymi plastrem, sięgnął po papierosa, którego zawsze trzymał za uchem. Następnie wyciągnął z kieszeni zapałki, odpalił i rozejrzał się po swoim warsztacie.
Było to dość ciasne i ciemne miejsce, pełne pajęczyn i kurzu. Narzędzia swobodnie wisiały na hakach na ścianie, a na blacie biurka spoczywał zakurzony tłusty, czerwony notes pamiętający wszystkie nazwiska i daty. Starzec, poruszony smutkiem i nędzą tego miejsca, spojrzał z utęsknieniem na puste półki, które niegdyś uginały się pod ciężarem naprawionego obuwia, po czym westchnął, zawiesił wzrok w jednym miejscu i utonął gdzieś w odmętach nostalgii.
Dwudziestopięcioletni Zygmunt z werwą wziął z półki parę damskich kozaków i położył je na blacie z takim rozmachem, że uderzenie sprawiło, iż piękna dama o blond włosach i jej śliczna, mała córeczka podskoczyły.
– Jak się pan dzisiaj miewa? – spytała lekko roztargniona kobieta i uśmiechnęła się do niego.
– Wyśmienicie! Cały dzień myślałem o tym, że pani dziś mnie odwiedzi i od razu mi się polepszyło – uśmiechnął się Szewc.
– Och, panie Zygmuncie! Ależ z pana kawalarz! – zachichotała kobieta.
– Obcas naprawiony, proszę następnym razem uważać na dziury w chodnikach.
– Będę, dziękuję panu bardzo.
– A dla młodej damy cukierek – rzekł pieszczotliwie Zygmunt widząc niebieskie oczęta wystające z nad lady.
– Co się mówi, Aniu? – spytała się matczynym tonem kobieta.
– Dziękuję – powiedziała dziewczynka głosem słodkim, dziecięcym, jeszcze nieuformowanym.
– Nie ma za co – odpowiedział Zygmunt z uśmiechem.
Kobieta zapłaciła, zabrała buty, wzięła córeczkę za rączkę i wyszły z warsztatu. W progu minęły wysokiego faceta z wąsem, w cienkiej, poplamionej farbą podkoszulce. Panowie podali sobie dłonie.
– I jak leci, Zyguś? – spytał radośnie mężczyzna i poprawił sobie wąsa.
– A świetnie, Józiu. Na szczęście dla mnie ludziom wciąż się psują buty – roześmiał się Zygmunt. – Już zaglądam. Półbuty, czarne, dobrze pamiętam?
– Tak jest – przytaknął Józef.
Zygmunt wyciągnął tłusty, krwisto-czerwony zeszyt i zaczął wertować kartki, co stronę śliniąc zaklejony plastrem wskazujący palec. Było tam wiele nazwisk, wielu klientów, których teraz badał bystrymi oczami, wertując i skanując z góry na dół. Pomagał sobie przy tym zaostrzonym ołówkiem, za pomocą którego powoli prowadził swój wzrok i nie pozwalał mu się zgubić wśród lasu liter i cyfr.
– Trzydziesty… – mruczał do siebie – Borowiec… Borowiec… Boro… O! Jest pan! Ależ Józiu, to na jutro miało być.
– Ach, tak? Pokiełbasiło mi się coś… – rzekł zakłopotany Józef i podrapał się po głowie.
– Zaraz zobaczymy, co się da zrobić – Zygmunt mrugnął do Józefa, zamknął notes, aż podmuch powietrza zmiótł kurz z blatu i odwrócił się do półek z butami.
Oparł dłonie o biodra i w zamyśleniu zaczął szukać, a nie było to łatwe, bo towarzystwo leżało tam rozmaite. Poczynając od eleganckich i dystyngowanych półbutów, przez ciepłe, urocze, wypchane kożuchem trapery na zimę, rosyjskie walonki, drapieżne kozaki, apetyczne i powabne buty na obcasie, robotnicze buciory, młodzieńcze trampki, buty z wysokimi cholewami i z niskimi cholewkami, zwiewne, hermesowe sandały, klapki, aż wreszcie kończąc na zwykłych, ciepłych, domowych kapciach.
– Czytałem ostatnio ciekawy artykuł – zaczął Józef.
– Tak? Jaki? – spytał Zygmunt, ale był zbyt pochłonięty analizą obuwia i ledwo słuchał Józefa.
– O obuwiu, a raczej sklepach obuwniczych na Zachodzie, gdzie ludzie mogą wymieniać popsute buty na nowe! Rozumiesz, pan? Sprzedawcy dają im kilka lat gwarancji i ten system działa.
– Nonsens. Bzdury jakieś. W jakim sklepie wymienią ci zepsute buty na nowe! – Zygmunt zaśmiał się ironicznie.
– Wiesz… Tak pomyślałem sobie, że może powinieneś pomyśleć nad jakimś dodatkowym zajęciem? Tak w razie czego…
– Zobacz, Józiu, ile mam tu roboty – Józef znalazł rzeczonego półbuta i zaczął go oglądać. Był zdarty na czubku i odchodziła mu podeszwa. – Nie… Nie wyrobię się dzisiaj. Na jutro będzie.
– Czyli tak jak było zaplanowane. Nie ma problemu.
– A wracając – Zygmunt spojrzał na Józefa. – Dopóki ludzie będą chodzić w butach, a z pewnością będą, to jest dla mnie przyszłość.
Zygmunt uśmiechnął się, odłożył buta na półkę, po czym odpalił fajkę i zamyślił się.
Popiół opadł z papierosa na posadzkę, mały tlący się ogień oparzył starego szewca w palec. Zygmunt ocknął się z zadumy. Miał przed sobą teraz puste, pokryte kurzem i pajęczyną, drewniane półki. Blado-czerwony zeszyt leżał rzucony w kąt. Szewca ścisnęło serce i po chwili diamentowa łza spłynęła po czerwonych policzkach. Spojrzał na datę w kalendarzu. Był trzydziesty stycznia dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku. Dokładnie trzydzieści pięć lat temu spełnił swoje dziecięce marzenie i otworzył swój warsztat.
Jako mały chłopiec zawsze latał do starego mistrza Jerzego Schmidta i z zainteresowaniem obserwował przez wielką witrynę, jak mistrz naprawia buty, jak czaruje, wypowiada zaklęcia, dzięki którym zepsute obuwie staje się nowym. Uwielbiał patrzeć na jego pracę, którą wykonywał z pasją, niczym kowal ludzkich losów, wykuwający im drogę, którą mieli podążać. Widział go oczami wyobraźni, widział wdzięcznych, śmiejących się ludzi i był pewien, że to jest to, co chce robić w przyszłości. Gdy dorósł, zaczął pobierać nauki w tym fachu. Zygmunt wierzył, że dzięki jego żmudnej pracy, ludziom będzie się lepiej chodziło po ziemi. Nie spodziewał się tylko, że kilkadziesiąt lat później, zamiast naprawiać stare przedmioty, zaczną je wymieniać na nowe.
Swój warsztat Zygmunt umieścił w lokalu mieszczącym się w sercu miasta, zaraz obok dworca, będącego aortą przemieszczających się mas podróżnych. Wiedział, że w tym pulsującym epicentrum znajdzie wielu klientów i nie mylił się. Jego interes prosperował intratnie, aż do czasu, gdy osaczyły go dwie masywne galerie handlowe. Chmara sklepów z butami, tańsze fabryczne wyroby, mechaniczne usługi szewskie i wymiana butów za niewielką cenę zrobiły swoje. I tak nowoczesność zmiotła Zygmunta z ulicy Stawowej. Jego warsztat upadł.
Miesiąc później jego stare, wierne buty odmówiły mu posłuszeństwa i całkiem się rozleciały. Poszedł więc do galerii, do jednego ze sklepów obuwniczych, by kupić nową parę. Podczas, gdy przymierzał półbuty, podeszła do niego managerka sklepu.
– Pan Zygmunt? – spytała niepewnie.
– Tak? – spojrzał na nią, nie rozpoznając twarzy.
– Pan mnie pewnie nie poznaje, kiedyś przychodziłam z mamą do pana pracowni – uśmiechnęła się, a jej błękitne oczy rozbłysły. Widząc, że starzec wciąż nie potrafił sobie przypomnieć prędko dodała – pan zawsze dawał mi cukierka. Anna Kwiatkowska, córka…
– Pani Aliny! Mój Boże, ależ pani wyrosła! – zachwycił się Zygmunt. – Piękna jak pani mama.
– Dziękuję – Anna zarumieniła się. – Jak interes idzie, panie Zygmuncie?
– Och, nieciekawie – westchnął szewc. – Musiałem zamknąć warsztat. Już niestety nie te czasy, co kiedyś.
Zygmunt rozglądnął się z utęsknieniem po nowoczesnym, sterylnym sklepie obuwniczym. Każdy z butów stał równo, nie było tu miejsca na żaden chaos.
– Nie chciałby pan tu pracować? – spytała Anna widząc szklący się wzrok szewca – Poszukujemy ludzi z doświadczeniem.
– Oj, nie wiem czy dałbym radę.
– Z taką wiedzą o butach jaką pan posiada, ja bym się nie martwiła – uśmiechnęła się.
– Mogę spróbować – nieśmiało przystał na jej propozycję, nie wiedział jednak, czy będzie w stanie poradzić sobie w tym nowoczesnym świecie.
– W takim razie załatwione! – powiedziała uradowana Anna.
Tydzień później Zygmunt rozpoczął trzymiesięczny okres próbny, jako asystent sprzedaży. Pracował sumiennie. Najbardziej cieszył go fakt, że znów mógł przebywać w otoczeniu butów.
Miesiąc później Anna wezwała go do swojego biura.
– Niestety, ale nie przedłużymy z panem umowy – powiedziała lekko zakłopotana. – Nie realizuje pan celów ustalonych przez firmę. W minionym miesiącu sprzedał pan tylko dziesięć par butów. Musi pan zrozumieć, że centrala liczy na efekt. Napiszę panu dobre rekomendacje. Przykro mi – dodała nieśmiało.
Zygmunt pokiwał w milczeniu głową. Wychodząc ze sklepu minął kurierów wwożących na wózkach kasy samoobsługowe.
„Nastały czasy kabotynów” – pomyślał Zygmunt – „Czasy Ludzi z rekomendacją na przyszłość, ale bez przyszłości, albo raczej z zautomatyzowaną przyszłością. Zostaliśmy, zupełnie jak buty, wymienieni na lepsze, bardziej wydajne maszyny”. Tak rozmyślając kupił kilka bułek w supermarkecie i pojechał tramwajem do parku karmić gołębie. Nowe buty okazały się bardzo wygodne.
Wizyta pani D.
Miałem przesrane. Tyle wiedziałem. Stukałem w klawiaturę swojego zakurzonego laptopa, starając się napisać pierwszy rozdział książki, lecz jedyne co mi wychodziło, to bezbożny bełkot złożony z pojedynczych, niepasujących do siebie liter, które za cholerę nie chciały ułożyć się w słowa, a co dopiero w zdania. Pani Wena przestała mnie już odwiedzać, parę tygodni temu rzuciła mnie na dobre, a raczej na złe. Nagle do dźwięku bębniących klawiszy dołączyło pukanie do drzwi i sprytnie wypełniło ciszę pomiędzy jednym, a drugim naciśnięciem brudnych przycisków klawiatury.
STUK. STUK. PUK. STUK. PUK.
Obejrzałem się przez ramię w kierunku drzwi wejściowych i uważnie nasłuchując odpaliłem papierosa – żadnego tam cieniaska, czy mentolka – normalnego, napalonego na moje płucka, jurnego szlugensa wypracowanego w pocie robolskiej siły, bo też skręconego w robolskiej dzielnicy. Nastała cisza. Nie spałem od trzech dni. Nic tylko pisałem, pisałem, paliłem, pisałem i piłem. Pukanie nie powtórzyło się, więc wróciłem do stukania palcami byle gdzie, byle w klawisze, jednocześnie zaciskając w ustach papieroska i spontanicznie pykając dymkiem.
PYK. PYK. STUK. STUK. PYK. STUK. PUK!
Znów ktoś zaczął bębnić w drzwi. Uparty dziwkarz! Nie mam pieniędzy alfonsie zasrany! Wkurwiony podniosłem dupsko i wciąż paląc podszedłem do drzwi.
– JEEEEECHOWI WOOOOON! – ryknąłem na całe zdarte gardło i pyknąłem dymkiem.
Nikt jednak się nie odezwał. Przyłożyłem ucho do drzwi. Dębowych. Porządnych.
BAM! BAM!
Złapałem się za uszy. Przeraźliwy pisk tysiąca potępieńców i trzech dziewic przebił moje bębenki na wylot. Krzyknąłem z bólu i kopnąłem w stojący przede mną prostokąt z dębu.
– Kurwa! – ryknąłem, ponieważ poczułem jak cierpienie przeszywa moją stop na wylot. – CHAMIDŁO WON!
Spojrzałem przez judasza, tego zdradzieckiego sukinsyna od siedmiu policzków. I nagle mój husarski gniew ostygł, moja samurajska szarża stępiała, parzący od wewnątrz wrzątek ostygł. Pojawił się za to wstyd i zakłopotanie spowodowane moim wcześniejszym grubiańskim rykiem.
Memu oku, które wręcz wpychałem w okrągłą soczewkę, ukazała się ponętna kobieta, powabna damulka, co prawda zniekształcona przez zdradzieckiego Iskariotę, ale ja tym jego kłamstwem się nie przejmowałem. Moje kubki smakowe zaczęły wydzielać ślinotok. Odjebało mi do potęgi entej. Długie kasztanowe włosy, figura jak u młodej Kasi Figury, styl lepszy niż z magazynów do pocierania dłoni. Słodka dupcia osadzona na długich, wspaniałych nogach i wciśnięta w uszytą z siedmiu grzechów głównych czerwoną suknię z wycięciem na udzie, które ubrane było w pończoszkę zakończoną koronką w kapitelu. Ptaszek, ptaszyna, ptaszysko zaczął ćwirkać i tweetować serenady i chciał wylecieć z gniazda i uwić sobie nowe, właśnie tam, pomiędzy udami lub w tym apetycznym biuścianym dołku. Napaliłem się tak, że omal nie zgwałciłem dziurki od klucza, co byłoby dosyć masochistycznym aktem.
– Jimmie, słonko, otworzysz wreszcie? Ile mam tu czekać? – usłyszałem jej cudowny, głęboki głos zza drzwi odbijający się echem po klatce schodowej.
Obśliniony, z posmakiem starego dębu na języku, otworzyłem je szeroko. Ukłoniłem się Damie, wręcz upadłem do jej czarnych obcasów i zacząłem całować jej słodkie paluszki u stópek. Dama nie zwróciła uwagi na mój gościnny gest lizania stopy, weszła do środka i rozglądnęła się. Wypełniła tę nędzną melinę, tę lisią norę, ten koguci zasrany kurnik bez kurek swoją gorącą aurą i piłującym moje źrenice seksapilem. Żądliła mnie zawzięcie pożądaniem tak, że otępiałem do reszty. Moje nozdrza łapczywie wciągały różaną ścieżkę zapachu, który za sobą zostawiała, oczy jadły jej pośladki, język smakował plecy, zęby gryzły szyję. Dławiłem się nią całą.
Weszła do pokoju, a raczej seksownie wpłynęła, z klasą zapaliła eleganckiego mentolowego cieniaska i spojrzała z pogardą w ekran laptopa.
– Bryhdbjdafshahahhbstchujujudnndiciblabyc. – przeczytała z uwagą, dobitnie kończąc kropką nienawiści, skrzywiła się, jakby zobaczyła kogoś, kto popełnił fatalny w skutkach błąd ortograficzny, po czym rozglądnęła się z wyższością po norze, którą zwykłem nazywać pokojem.
Na podłodze leżało pełno wydrukowanych popisanych kartek, z których tworzył się czarno-biały dywan. Dama podniosła jedną z kartek i w skupieniu przeczytała zawartą treść.
– Hsuh usdhlah ddwuhdugegefyef gkaus gcdu egylohhgfarteygrgyg uehfufheilsf hseukfh blabla. – Uśmiechnęła się triumfalnie i spojrzała na mnie. – Widzę Jimmie, że nie próżnujesz.
Zacząłem nerwowo mierzwić swe owłosienie na głowie, a raczej masować przerzedzone ubytki, bo wczorajszej nocy powyrywałem trochę chwastów z potylicy, gdy myślałem o tym dzisiejszym spotkaniu, o którym na śmierć dzisiaj zapomniałem. Pamiętałem jedynie, że mam srogo przesrane. Podszedłem do niej zgarbiony, uniżony, skulony jak kundel na najgorszym kacu.
– Wena! Wena mnie opuściła! – zaskamlałem i padłem do jej kostek.
– Boś szmaciarz i nie potrafiłeś jej zadowolić, pacanie!
Mówiła z obrzydzeniem. Zacząłem lizać jej stopy, lecz ta kopnęła mnie bezczelnie w twarz. Upadłem na plecy, krew puściła się kaskadami z nosa. Wziąłem kartkę papieru i przyłożyłem ją do dziurki tamując krwotok. Dama usiadła na krześle obrotowym, skrzyżowała nogi i pociągnęła z cieniaska mentolowy dymek.
– Nie taka była umowa, Jimmie – powiedziała chłodno, aż poczułem że jaja mi się kurczą z mrozu.
– Wieeeeem! – zajęczałem.
– Nie tak się umawialiśmy – pokręciła głową i zacmokała. – Wiesz, co to oznacza?
– Wiem! – rozpaczałem. – Wybacz!
– Oj Jimmie, Jimmie… – Dama drwiąco uśmiechnęła się. – Wiem, co ty kombinujesz. Nie wysilaj się, nie weźmiesz mnie na litość. Nie weźmiesz mnie, oj nie, nie, nie. Już raz prawie dałam się nabrać na te twoje sztuczki.
Znów pokręciła głową i wstała. Ujrzałem jej majteczki niewoli, wywaliłem jęzor i znów dostałem ślinotoku. Dama ze spokojem strzepnęła popiół z mentolka na mój wystający język i zaczęła przechadzać się po pokoju. Leżałem na wznak wśród popisanych kartek i ją obserwowałem. Nie mogłem się ruszyć, zostałem przygnieciony jakąś dziwną mocą do podłogi. Sparaliżowany mogłem tylko wodzić za nią oczami. Okrążała mnie niczym sęp latający nad zdychającym zwierzęciem. Czułem, że gniję pod naporem jej drapieżnego wzroku, zamieniam się w padlinę i zaraz zacznie mnie pożerać żywcem. Czułem, że schodzę z tego świata, jak robal gnieciony pod jarzmem jej obcasa, którym stukała rytmicznie, co sekundę, niczym bezlitosna wskazówka na tarczy zegara.
STUK. STUK. STUK. CYK. CYK. CYK. CYK.
Ocknąłem się z zadumy. Mogłem się ruszać, mogłem mielić szczęką, mogłem myśleć. Siedziałem przed laptopem. Otwarty dokument Worda pokazywał pustą kartkę. Serce załomotało mi szybciej. Byłem w ciemnej dupie. Nawet pieprzonego tytułu nie zapisałem, nic! Dla upewnienia spojrzałem na ekran pod górną krawędzią, gdzie widniał napis „Nowy dokument Worda”. Kurwa! Zegar łapczywie kradł cenny czas, ograbiał mnie bezczelnie, zostawiał stres i presję. Deadline, niczym gruba linia śmierci, zbliżał się nieuchronnie. Czułem jego różany zapach.
Nagle ktoś zarzucił mi sznur na szyję i zacisnął pętlę. Zacząłem się krztusić. Znajomy różany zapach nasilił się.
– Deadline, Jimmie. – szepnął słodko do ucha kobiecy głos. – Zgodnie z umową.
– Bagftrartyytsyghbahhshssgtghajs! Kehy! Kehy! – wykrztusiłem dławiąc się własnym, niechlujnym językiem.
Oczy wyszły mi z orbit. Szamotałem się, wiłem, próbowałem uciec – bezskutecznie. Dama zarzuciła sobie linę przez ramię i pociągnęła mnie za sobą. Zrobiła ze swoich pleców dźwignię. Dusiłem się, dławiłem, kopałem nogami w powietrzu. Była niesamowicie silna, jak na kobietę.
– Szykuj się, Jimmie – powiedziała zawzięcie. – Będziemy skakać.
– Drattffpffafff – zaprzeczyłem.
Podłoga zrobiła się czarna, po chwili pojawiła się w niej dziura, z której syknął dym, buchnęły płomienie i rozległ się wrzask gardeł miliarda potępionych. Damulka z lekkością ugięła kolana żeby wykonać skok.
Rozległ się telefon. Wrzaski ucichły, płomienie ucichły, dym wciąż syczał zajadle. Po chwili dzwonienie ustało. Z automatu zabrzmiał mój nabzdryngolony głos.
– Tu automatyczna sekretarka Jimmiego Jima Jimsona Bona Beana Drugiego. Po sygnale zostaw wiadomość. Piiii, kurwa, piiiiiii.
Po moim głosie rozległ się tonalny krótki dźwięk. Zastygliśmy w milczeniu. Dama nasłuchiwała, ja nasłuchiwałem, płomienie piekielne też nasłuchiwały. Przy okazji, mimo że zwykle w takich chwilach napięcia człowiek wstrzymuje oddech, starałem się łapczywie łyknąć choć odrobinę tlenu.
– Jimmie – odezwał się anielski, piękny, kobiecy głos. Od razu go rozpoznałem. Aż przeszły mnie ciarki i dostałem wzwodu. A może już umierałem… – Tu Wena. Nie odzywasz się do mnie, nie dzwonisz, nie odpisujesz. Wiem, że przesadziłam, wiesz dobrze, że jestem dość impulsywna. Ach, taka moja natura. Poznałam kogoś, Jimmie. Jest malarzem. I kompletnym beztalenciem. Nie to, co ty, skarbie. Słuchaj, kochanie… Tak sobie myślę… Może wyskoczylibyśmy na kawkę i wszystko naprawili? Oddzwoń!
Nastała chwila ciszy. Dama upuściła mnie na podłogę. Poluzowałem szybko linę i odżyłem.
– PIEPRZONA SUKA! – wrzasnęła Dama, aż szyby w oknach mi poszły z wdziękiem i brzękiem. – ZDZIRA! ZAWSZE MA WYCZUCIE CZASU!
Zacząłem ściągać sznur z szyi. Wena ocaliła moje dupsko. Wedle piekielnej umowy artystycznej, w paragrafie piątym, punkcie szóstym zapisane jest: „w przypadku, gdy Wena wróci do artysty, artysta ten dostaje dodatkowy miesiąc na stworzenie dzieła”. Odetchnąłem z ulgą.
– Do zobaczenia za miesiąc, Jimmie – powiedziała rozjuszona Damulka.
– No chyba, że skończę! – krzyknąłem.
– Nie sądzę. Nie wytrzymałbyś beze mnie roku, a co dopiero dziesięciu lat – powiedziała Damulka, po czym uśmiechnęła się zjadliwie i dodała – u nas nie ma tak źle, lepiej dobrze się zastanów.
Diablica puściła mi oczko, ściągnęła sukienkę i moim oczom ukazały się dwa sterczące, przebite kolczykami sutki na krąglutkich, ogromnych piersiach. Polizała palec, dotknęła jednego, aż zasyczało, po czym odwróciła się, zakręciła dupcią i wskoczyła w płomienie. Niewiele myśląc rzuciłem się za nią, lecz na próżno. Podłoga znów była podłogą. Bramy piekieł zniknęły, gdzieś w kurzu i brudzie. Walnąłem pięścią w parkiet, który odpowiedział mi milczeniem i piekącym bólem w dłoni.
Wstałem, zapaliłem papierosa, nalałem sobie whisky z lodem i znów zacząłem pisać, zapominając o Wenie, zapominając o wszystkim i wszystkich, licząc na to, że następnym razem, dokładnie za miesiąc, uda mi się w końcu przelecieć diabła.
Bal snobów
Sala bankietowa zatrzęsła się od śmiechu dziesiątek przepitych, arystokratycznych gardeł. Burżuazja stolicy zebrała się w pałacu senatora Wodzirskiego, aby obchodzić jego sześćdziesiąte urodziny i z tej okazji zaproszono znanego w całym kraju komika, który potrafił rozbawić nawet najpoważniejszego jegomościa. W tym momencie ubrany w fioletową marynarkę komik prezentował swój popisowy numer – parodiował wszystkich znanych celebrytów. To wykrzywiał twarz, to mrużył oczy, to wytrzeszczał je, sprawnie posługiwał się mimiką i wyłuszczał wszelkie, najbardziej oczywiste maniery, które cechowały daną osobę.
Publiczność bawiła się znakomicie. Kelnerzy chodzili pomiędzy gośćmi z tacami pełnymi kieliszków z szampanem, winem oraz wódką, po które ludzie łapczywie sięgali. Piękne damy, ubrane w drogie suknie, obwieszone perłami chichotały, a dżentelmeni w wykwintnych garniturach, łykający co chwilę po kolejce czystego trunku wybuchali głośnym śmiechem, rechotali i ryczeli, niczym dzikie zwierzęta, które dopiero uciekły z puszczy. Byli tam wszyscy obrzydliwie bogaci i wpływowi mieszkańcy stolicy, biznesmani i politycy, prawnicy i lekarze, artyści i kolekcjonerzy, wszyscy zebrali się w ten wieczór, aby celebrować swoje obrzydliwie szczęśliwe życie. Tylko senator Wodzirski spał smacznie opierając ciężar ciała o swoją pulchniutką żonę. Ta starała się ukryć zakłopotanie pod sztucznym uśmiechem, klaskała w dłonie i wysyłała całusy w kierunku występującego komika.
Gruby świniak o czerwonym ryju, stojący w tłumie, wychylił kieliszek, oblizał wąsy ze smakiem, po czym ryknął w kierunku komika.
– Dawaj Jaszczurkowskiego! – ryczał na cały głos. – Jaszczurkowski!
Komik usłuchał świniaka i zaczął udawać proszoną postać – zgarbił się i zerkał chytrze z ukosa na wszystkich. Przypominał sępa, który spokojnie obserwuje zdychające zwierzę, wiedząc że niedługo będzie mógł rozpocząć ucztę.
– Tak! Jaszczurkowski! – świniak odwrócił swoją purpurową twarz w kierunku prawdziwego Jaszczurkowskiego, który lekko uśmiechał się pod nosem i z ukrytą urazą patrzył na komika. – Jaszczurkowski! Draniu! Poznajesz się? Ha! Cały ty!
Jaszczurkowski zignorował uwagi świniaka i wykrzywił twarz w grymasie, który miał przypominać uśmiech. Snobistyczna publiczność śmiała się do rozpuku. Po chwili jedna z dam, chuda i wysoka jak szkapa, łyknęła wina i zadzwoniła swoimi długimi, sztucznymi szponami o kieliszek.
– Kazimerski, drogi panie! Niech pan odegra Kazimierskiego! – zawołała dostojnym sopranem, bardziej dostojnym niż sama Królowa Zjednoczonego Królestwa.
Tym razem komik uśmiechnął się głupkowato, spojrzał anielsko w niebo i zamrugał oczami.
– Wybornie! – krzyknęła zadowolona klacz. – Jasiu! To ty!
– Gdzież tam! – burknął Kazimierski, ale po chwili dołączył się do rechoczącego tłumu.
Komik nienawidził występów przed tą pseudo-arystokracją, brzydził się tą pijaną szlachtą, szastającą gównianą forsą na lewo i prawo. Wykonywał swoją pracę jak należy, ale wodził oczami po tej beztroskiej dżungli, po tej sodomie, sztuczności, plastikowych obłokach w kształcie ludzi, którzy na czołach mieli wypisany wyciąg z konta bankowego.
Kreatury! – krzyknął w myślach i zmęczony nudnymi propozycjami przystanął, odsapnął i podszedł do mikrofonu. Burżuje zastygli w niemym śmiechu. Twarze wciąż mieli powykrzywiane, jakby gotowe do kolejnej salwy. Komik wziął mikrofon do ręki.
– Drodzy państwo! –zaczął bardzo oficjalnie, wręcz nienaturalnie, lecz w tym sztucznym środowisku nie było miejsca na naturalność. – Dziś zebraliśmy się tutaj z powodu specjalnej okazji! Urodzin naszego senatora, którego tak poniosły emocje, że postanowił sobie uciąć wieczorną drzemkę!
Wybuchnęła salwa śmiechu. Żona Wodzirskiego szturchnęła go w bok. Ten zbudziwszy się zaczął automatycznie klaskać i wodzić pijanym wzrokiem po sali.
– Ta kanalia nawet nie ma pojęcia, co się dookoła niego dzieje! – krzyknął komik, a ludzie zawtórowali mu rechotem. Nawet sam Wodzirski zaczął się śmiać. – Ale popatrzcie na niego! Teraz śmieje się, żeby wyjść z twarzą. Panie Wodzirski, jedyne miejsce z którego pan może wyjść, to ta sala! Zrobi nam pan wielką przyjemność!
Wodzirski zaśmiewał się do łez, tak jak reszta sali.
– A wy?! Spójrzcie na siebie! – kontynuował komik. – Nosicie skórę zgarbowaną z biednych! Plujecie tłuszczem, zarastacie, otaczacie się błyskotkami. Sracie pod siebie, żeby mieć jak najwięcej! Gdyby zabójstwa były legalne, zaczęlibyście się wzajemnie zabijać tymi malutkimi, srebrnymi łyżeczkami do herbaty i widelczykami do ciasta! Szczególnie pan, panie Jaszczurkowski! Kanalie!
Szlachta niemal leżała. Komik wyniszczał ich, mordował prawdą. Byli zbyt zapatrzeni w siebie, żeby dostrzec w tym powagę, zbyt zakompleksieni i pełni obaw o swoje majątki. Dziś założyli wesołe maski. Innej postawy nie przyjmowali. A komik kontynuował. Był bezlitosny.
– Kurwy na górze z pieniędzy! Wszyscy was nienawidzą! I sami nienawidzicie każdego! Dalibyście dupy menelowi, gdyby tylko mógł oddać wam ostatnie oszczędności. Ograbilibyście nas z duszy, gdyby tylko dało się ją sprzedać! – przerwał na chwilę. Był roztrzęsiony nerwami, lecz po chwili uspokoił się. – Drodzy państwo… Przed wami mój najnowszy numer. Z dedykacją dla pana, panie Wodzirski.
Komik poszedł za scenę i wyciągnął z niej kanister z benzyną. Wyszedł na podest i zaczął lać po pierwszym rzędzie, lał wszędzie, po wszystkich najbliższych gościach, aż w końcu wylał resztę na siebie. Ludzie oniemieli. Nie wiedzieli jak zareagować. Wodzirski podniósł się z krzesła. Zaczął wąchać swój nasiąknięty benzyną garnitur.
– Drogie kurwiszony! – zaryczał komik, a lud znów wybuchł śmiechem. – Dziś spłoniemy ze wstydu!
Wyciągnął zapałki, odpalił i rzucił w radosny tłum, który zaczął płonąć. Płonąć i śmiać się. Wszystko zanosiło się ogniem. Stoły, firanki, parkiet, ludzie. Płonęli i rechotali, myśląc, że to część przedstawienia. Ci, co stali dalej i których ogień nie dosięgnął zaczęli uciekać z sali. Komik spojrzał na Wodzirskiego, który w swej abstrakcyjnej pozie nie zwracał kompletnej uwagi na palące go płomienie. Znudzony tą „tanią” sztuczką zasnął. Reszta tłuszczy zaczęła tarzać się po parkiecie i tańczyć z płomieniami. Komik upadł na deski sceny.
Po chwili śmiech, zamienił się w krzyk, przeraźliwy wrzask. Cierpieli wszyscy i jakby wszyscy w jednej chwili zrozumieli, że żarty się skończyły. Złoto zlane z czerwienią płomieni parzyło i paliło. Panowie czołgali się po podłodze, a obok kobiety kuliły się w konwulsjach. Jednakże trwało to krótką chwilę, wrzaski ustąpiły martwej ciszy. W płonącej sali słychać było już tylko trzask płonącego drewna. Płomienie i iskry radośnie tańczyły po zwęglonych, śmierdzących ciałach, po drogich zastawach, modnych ubraniach, wypchanych popiołem portfelach.
Po chwili komik otrząsnął się z zadumy. W jego oczach wciąż buchały płomienie, które zaraz przygasły. Stał przed tłumem gotowym na kolejny żart. Chrapanie Wodzirskiego rozchodziło się po sali.
– Drodzy Państwo… – zaczął, lecz nie potrafił zebrać myśli. – Drodzy państwo…
– To Kowalik! – ktoś krzyknął na całe gardło. – Udaje Kowalika!
Kolejna salwa śmiechu rozniosła się po pomieszczeniu. Komik spojrzał na tłum obrzydliwie radosnych jaszczurek. Odłożył mikrofon, zszedł ze sceny i wyszedł z sali. Ludzie zaczęli klaskać w dłonie.
– Brawo! Brawo! – krzyczała dama przypominająca szkapę.
Senatorowa szturchnęła męża, ten obudził się i w amoku sennym dołączył do owacji.
– Panie Senatorze! Przemowa! – krzyczał gruby świniak.
Wodzirski wytarł spoconą twarz, wstał, ukłonił się wszystkim i wyszedł na scenę.
– Drogie świnie. – zaczął mowić, a ludzie ryknęli śmiechem. – Uwielbiam tego pana… pana… Jak ten pan się nazywał?
Wszyscy zamilkli. Każdy spojrzał po sobie, lecz nikt nie znał odpowiedzi na zadane pytanie.
– Zresztą… Nie ważne! Brawa dla tego pana! – senator machnął ręką i zszedł ze sceny.
Nagle senator stracił oddech, zatoczył się i złapał za serce, po czym upadł, lądując twarzą we wprowadzanym na salę torcie. Wszyscy zamilkli. Po chwili jednak zaczęli śmiać się do rozpuku. Rozległy się owacje. Drinki zostały rozlane. Senatorowa zerwała się do leżącego w torcie Wodzirskiego i zaczęła go cucić. Bezskutecznie. Podbiegł do nich lekarz Zdrójkiewicz i sprawdził puls senatora.
– Nie żyje – stwierdził ponuro.
Arystokracja zamilkła. Po chwili senatorowa wybuchnęła śmiechem. Cała sala poszła w jej ślady. Wszyscy śmiali się do rozpuku. Do bólu. Do śmierci.
Worek
Zegar na kościelnej wieży wybił drugą w nocy, gdy przez zatłoczoną pijanymi studentami ulicę Mariacką przechodził Henio – niski, brodaty żulik. Wlókł za sobą wielki jutowy worek, z którego wydobywał się straszny odór. Heniowi to jednak nie przeszkadzało, od kilku lat miał z nim do czynienia w każdy dzień i w każdą noc. Zdawał się być znieczulony na jakikolwiek bodziec dochodzący do jego nozdrzy. Widok ten był tak nietuzinkowy, tak nadzwyczajny, że wręcz normalny i nikt z naprutej gawiedzi nie zwrócił na niego uwagi. Ot kolejny menel, buszujący w koszu, król aluminiowego królestwa puszek ze szklanym berłem i koroną cierniową.
Henio parł twardo przed siebie. Z wysiłku, niczym smagany syberyjskim wiatrem, mrużył oczy, żyłka na skroni pulsowała zawzięcie i wskazywała cel: Lorneta lub Ministerstwo. Szyldy tych pubów jaśniały w ciemności jak złoto z El Dorado, brnął więc pod prąd rwącego nurtu nawalonych ludzi, brnął przez to pijackie szambo rynsztokowej menażerii, brnął mijając i zarazem będąc mijanym przez skąpo ubrane dziewczęta, zwodzące dziobiących je kogucików z postawionym grzebieniem i wypiętym w przód torsem. Tłum ludzi zamienił się w trzodę bydła, świń i baranów, tłoczących się, muczących, chrumkających, ryczących i wyjących w kierunku pełnego księżyca. Stado zwierząt zmierzało w kierunku kościoła, gdzie stacjonowały prostytutki oraz parkowały taksówki.
Wraz z kolejnymi krokami ulica pustoszała. Henio zwykle zaczynał późno, o porze, gdy młode szaleństwo ustępowało doświadczonej, starej stagnacji. Kończył wcześnie, wraz ze wschodem słońca. Chyba, że alkohol go pokonał, a zdarzało się to dość często, a nawet zawsze. Henio toczył pewną donkiszotowską walkę i dlatego z góry skazany był na porażkę. Z powodu znanego tylko sobie starał się dokonać procesu samounicestwienia.
Henio wgramolił się do Lornety, dostrzegł dwa wolne stołki przy barze. Podszedł i z wysiłkiem położył worek na jeden z nich, a na drugim sam usiadł. Młody barman od razu polał mu dwie setki wódki.
– Henio, ja chyba będę musiał przekazać szefowi, żeby zmienił czas zamknięcia z do ostatniego klienta na jakąś konkretną godzinę – rzekł z przekąsem barman.
– To ja wam, tobie i twojemu szefowi, daję tyle zarobić, a ty mi takie świństwo chcesz wywinąć? Nie ładnie – rzekł chropowatym głosem Henio i uśmiechnął się.
Barman odwrócił się plecami i zaczął czyścić szkło. Henio wziął kieliszek, stuknął nim o drugi, mruknął coś pod nosem i wlał jego zawartość do gardła. Już się nie krzywił, nie przy tak przepitym przełyku. Następnie wychylił drugi kieliszek, a barman polał mu następną kolejkę.
W pubie zostały już same niedobitki: rozpłaszczony na stole cygan, jeden śpiący pod ścianą zarumieniony wąsacz z wełnianą czapką na głowie oraz będąca kwintesencją tandety dziunia w białym sztucznym futrze, różowej bluzce, w białych kozaczkach i z dupą a wierzchu. Piła piwo przy barze, cztery stołki dalej od Henia. Spojrzała na niego i lekko się skrzywiła.
– Mój Boże… – powiedziała głośno przeciągając każdą sylabę. – Pan tak śmierdzi? Czy ten pana worek?
Jej głos wypełnił całą salę, lecz nikt nie zwrócił na nią uwagi. Dziewczyna wbiła wzrok w Henia i napiła się piwa. Henio spokojnie przechylił kieliszek, który barman od razu uzupełnił, pochwycił drugi i spojrzał na dziewczynę swoimi szarymi oczami.
– Laleczko, przypuszczam, że to twoja dłoń tak śmierdzi. Gdybyś nie dotykała nią kutasków każdego osiedlowego chłopaczka, pachniałaby normalnie. – Henio wzniósł kieliszek w jej kierunku i wlał jego zawartość do gardła.
Dziewczyna zaczerwieniła się, po czym nagle, bez pardonu, rzuciła szklanką w Henia. Ten zrobił szybki unik, a szklanka świsnęła mu koło ucha i rozbiła się o ścianę. „Laleczka” wstała i prędko wyszła z pubu. Barman kichnął i wysmarkał nos.
– Zdrówko młody – rzekł Henio i wpił kolejną kolejkę czystej.
– Cholera – powiedział z pełnym nosem barman, po czym spojrzał oskarżająco na worek usadowiony na stołku. – Co ty tam trzymasz?
– Nie wtykaj zasmarkanego nosa, tam gdzie nie trzeba – odparł Henio. – Lepiej polej.
– Kuźwa, zawsze go tutaj taszczysz i zawsze dostaję kataru.
– Ostrzegam cię, chłopcze – Henio pogroził palcem. – I wyrażaj się. Tu są damy.
Barman spojrzał na chrapiącego cygana i drzemiącego wąsacza, po czym z dezaprobatą pokręcił głową i polał Ediemu do dwóch pustych szkieł. Ten wziął jeden, stuknął w drugi, wypił, wytarł wąsa i od razu przechylił następnego.
Nagle do pubu wparowało dwóch łysych osiłków z uszami odstającymi jak polsatowskie anteny, lecz zaraz cofnęło ich do tyłu, a oczy zaszły łzami. Za nimi weszła obrażona wcześniej dziunia.
– Co tak stoicie?! Do środka! – wrzasnęła i wepchała ich głębiej.
– Ale tu wali… – powiedział jeden.
– O! To ten! – zapiszczała podskakując. – Ten z workiem mnie obraził!
– Przecież to śmierdzący dziad jest, kicia. Co ty… Dziada nie będę bił przecież – żachnął się pierwszy z osiłków i zatkał palcami nos.
– Powiedział, że dotykam ręką brudnych kutasów! – wypiszczała.
– No przecież go myje! – krzyknął osiłek i zaczerwienił się.
– Ja też! – zawtórował mu kolega.
– No zrób coś!
– Dobra…
Łysole podeszli do Henia, a za nimi podskoczyła dziunia. Henio odwrócił się w ich kierunku.
– W czym mogę panom służyć? – spytał Henio.
Osiłek chciał coś powiedzieć, lecz zapowietrzył się i zauważył leżący na stołku obok worek. Zbiło go to z tropu.
– Co to jest? – spytał tępo.
– Worek – odrzekł ze spokojem Henio.
– Pytam się, co jest w tym worku!
– Moja żona.
Łysol zaniemówił. Spojrzał na kolegę, lecz ten tylko wzruszył ramionami.
– Co ty pier… Trzymasz żonę w worku?
– Będąc precyzyjnym, zwłoki żony. Jestem do niej bardzo przywiązany i myśl o rozłące by mnie zabiła.
– Co to kur… To jakaś ukryta kamera?!
Osiłek zaczął głupkowato rechotać, a kolega mu zawtórował.
– Nie no Dżes – osiłek zwrócił się do dziuni. – Ja mu nic nie będę robił, to wariat jakiś.
– Co?!
– Twierdzi, że trzyma żonę w tym śmierdzącym worku. Idziemy.
Wyszli a barman polał i uśmiechnął się.
– Ładnie ich załatwiłeś, Henio.
– Prawda jest dla takich idiotów zbyt trudna do zrozumienia.
– Ale… – barman zawahał się. – Ty nie mówiłeś poważnie, prawda? Nie trzymasz zwłok w worku?
Henio wzruszył ramionami i łyknął wódki.
– Masz trupa w worku?! – krzyknął barman.
– Uważaj, młody, jak się wyrażasz o mojej żonie!
– Henio! To są rozkładające się zwłoki!
– Zamknij się!
– Henio!
– Młody. Jeśli się nie zamkniesz to znajdę drugi worek i będę wszędzie łaził z żoną i moim barmanem! Chcesz żeby mi ją zabrali i zakopali?
– Ale to się robi ze zwłokami!
– Nie! Nie pozwolę, żeby ją robale żarły, gdzieś w zasyfionym dole!
Henio wypił, po czym nagle zwalił się ze stołka i upadł na posadzkę. Barman przez chwilę stał w szoku. Henio leżał nieprzytomny. Barman wyszedł zza baru i podszedł do worka. Lekko go otworzył. Odór, który się z niego wydobył przyprawił go o wymioty. Nie wytrzymał i zajrzał do środka. W worku były śmieci.
– Ale z ciebie łgarz, Henio – wycedził.
Barman nerwowo wziął worek i wyrzucił go za drzwi. Następnie wrócił, podniósł Henia i wywlókł go na zewnątrz, położył obok worka i zamknął drzwi.
Henio po chwili oprzytomniał. Rozglądnął się i zauważył leżący obok worek. Wystawała z niego kobieca stopa w czerwonej szpilce. Doczołgał się do niej, pocałował ją czule, wsadził z powrotem do worka i oparłszy o niego głowę, zasnął. Powoli zaczęło świtać. Zegar na wieży kościelnej wskazywał piątą.