W moim mieście na ulicy X znajduje się szkoła podstawowa nr Y, do której skierowano mnie na trzytygodniową praktykę pedagogiczną. Będąc studentem instytucji przygotowującej do zawodu nauczyciela, zostałem zobowiązany właśnie tego roku, właśnie tej jesieni udać się do przeznaczonej mi szkoły. Tam pod kierunkiem dyrektora placówki oświatowej i wyznaczonych przez dyrekcję doświadczonych pedagogów miałem odbyć wspomnianą praktykę.
Składała się na nią zarówno praca wychowawcza z młodzieżą jak też zajęcia dydaktyczne w formie lekcji. Wskazania te znalazłem w Programie Praktyki Pedagogicznej, który otrzymali wszyscy studenci mojego roku tuż przed udaniem się do szkół. Ów program to gruby, gęsto zadrukowany zeszyt, zawierający nie tylko suche, urzędowe teksty jakże nudne w swojej rzeczowej, informacyjnej wymowie, ale też mnóstwo ciekawostek, plotek z życia pana dyrektora, nauczycieli i pracowników pionu administracyjnego. Można się było tam dowiedzieć, że pan od fizyki palił kiedyś papierosy bez filtra, wtykając je w szklaną, pokrytą ciemnobrunatnym nalotem, lufkę, dyrektor ma odciski na małym palcu lewej stopy, na dwu palcach stopy prawej jak też ma odcisk na podeszwach obu stóp, a woźny miał, wiele lat temu, kochankę.
Przerzucając kartki tego arcytajemniczego informatora zauważyłem, wypisane na przedostatniej stronie różnokolorowymi literami, zdanie: studentom nie wolno w czasie praktyk powierzać żadnych płatnych funkcji. Nie tyle treść przekazu wzbudziła moje zdziwienie, co właśnie te litery, z których każda była innej barwy, i każda podskakiwała nerwowo w rytm melodii dobrze mi znanej, ale pochodzącej z utworu, którego tytuł uleciał mi z pamięci. Kolory, podobnie jak litery, były czymś wyraźnie ożywione: podrygiwały w miejscu, bądź też przeskakując z litery na literę zamieniały się pozycjami, chichocząc przy tym nieznośnie. Zdanie nie kończyło się kropką, wykrzyknikiem czy też innym znakiem interpunkcyjnym, lecz rysunkiem dłoni, która wyprostowanym palcem wskazującym kiwała do mnie wahadłowym rytmem; grożąc czy też ostrzegając przed czymś.
Szkoła, w której miałem odbyć praktykę, znajdowała się pośrodku osiedla. Było ono od dłuższego czasu niezamieszkałe, albowiem wybudowano je, w czasach dawnych, ciemnych, bardzo wstecznych, wprost pod żyłą wodną, powodującą przerażające spustoszenia i nieodwracalne zmiany w organizmach mieszkańców otaczającego szkołę blokowiska; jednym wypadały włosy, innym zęby, jeszcze innym łuszczyła się skóra. Z niektórych wypłynęły wszystkie wnętrzności. Bowiem podczas kichnięcia, albo wizyty w toalecie, pod wpływem wewnętrznego ciśnienia ich obluzowane przez promieniowanie żyły wodnej kiszki odrywały się i wyskakiwały przez otwory. Zamieniali się wtedy w wydrążone tykwy, marszczące się, schnące i kurczące do rozmiarów pustych orzechów – zrazu kokosowych, później włoskich, a na końcu laskowych – wraz z upływającym czasem.
Byli i tacy, którym żyła wodna rozregulowała pracę hormonów w sposób absolutny i ostateczny. Nieszczęśnicy owi zaczęli, z dnia na dzień, stawać się coraz mniejsi, aż w końcu ginęli gdzieś w mysich dziurach zmuszeni do zaczynania życia na nowo wśród karaluchów, larw i szczurzych odchodów. Nic też dziwnego, że wszyscy którzy ocalili swój wzrost, masę mięśniową, swoje hormony opuścili mieszkania i wiedli żywot nomadów, przenosząc się z miejsca na miejsce nigdzie nie zatrzymując na dłużej z obawy przed żyłą wodną.
Budynek szkolny ulokowany był tam, gdzie feralny ciek – rozlewając się szeroko po całym osiedlu – nie sięgała wraz ze swymi zgubnymi skutkami. Szkoła znajdowała się na wyspie, niejako, do której trzeba było przejść brodząc w niewidzialnej, złowrogiej cieczy.
Na miejscu zjawiłem się kilka minut przed ósmą. W holu przywitał mnie półmrok. Tylko zegar, wiszący na ścianie, starał się nieudolnie, usypiającym tykaniem, zdominować tę, zalegającą w całym gmachu, kompozycję wczesnojesiennych barw wstającego dnia i ciszy. Półmrok i martwota wydawały się dojmujące, a wrażenie to wzmacniał fakt, że rachityczne światła poranka i równie słabe odgłosy z bezludnego osiedla były skutecznie tłumione – wszystkie okna pokrywała, niczym tkaną od stuleci pajęczyną, gruba warstwa włosów nazgromadzanych przez wiatr z całej okolicy.
Nagle małe drzwiczki na szczycie zegara otworzyły się i wyskoczyła z nich kukułka. Sfrunęła na stojącą w kącie holu palmę i zakukała raz: ku-ku! Później przeskoczyła na parapet: ku-ku! Z parapetu przeskoczyła na posadzkę, tuż obok moich nóg, i gdy miała już po raz trzeci, odginając do tyłu głowę, zakukać: ku-ku!, spadła na nią, rzucona z dużą wprawą i siłą, mokra ścierka.
Z mroku, z lewej strony od miejsca, w którym stałem, wyłonił się jakiś osobnik: bardzo wysoki i bardzo gruby. Szybko podbiegł do ścierki, zwinął ją zręcznie i włożył, wraz z zawartością, za połę marynarki, na której pojawiła się teraz dużą ciemna plama. Nie spojrzawszy nawet na mnie grubas oddalił się, znikając w mroku; tym razem po prawej stronie, kończąc to co zaczęła kukułka: ku-ku, ku-ku, ku-ku, i tak jeszcze trzy razy. Była ósma.
Gdy tak stałem w holu niezdecydowany, w którą stronę skierować swoje kroki, pojawił się przede mną młody chłopiec, uroczy efeb o jasnych włosach i ciemnej oprawie chabrowych oczu. Śliczny młodzieniec miał na sobie białe obcisłe spodnie, uwydatniające uroki wcielone w kształtne biodra oraz foremne pośladki, i jedwabną koszulę w różnokolorowe, podrywające się do lotu motyle, w brzęczące w upalnym letnim słońcu pszczoły, w szumiące łany zbóż i odurzające swoim dzikim, destylowanym w słońcu pełnego lata, zapachem chaszcze, zarośla, nieplewione od niepamiętnych czasów ogrody.
Cały dotychczas uśpiony hol rozszumiał się polnymi trawami, by po chwili, przemieniony w przesiekę sosnowego i świerkowego lasu, zastygnąć w bezruchu upalnego lipcowego popołudnia, nastawiając swój rozgrzany grzbiet, przeorany wybielałą w słońcu piaszczystą ścieżką, pod uderzenia czegoś wielkiego, strasznego, druzgoczącego – czającej się, między sinymi ze strachu chmurami, owdowiałej od niepamiętnych czasów wiedźmy-burzy.
Nagle wszystko znikło. W miejsce letniego popołudnia, rozgrzanego lasu pachnącego żywicą, wyciekającą ze zgnuśniałych w lipcowym słońcu sosen i świerków, pszczół, pełzających jaszczurek i gromowładnej burzy – więc w miejsce wszystkich tych barw, zapachów i obrazów, od których kręci się w głowie i o których nie potrafi się zapomnieć, długo, bardzo długo, a może nigdy?, pojawił się park odrapany z liści przez złośliwe, ostre paznokcie wyrastające ze zwiędłych palców późnej jesieni.
W parku stało bardzo dużo rzeźb o dziwacznych i kapryśnych kształtach. Jedna z nich przedstawiała koła współśrodkowe. Koło największe zrobione było z pluszu połyskującego sinoniebieską barwą. Mniejsze koła zrobione były z różnych materiałów; gumy, cegły, żeliwa, ciasta. Któreś z kół ulepione było, czyjąś niewprawną jeszcze ręką, z plasteliny. Pod rzeźbą był napis: Pomnik ku czci kół współśrodkowych.
A oto starzec, podchodzi do mnie. Długa, żółta broda poprzetykana różnokolorowymi skrawkami bibuły, wełny, papieru wycinankowego. Na głowie czarny, nienaturalnie długi, cylinder z czerwoną różą wpiętą w otok z krepy. Na biodrach przepaska z trzciny. Starzec kiwa do mnie ręką. Mówi coś, choć nie porusza ustami. A może nic nie mówi? Zresztą i tak nie rozumiem ani słowa, bo jeżeli mówi to mówi jakimś dziwnym, niepojętym dla mnie, językiem. A może jednak coś mówi w języku, którego nie rozumiem choć rozumieć powinienem? Iść za nim, stać tu w miejscu? Może starzec wie gdzie szukać dyrektora. Może to on jest dyrektorem? Jego twarz przypomina mi kogoś. Gdzieś już tę twarz widziałem. Te rysy zmęczone, zakisłe, jakby martwe a jednak kipiące siłą, energią, życiem zdziczałym, dziwnym, kalekim jak życie wyrastające na pryzmach śmieci, odpadów zbierających się na tonącym w wiecznym półmroku i wilgoci zapleczu starych kamienic, butwiejących wraz ze swymi trupiobladymi mieszkańcami.
– Co pan tu robi? – Stoi przede mną, spowity w mrok szkolnego korytarza, woźny. Na głowie ma czapkę, na otoku której widnieje napis: woźny. Dozorca jest lekko schylony; jakby czegoś szukał na posadzce.
– Jestem praktykantem, szukam gabinetu dyrektora – powiedziałem cicho, niepewnie. – Może pan wie, gdzie mogę znaleźć pana dyrektora?
Woźny wyprężył się nagle, znieruchomiał, zesztywniał jakby. Po chwili krzyknął przeraźliwie:
– Tam, o tam jest !
Odruchowo spojrzałem na miejsce, w które wbił wzrok, lecz nie udało mi się dostrzec czegokolwiek.
– Kukułka! – wrzasnął – ku-ku, ku-ku!
Nagle przestał krzyczeć. Spojrzał na mnie spokojny, rozluźniony.
– Czego pan tutaj chce – zapytał – Jak pan się tu dostał?
– Jestem praktykantem. Chciałbym rozmawiać z dyrektorem.
– Dyrektorowi nie wolno przeszkadzać – odrzekł – dyrektor śpi.
Woźny odwrócił się i odszedł.
– Dy…y…ry…e…ky…ty…o…rrr, dy-re-ktor, a później szybko już wymówione dyrektor, dobiegło mnie z głębi korytarza, w którym zniknął stróż porządku i czystości w szkole.
Znowu zostałem sam. Po dłuższej chwili wahania udałem się w kierunku, w którym podążył mężczyzna w czapce.
Wszedłem w długi korytarz, po obu stronach którego znajdowały się drzwi. Było ich bardzo dużo. Stały jedne przy drugich, sprawiając wrażenie tylko opartych o ścianę Na każdych była wizytówka. Po minięciu obojętnie kilku drzwi, zacząłem z nudów czytać widniejące na tabliczkach napisy. Na jednej z wizytówek pisało Dr Bryja – dermatolog. Na innej dużymi, wyciętymi z jakieś gazety, literami napisano Ornitologia. Na kolejnej wizytówce widniał napis Myj zęby, dobrze ci radzę, a na następnej Dr (nazwiska nie mogłem odczytać) dentysta. Sąsiednie drzwi miały taką tabliczkę: Dr Glija-dentystka. I jeszcze jedną tabliczkę zapamiętałem: Kara-Kara mistrz czarnej, białej i żółtej magii. Jak również specjalista od wywabiania plam.
– Żółta magia? Na czym ona polega? Czym jest? O białej coś tam słyszałem, a czarnej też. Ale o żółtej nie słyszałem nigdy. A może ktoś się pomylił i napisał „żółta”, choć miał na myśli „złota”? Tak jak złota była legenda, albo orda? Ale co ma Złota Legenda bądź Złota Orda do magii? Może jednak coś ma? Może będą mnie o to pytać, a ja nic nie wiem na ten temat. Może przez to nie otrzymam zaliczenia z praktyki pedagogicznej?
Odniosłem wrażenie, że te wszystkie drzwi, stojące rzędem po obu stronach korytarza, prowadzą do jednego pomieszczenia, że taka duża ilość wyjść, a właściwie pseudowejść to tylko chytra sztuczka woźnego, który chce mnie w ten sposób ukarać za wtargnięcie na teren szkoły. Mimo to postanowiłem szukać tego człowieka, pałającego do mnie wielką – jak sądziłem – niechęcią; zdając sobie sprawę, że tylko on może mi pomóc w odnalezieniu dyrektora.
Szedłem ciemnym korytarzem, który stawał się chwilami tak niski, że chcąc iść dalej musiałem się schylać, a niekiedy przesuwać na czworaka. Drzwi także się zmniejszały. Jedne z nich, gdy przeczołgiwałem się przez zwężone gardło korytarza, otworzyły się tuż przy mojej skroni, a czyjaś drobna rączka zaczęła skubać moje włosy.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem mężczyznę wysokiego na około 30 centymetrów, z wąsem, którego podniesione cienkie końce zwinięte były w kształt kół. Mężczyzna ubrany był w strój jaki nosili przedwojenni atleci cyrkowi: biały pajacyk w czarne pasy.
– Jestem praktykantem – powiedziałem cicho w obawie by silniejszy dźwięk nie spowodował pęknięcia bębenków w uszach małego atlety. Ten jednak skrzywił twarz w grymasie bólu, zasłonił uszy dłońmi i pobiegł w głąb korytarza. Popełzłem za nim.
Korytarz zlitował się nade mną; urósł. Szedłem, pochylony wprawdzie ale bez lęku, że czyjaś miniaturowa dłoń dotknie mojej twarzy. Po chwili mogłem się wyprostować. Mrok, który towarzyszył mi odkąd wszedłem w progi szkoły, zamienił się nagle w dygoczącą niespokojnie ciemność, która swoją kosmatą łapą zakryła mi twarz, zasłaniając oczy. Drugą ręką zanurzyła sprawnie w moje ciało tysiące bolesnych igiełek. Duszę się, boję się, ratu..!
– Coś ty mu zrobił! – ostry głos wyrwał mnie z rąk ciemności.
Zajaśniało szarością. Przede mną woźny. Wyciągnął język, którego końcem dotknął brody, później czubka nosa, później znów brody i znów czubka nosa. I tak kilka razy.
W miejscu, w którym stałem korytarz znacznie się rozszerzył. Ta zmiana sprawiła, że wydawało się mi jakbym znalazł się w sali gimnastycznej. Na ścianach, zamiast drzwi, pojawiły się drabinki do ćwiczeń. Z sufitu zwisały dwa koła na taśmach z płótna (to chyba powiązane ze sobą, skręcone prześcieradła, ciemne od brudu) służące do akrobatycznych popisów. Pod drabinkami leżał, zwrócony twarzą do ściany, jakiś człowiek; wysoki i gruby. Skulony, przyprószony siwizną niespodziewanie zapadającego zmroku, wydawał się oddychającą górą, która przy każdym wdechu rosła, aż do najwyższych szczebli drabinek.
Nagle spod góry zaczęła wypływać jakaś ciecz, a sama góra, zrazu powoli, później coraz szybciej, zaczęła pokrywać się pianą; najpierw głowa, później kark, plecy. Aż do pięt gruby został pokryty puszystym, białym całunem.
– Co ty zrobiłeś, co ty mu zrobiłeś – Głos woźnego przeszedł w histeryczne pianie – Wiesz jak to boli, jak bardzo boli!?
Ach , więc to jemu przebiłem bębenki.
– Wiesz kto to jest? Wiesz, kto to jest? – zapytał z wściekłością w głosie woźny – To Dyrektor!
– Kto, kto jest Dyrektorem ? – zapytałem głosem łamiącym się z przerażenia.
Woźny nie odpowiedział, tylko zgiął gwałtownie prawą nogę w kolanie, a lewą rękę wyciągnął przed siebie. Wyciągnięta ręka spłaszczyła się tak, iż wyglądała jak deseczka drogowskazu, na której pojawił się, wymalowany olejną farbą, napis: Do dyrekcji.
Udałem się w kierunku wskazanym przez drogowskaz. Już jestem u celu. Drzwi wejściowe, jedne z tych, na które zdążyłem się już napatrzeć, nadal wyglądały jakby tylko oparte o ścianę. Na tabliczce napis: Bosko-czarnoksiężnik; nie to oczywiście nie tu. Podchodzę do drzwi następnych: Jadalnia wszystkiego, na trzecich widnieje informacja: Tu kupisz najtaniej. Więc i to nie te. Co robić? Dokąd się udać? A jeżeli woźny przyjdzie za mną?
Z głębi korytarza dochodzą odgłosy, jakby ktoś skakał na jednej nodze. Odgłosy są coraz wyraźniejsze; skoczek na jednej nodze zbliża się. Ach, znaleźć w końcu to prawdziwe wejście!
Nagle jedne z drzwi otwierają się. Widzę czarny prostokąt. To wejście przesłonięte jakimś ciemnym, błyszczącym materiałem. Odchylam materiał, wchodzę. Już jestem w środku, już nie jestem na zewnątrz.
Jak zawsze półmrok. Widzę w tym półmrocznym pomieszczeniu stół, a wokół stołu siedzące postacie z nogami owiniętymi w koce czy derki. Wtem jeden z siedzących podrywa się z miejsca, wstaje i zaczyna gwałtownie gestykulować. Mówi coś, ale bardzo szybko, nie mogę go zrozumieć. Podchodzę bliżej, może teraz coś usłyszę.
Ludzie siedzący wokół stołu nie zwracają uwagi na gwałtownika. Na mnie zresztą też nie. Wygląda jakby w ogóle nie zauważyli mojego wejścia. Tymczasem mówiący zajmuje z powrotem swoje miejsce przy stole, ale nie milknie i nie uspokaja się; głowę zwiesza w ten sposób, że dotyka brodą piersi. Następnie odrzuca głowę do tyłu, później znów bije brodą w pierś i znów głowa leci do tyłu i znów broda, po której płynie teraz stróżka śliny, opada na mostek.
Gwałtownik zamilkł, znieruchomiał, zamknął oczy. Wygląda teraz jakby spał, jakby zastygł; lecz nie przed chwilą, a przed wiekami i odtąd ani na moment nie wyszedł z letargu. Może naprawdę śpi tak od tysięcy lat. Może to nie on, jeszcze przed chwilą, tak żywo gestykulował.
– On pana obraził! – Obok mnie wyrósł mężczyzna około czterdziestoletni. Mój wzrok przyciągnęła odznaka wzorowego ucznia, którą miał przypiętą do zielonego golfu.
– To jeszcze z czasów wojny, ja się umiem bić – powiedział mężczyzna tonem, z którego równie dobrze można było wnosić, że się chwali jak i że grozi.
– On pana obraził, obraził, obraził – powtarzał, cedząc słowa przez zęby.
– Kto? – zapytałem zdziwiony – kto miałby mnie obrazić, dlaczego?
– On chce ciebie zamordować – powiedział cicho, ale dobitnie, wyraźnie.
– Kto? Mnie, za co?
– Wiem co mówię, jestem Dyrektorem. Zapłacimy ci. Zapłacimy ci dużo, bardzo dużo, tylko przegryź mu krtań. No, bierz!
Byłem zaskoczony propozycją pana Dyrektora. Nie wiedziałem co odpowiedzieć, jak odmówić; bo to, że nie potrafię przegryźć krtani wydawało mi się, przynajmniej wtedy, oczywiste. Raptem przypomniałem sobie skaczące litery.
– Panie Dyrektorze, ale ja jestem praktykantem, mnie nie wolno zlecać żadnych płatnych funkcji, ani też zadań – . Mówiąc to zauważyłem, że z ust tego, który śpi od tysięcy lat wyszła jaszczurka , a przemierzywszy szybko pierś, brzuch i udo, skryła się pod jego zastygłą dłonią opartą na kolanie.
– Panie Dyrektorze, on nie żyje!
Dyrektor popatrzył na mnie zimnym, nienawistnym spojrzeniem.
– Zabiłeś go, won!
Kątem oka dostrzegłem, że jaszczurka wyszła spod dłoni śpiącego. Teraz biegnie w moim kierunku. Lecz już więcej nic nie zauważyłem, bo znów znalazłem się na korytarzu.
Dokąd się udać? Dyrektor nie powiedział mi do której iść klasy. Korytarz pełen jest cieni oraz tajemniczych odgłosów kładącej się spać dżungli. Gdzieś w głębi słyszę porykiwanie jakiegoś drapieżnika: spać, nie hałasować już, spaaaać! Obok mnie przebiegło stadko dzikich kóz. Ostrożnie, pomiędzy zaroślami, przemyka się jeleń.
Ogień z boku. Z lewej strony ode mnie pali się ognisko. Lecz to już nie w dżungli, to już na obrazie wiszącym na ścianie korytarza. Grupa niedźwiedzi rozsiadła się wokół ogniska, bawiącego się w wydłużanie i skracanie ich monstrualnych, grubych jak warstwa stuletniego kurzu, cieni. Grupa gburowatych milczków, patrzących tępo w płomienie.
Patrzą tak nawet wtedy, gdy jeden z nich wstaje, krzyczy coś do zahipnotyzowanych ciepłem i blaskiem mruków, i ostentacyjnym, teatralnym niemal, gestem wbija sobie sztylet w pierś. Niedźwiedź popełniający samobójstwo – taki tytuł nosi obraz.
– Tędy, tędy – Jakiś starzec, choć z wyglądu zupełnie młody człowiek, wskazuje mi otwarte drzwi. – To tutaj – mówi starzec. – Wejdź.
Nagle podnosi gwałtownie rękę jakby chciał mnie uderzyć. Kulę odruchowo ramiona, wbijam w nie głowę. Tymczasem doskonale umięśniona ręka starca odpycha kogoś lub coś znajdujące się za moimi plecami. Mimo to, czuję za sobą czyjąś obecność. Słyszę jakiś oddech, czy też jęk. Czuję na karku kropelki śliny tego Niezwykłego, czającego się, za moimi plecami. Może to jednak nie ślina, może to tylko mój pot – przestraszyłem się przecież gwałtownego ruchu starca.
– No, wchodź, wchodź – ponagla mnie starzec, zamykając szybko za sobą drzwi. On nie lubi, jak ktoś tu wchodzi – dorzucił, przekręcając staroświecki, duży klucz w zamku.
Jestem w bardzo rozległym pomieszczeniu. Klasa, wielka jak hangar z którego usunięto samoloty, była tak obszerna, że końce trzech rzędów, w które ustawiono ławki – rzędów wyglądających niczym trzy samotne bruzdy na nieogarniętym okiem polu – ginęły gdzieś na horyzoncie.
– No, jesteśmy bezpieczni – powiedział starzec.
Stoję wpatrzony z przerażeniem w dal, z której dochodzi tętent kopyt. Słyszę rżenie koni, szczęk oręża. Z nad horyzontu podnosi się słońce wypuszczając spod brzucha grupę jeźdźców; szpiczaste hełmy, sztandary z końskich ogonów, świst arkanów, dźwięk obcej, szczekliwej mowy. Mongołowie! Jadą tratując ławki, burząc proste linie rzędów, w których zostały ustawione. Kurz, upokarzający zmysły zapach końskiego potu i brudnych, zmęczonych ciał. I wycie, rozdzierające powietrze wycie.
To starzec się zaśmiał. Pod ławką znalazł stary but, żołnierską sapagę. Złapał za podeszwę i odwróciwszy zaczął nim trząść; energicznie, niecierpliwie, jakby spodziewał się wytrząsnąć ze znoszonego kamasza czerwonoarmisty skarb, albo coś jeszcze bardziej cennego niż złoto. Może wspomnienie, które wyzwala?
Nagle coś, z głośnym plaśnięciem, upadło na posadzkę. Była to żaba; gruba obrzydliwa ropucha, która szybko popełzła pod nauczycielską katedrę. Starzec przestał się śmiać. Spojrzał tępo na but i po dłuższej chwili milczenia, która była czasem walki jakiś dwu przeciwstawnych sobie idei, oznajmił: – buty jedzą żaby. Po czym wszedł na katedrę i gdy już stanął na niej zaczął się kiwać raz w lewo, raz w prawo – monotonnie, pedantycznie, miarowo. Ja natomiast postanowiłem obejrzeć dokładnie klasę.
W pierwszych rzędach stały ławki – drewniane prostokąty na żelaznych nóżkach. Parę rzędów dalej były biurka – masywne sześciany z dużą liczbą szufladek. Dalej ławki z parków o metalowych poręczach, których końce zawinięte były w charakterystyczne ślimaki. Następnie stołki, później wygodne, pluszowe fotele. A na samym końcu pnie drzew stojące wśród wysokiej trawy. Całość zamykał szpaler kasztanowców, zza których dobiegał szum morskich fal. Poszedłem w kierunku miejsca , z którego dochodziły odgłosy morza.
Gdy tylko minąłem drzewa, znalazłem się nad skrajem przepaści. U moich stóp pojawiła się pionowa ściana, gładka jak ściana basenu. Nisko w dole lustro wody wzburzone od kotłujących się w nim potworów; zwierząt przedpotopowych o obłych kształtach ciał pokrytych śluzem i wijących się w morderczej walce każdego z każdym. Smród, potworny smród gnijącej krwi.
Uciekłem stamtąd. Biegnę jak oszalały w stronę katedry. Znów jakiś basen na mojej drodze, tylko znacznie mniejszy od tego, w którym pławiły się potwory. Przeskakując go widzę, że i w nim są przedpotopowe stwory, ale mniejsze; takie jak te przed którymi uciekam tylko, że miniaturowe. Zupełnie małe.
Jestem przy katedrze, ale sceneria jest już inna; klasa skąpana była w silnym świetle elektrycznym. Mrużę oczy, powoli przyzwyczajam się do tego dzikiego blasku. W jednej z dalszych ławek ktoś siedzi. Kto to może być? Nie wiem. Jakaś postać, a właściwie sterta łachmanów na kimś, kto może jest człowiekiem, rozsiewająca wokół ciężki, paraliżujący lęk. Patrzy na mnie? Czy w ogóle ma oczy?
Nie, niech się nie rusza z miejsca, ja też nie podejdę. Coś mi szepcze, że to ciekawy człowiek i że zaraz zacznie się z nim spotkanie. Że przyjdą tu tłumy spragnione widoku łachmanów, bólu i strachu. I, że zatrzęsą się w ekstazie, by następnie zastygnąć w bezruchu wydalając z siebie rytmicznie smród i rzadkiej konsystencji owoce uczty kanibala.
Ciekawy człowiek? Nie to niemożliwe. Sterta wydaje z siebie chichot – wysoki, coraz wyższy, coraz bardziej przenikliwy.
Czuję, że na plecy zwala mi się cielsko potwora. Wycie, cisza i znów wycie. Dźwięk jak strzała przeszywający mózg. Serce wyskoczyło mi z piersi i zatkało krtań. Brak mi powietrza, dławię się własnym sercem. Co za los!
Ciężki – to kurczący się, to znów rozszerzający – kawał rozpalonego żelaza rozsadza mi gardło. Za moimi plecami ogromne potwory biją ogonami w taflę wody czającego się za mną oceanu. Gdzie ja jestem? Gdzie jestem?
Zakołysała się ziemia, zaskowyczał uderzony we mnie pies; z przetrąconą łapą biegnie teraz po pustych, wyludnionych uliczkach mojego sumienia. A może to nie pies, może to znieważony Mongoł, dziki wojownik tonący we łzach żalu za utraconym rajem, za cnotą którą przeklinał, dopóki jej się nie pozbył.
A może to przedpotopowy potwór; przedhistoryczny zwierz z rozbitą czaszką, który słania się, pada, wstaje, kroczy ciężko jakby po omacku, kierując się dźwiękiem pastuszej fujarki. Nad nim muchy; dziesiątki, setki, tysiące w końcu miliony, miliardy much. Obsiadły go – dźwięk bukolicznych melodii nie pomógł – aby chłeptać jego krew. Słyszę siorbanie posoki.
Pod nogami mam coś miękkiego, mokrego. W powietrzu ostry, kwaśny zapach. Stoję w beczce z kiszoną kapustą. Jestem w jakieś piwnicy. Półmrok, ach znowu półmrok do którego tak bardzo tęskniłem.
– Jestem tylko strażnikiem tych oto beczek z kiszoną kapustą. Posadka ciepła, spokojna. Ruch tu niewielki, cisza. Dużo czasu na rozmyślania, na rozmowę z samym sobą i kiszoną kapustą.
Mały, zgarbiony człowiek przestaje mówić, podchodzi do jednej z beczek, podnosi okrągłe wieko i stawia je obok beczki. Zanurza w niej dłonie, by po chwili wyciągnąć pełne garście żółtobiałych pasm ociekających sokiem.
– Kiedy mi smutno i pragnę ciepła – kontynuuje kustosz kiszonej kapusty – przytulam się do pękatego brzucha któreś z beczek i razem z nią płaczę w piwnicznej ciszy.
-On jest zakochany w kapuście – pomyślałem. I nagle uświadomiłem sobie, z przerażeniem, że wszedłem z butami w jego miłość.
Wyskoczyłem z beczki, zauważyłem jakąś wnękę w murze. To wyjście na korytarz – wchodzę w nie, kątem oka dostrzegając, że żółtobiałe pasma w rękach strażnika zamieniają się w cieniutkie, sztywne niteczki włosów. To włosy matki, którą tak ukochał – przemknęło mi przez myśl.
Jestem już na korytarzu, idę szybkim krokiem zostawiając za sobą kwaśny loch. Dokąd idę? Przed siebie, naprzód, ciągle naprzód. Odgłosy kroków rezonują w ciszy korytarza drwiącym z mej tułaczki echem.
Zakręt, zza zakrętu dobiega mnie śmiech – spazmatyczny, przechodzący w pełne bólu wycie łaskotanego na śmierć człowieka. Podchodzę do wijącej się w konwulsjach postaci, która leży na posadzce dotykając twarzą zakurzone, kamienne płytki. Wbija w nie obdarte z paznokci zakrwawione palce. Twarzy nie widać, tylko tył głowy i włosy; popielate, puszyste, rosnące z nieprawdopodobną szybkością, kędziory, które lada chwila wypełnią całą wolną przestrzeń. Szybko mijam to miejsce.
Zatrzymuję się, gdy przede mną wyrasta Dyrektor.
– On ciebie obraził. Dlaczego nie zareagowałeś – Pyta się nie otwierając ust. – Uciekłeś, stchórzyłeś. Ludzie się z ciebie śmieją, wykańczają się przez ciebie. No co, poprawisz się, będziesz się bił, będziesz bił? – Dyrektor zwinął jedną dłoń w pięść i podsunął mi pod nos. – Hę, co strach? Boisz się? A może wolisz do klasy, co?
Na samą myśl o klasie zrobiło mi się niedobrze.
– Panie Dyrektorze, ale ja jestem praktykantem, ja nie znam tu nikogo. Ja nie wiem, ja nic nie wiem…
Przerwałem nagle, gdyż Dyrektor zamachawszy ramionami wzbił się majestatycznie w powietrze, przyjął pozycję horyzontalną, po czym ciężko, dostojnie, jak uskrzydlony mandaryn, albo ptak przedpotopowy , poszybował w głąb korytarza.