Wyobrażał sobie tych ludzi jako nastroszonych i groźnych. Okazali się jednak zupełnie inni. Sebastian ukryty za wielką czarną brodą wydawał się medytować, przyjmując tylko nieliczne znaki nadchodzące od strony zewnętrznego świata. Barbara, a raczej Basia, bo prosiła, żeby tak o niej myśleć (wyraźnie padło słowo „myśleć”, choć Szpok oczekiwał czasownika „mówić”), nadawała ton rozmowie, podtrzymywała pozory zainteresowania i zaangażowania. Z tego, co mówiła, wynikało, że właściwie nic się nie stało, i że im całkiem dobrze w odosobnieniu i zamknięciu. Przyjechali, żeby pobyć ze sobą i żadna plaża nie jest im do niczego potrzebna. Owszem, może się przydarzyć tak, jak cokolwiek innego. Park, wieża, kościół, port, muzeum i tak dalej. (– A jaki my tu mamy ładny cmentarz – chciał dorzucić, ale coś go powstrzymało). W każdej chwili pewne zgęszczenia materii mogą nas wchłonąć i pozostawić z jakimiś wrażeniami. Tak się wyraziła. Niemniej doceniają ofiarność pana Jakuba, jego determinację w kwestii dostarczenia klucza. To dla nich ważne, że ktoś poświęcił swój czas i uwagę. Najwięcej jednak podkreślała „w imieniu własnym i męża” energię włożoną w całą operację. Słowo „energia’ wystąpiło w jej przemowie kilkakrotnie, brzmiąc cokolwiek egzotycznie. Dziwnie je akcentowała. Wychodziła jakaś „energija”.

Szpok poczuł się tym wszystkim zmęczony, jakby ktoś właśnie wyssał z niego resztkę energii. Jeszcze raz przeprosił, pożegnał się i wyszedł. Rowery i podziemny garaż będzie można zaproponować komuś innemu. Ci ludzie nie wiązali swojego życia z takimi drobiazgami.

Gdzie teraz jest? Dlaczego go nie widzę? Wierzę, że sobie jakoś radzi. Nigdy nie chciałem, żeby był ciapą, niemrawym ponurakiem na jednym tylko sznurku. Pomyślałem nawet, że korzystając z chwili słabości i nieuwagi, wyrwał się w nieznane i teraz celebruje całkowitą wolność. Całkowita wolność? To raczej oksymoron niż pleonazm. Nie wiem, dlaczego wyobrażam go sobie skaczącego lub szybko lecącego. A może się właśnie wspina po czymś (co nigdy nie było i nie będzie w mojej mocy, czy tak?). Temu, kto wdrapuje się na ściany starych kamienic, na leciwe dachy wszystko może się przysłużyć, każdy ornament. Przypomniałem sobie zdanie jakiegoś filozofa, nazwiska nie pamiętam. Tylko że taka sztukateria potrafi nieraz zawieść. Gips wchodzi w reakcje z toksycznym miejskim powietrzem. A gołąbki pokoju też srają, jak twierdzi poeta. I w efekcie zostajesz z jakimś wyżartym przez siarkę, dziobatym, maszkaronem w ręku i lecisz w przepaść.

Jak Ci tam jest, Kubusiu? W jaką lecisz przepaść? Każdy w swoją, wiem. A czy Ci nie zimno? Jadłeś coś? Typowy infantylizm, autor myśli o bohaterze jak o własnym dziecku i chciałby dla niego jak najlepiej.

A bohater sobie nie życzy. Każde dziecko po jakimś czasie już sobie nie życzy. Po jakimś czasie? Tak, bo właśnie w czasie i tej jego przemocy są odpowiedzi na wszystkie pytania. Szczególnie takie o zależność od osoby, która cię spłodziła i gdyby mogła, nadal trzymała pod korcem, traktując cię jak urojenie, a nie żywą istotę. Coś, co było tylko jej, przestaje tym być. Trudno to sobie wyobrazić, a co dopiero przeżyć.

Szpok budzi się i długo nie może ułożyć myśli w jakimkolwiek porządku. Miał sen, w którym ktoś do niego mówił jak do syna, żegnał się z nim. Tak jakby ta noc, zwykła i szeregowa, wypluła go ostatecznie. I dalej już nic, radź sobie sam. Człowiek czepia się kurczowo tych paru wspomnień niczym ważnych drogowskazów, a o wiele więcej pożytku dałoby mu to, co zapomniał. Kto w głębinach świadomości wykonuje tę misterną obróbkę, kto podsuwa to i tylko to, zacierając inne ślady? Jaka to walka i właściwie o co?

No to jesteśmy w domu, jeśli chodzi o kwestię wolności – pomyślał Szpok i odepchnął się od łóżka tak, jakby wyrywał się z niedomkniętych sideł. Na rękach i nogach pozostało coś na kształt stygmatów, ale można udawać, że nic się nie stało. Przecież będzie prysznic, potem śniadanie, tabletki, stawisz się do pracy jak nowy.

Nic się nie stało.

Na wczorajszym spacerze natknął się na „tych ludzi”, na Barbarę i Sebastiana. Nie pojmował, co podczas pierwszego spotkania mogło spowodować tak nagłe i mocne zmęczenie. Wczoraj zrozumiał. Oni celebrowali swoją duchowość i sądzili nawet, że on dał się już złapać w jej sieć. Pogawędka była szybka, czuła i poufna. I skończyła się tym samym. Mrowieniem w głowie, łupaniem w karku, bólem w piersi. Usiłowali mu wmówić, że prawdopodobnie już jest gotów na nowe życie. Na przyjęcie nowego życia. Uwaga – nowego w Panu.

Wracał z parku lekko zamroczony. Nie spodziewał się tego po tak z pozoru przyjemnych ludziach. Nic nie zapowiadało agresji. Tak, doznał przemocy. Nowe życie miało zacząć się właśnie od niej. Gdy jej ulegniesz, będziesz ocalony, szeptało coś w nim. Jakby reagując na te podszepty, zaczął wyrzucać z siebie pojedyncze, oderwane słowa. Gdyby je zebrać i scalić, powstałoby może coś w rodzaju tego zdania: „Cham, chamski kat, katolicyzm, tak z was em, emanuje, taki triumf, triumfalny i dosadny. A to by się Chryst, Chrystus zdziwił, maj, mając takich orędowników”.

I sprawa wcale nie była zamknięta wraz z zamknięciem drzwi i znalezieniem się w bezpiecznym  azylu. Jeszcze długo w nocy chodził po mieszkaniu, a potem w łóżku przewracał się z boku na bok.   

Wspomnienie

Przykolegował się kiedyś do pewnej wdowy. Gdzie ona teraz jest? Gdzieś w Kieleckiem? W każdym razie dla jej małego synka odgrywał przez jakiś czas rolę ojca. I to warte jest wspomnienia, a nie jakieś gówienka podsuwane przez transcendentalną maszynerię dbającą o ład w naszych głowach. Chcesz ładu? To koniecznie pamiętaj o tym, jakim byłeś dla drugiego człowieka. To wspominaj, a reszta się ułoży wedle tego ludzkiego wskazania.

Aurelia Pozimek w zasadzie nie była wdową. Tak się tylko mówiło. Partner zginął na morzu tak dawno, że już mało kto o tym pamiętał. Ale wcale nie trzeba było pamiętać, jego replika miała się nieźle i kręciła się wraz z matką między podochoconymi kuracjuszami. Aurelia była sprzątaczką w domu wczasowym „Górnik”, potem kelnerką w barze znajdującym się nieopodal; zresztą, kim ona nie była. Robiła wszystko, by Joaś miał jak najlepsze warunki i nie odstawał od rówieśników. Gdy nastał w jej życiu czas Szpoka, przestała wołać na małego „Joaś”. Za namową Jakuba pojawił się „Joachim”, ktoś bardziej wyrazisty i męski.

Ale czy sam Jakub był wtedy kimś takim? Rozbawiona Aurelka nieraz pomagała mu odnaleźć się w męskiej formie, w obowiązkach, które jako konserwator w domu wczasowym powinien wzorowo wykonywać. Wszystko zaczęło się pewnego ranka, gdy nakrywała do śniadania, a nieznany jej osobnik wkroczył do jadalni z wiertarką w ręce i usiłował zająć się wciąż opadającymi roletami. Żeby rozbić nudę machinalnych czynności, zagadała do niego, co niemal skończyło się katastrofą. Skąd mogła wiedzieć, z jakim to mrukliwym, zamkniętym w sobie nieborakiem miała do czynienia? Musiała coś ze trzy razy zmieniać klucz, żeby go chociaż trochę otworzyć. Najlepszym sposobem okazała się pomoc przy wiertarce. Ten niedoszły absolwent polonistyki niewiele do tej pory miał narzędzi w ręku.

I zaskoczyło, rolety zostały wreszcie porządnie umocowane, a lody rozstąpiły się na tyle, że pomiędzy krami poczęła dryfować mała łódka porozumienia. Bo co łączy przypadkowych ludzi najbardziej? Poczucie, że obydwoje nie pasują do świata albo to, że zostali przez ten świat wystawieni do wiatru. Aurelka była dla Szpoka pierwszą osobą, która w tym obcym świecie dziwnych ludzi i narzędzi, okazała nieco zainteresowania. Natomiast Szpok był dla Aurelii kimś wyłamującym się z otaczającym rutyny. Zaczęła o nim myśleć jak o kimś kruchym i niepowtarzalnym. Pierwsze, co doznała na widok jego poczynań, była chęć pomocy i ochrony. Wyobraziła sobie, że Joaś za kilkanaście lat tak będzie wyglądał, tak snuł się między ludźmi. Uczucia matczyne wyzwoliły się spontanicznie, zakres instynktownej opiekuńczości objął następnego dzieciaka. I to dosłownie, bo i w „tych sprawach” był kompletnie zielony. Jak to mówią prości ludzie (po wpływem tego gościa z Wiednia) zupełna faza analna. Być może ujmują to nieco inaczej, ale nie rozdrapujmy tatuażu na czworo. Lećmy dalej. Ma płynąć, niech płynie. Tak że kiedy za parę lat oświadczy się niejakiej Weronice O., z którą będzie tworzyć wcale udane stadło, Szpok z pustymi rękami w ten związek nie wejdzie. Aurelia okazała się dobrą nauczycielką. Największy problem był z gwałtownością uniesień, więc nauczyła go zwlekania i powstrzymywania się. To jednak podstawa. Powinni tego w szkole uczyć – wywodził w knajpie wśród zaufanych ludzi, gdy sobie nieco podpił. Żeby facet nie leciał do przodu jak pies z wywieszonym jęzorem, tylko zwalniał, i czekał na swoją partnerkę, podkręcając atmosferę.

Jednak to, co najważniejsze, unosiło się w powietrzu, nie dążąc do tarcia, poklepywania i muskania. Pięknie toczyła się historia zaufania sobie i odcięcia się od świata pomówień i złośliwości. Młody chłopak i znacznie starsza od niego kobieta – to od razu rzuca się w oczy lokalnym liderkom katolickiej moralności, a nawet, zdarza się, staje im w gardle. Tym razem musiały to przełknąć. I choć państwo młodzi żyli sobie na kocią łapę, to jednak zgodnie jak dwa gołąbki. To duża rzecz – przekonać te kumochy do siebie. Ale Szpok zawsze miał w sobie coś, co ujmowało ludzi. Na przykład nigdy nie można było się długo się na niego gniewać. Ty mnie jakoś dziwnie rozbrajasz – mówiła nieraz Aurelka. A te kumochy mogły to tylko za nią powtórzyć.

Wystarczyło spojrzeć, jak bawi się z Joachimem, usłyszeć, jak z nim rozmawia. Szpok urodził się z tym rzadkim darem rozumienia dziecka, porozumiewania się z nim bez słów i zdobywania jego natychmiastowej akceptacji. Prawdopodobnie dzieci dzielą świat na dorosłych i niedorosłych oraz tych trzecich. Joachim był przekonany, że Szpok do nich właśnie należy. Oni wiedzą, gdzie należy być w tej konkretnej chwili, jak posługiwać się głosem, spojrzeniem, jak układać ciało, by pasowało do milczenia i do rozmowy, do zabawy i smutku po niej. Nikt ich tego nie uczył. Ze zdumieniem odkrywają to w sobie. Początkowo trochę wystraszeni, myślą, czy wszystko w porządku i czy nie są przypadkiem trochę nienormalni. I kiedy tak się trapią, są jeszcze bardziej pociągający dla dziecka, któremu instynkt podpowiada, że to jest ta albo ten, z którym dobrze się ułoży. Nie tylko w ciągu następnej godziny niezrozumiałej dla postronnych zabawy, ale jeszcze potem. Kawałek potem. Długo, długo potem. Ta historia Szpoka z Aurelką i Joachimem trwała kilka lat.

Można powiedzieć, że Szpok sprawdził się w roli ojca. Potem już nie miał okazji tego potwierdzić, gdyż Weronika nie mogła mieć dzieci. Kiedy zaczęli myśleć o adopcji, było za późno. Kobiece sprawy. I rozwój jakiegoś cholerstwa, które wżerało się coraz głębiej w biedne, umęczone ciało Weroniki O.

Nie wymigamy się jednak od opisu rozdzierających serce scen rozstania się Szpoka z Aurelką. Podrosłemu, nastoletniemu Joachimowi w głowie, a tym bardziej w sercu, nie mieściło się, że Szpok ma zniknąć z jego życia. Dramatyzował, uciekł z domu, zaczął palić papierosy, kłócił się z matką, obarczając ją winą za zaistniałą sytuację. I trochę w tym było racji, bowiem Aurelka postanowiła wtedy skorzystać z okazji i dać Szpokowi wolność. On rozkwitał, ona starzała się szybko i niezbyt ładnie. Taką sobie stworzyła narrację i była święcie przekonana, że ta zanadto od rzeczywistości nie odstaje. Tymczasem, zafundowała katastrofę nie tylko sobie, ale przede wszystkim dziecku. I Szpokowi. Okazją była radosna, przynajmniej w pierwszej chwili, wieść o spadku w postaci niewielkiego domu nad Wisłokiem. Byłaby panią na swoim kawałku ziemi, pod własnym dachem. To nic, że trzeba by zrezygnować z uroków światowego życia w kurorcie i zakopać się w przeklętej (określenie Szpoka) dziurze. Jakoś sobie tam poradzi, znajdzie pracę, bo żadnej się nie boi, ustabilizuje się (tak myślała), a i Joachim z czasem nauczy się nowego życia. I przestanie histeryzować z powodu Szpoka, który, jak się okazało, nie miał zamiaru opuszczać Świnoujścia. Zresztą, nie wiadomo do końca, jak to było i czy Aurelii na tym podążaniu za nią bardzo zależało. Targał nią potężny imperatyw dokonania jakiejś istotnej zmiany w życiu. Na wszystko inne była wtedy głucha.

Cmentarz

Dokonać opłaty za następne dwadzieścia lat i zwiać stąd jak najdalej. Mało to razy przychodziła mu do głowy taka myśl, gdy zmarznięty i zmoknięty opuszczał cmentarz. Obserwowany przez czujne stare kwoki zakładnik kopca ziemi nakrytego beżowym lastriko. Im rzadziej tam bywał, tym częściej dosięgały go ostre słowa krytyki kolportowane przez strażniczki grobów sąsiednich i dalszych. Tak to z chłopami jest, nawet grobu nie potrafią utrzymać w należytym stanie, nawet wierności dochować. Kurwi się taki jeden z drugim od razu, nieraz następnego dnia. O Szpoku nie można było tego powiedzieć. Grób zapuszczony to i owszem, ale to drugie raczej nie, bez przesady.

Mamy znowu, zdaje się, maj. Dostał takie ładne żonkile od sąsiadki. Nagle zdjęło go pragnienie, żeby zanieść je na grób. Może znajdzie jakiś słoik. Ale czy tam jest woda? Bo kiedyś nie było.

Na miejscu czekała go niespodzianka. Znalazł się w grupie rozemocjonowanych ludzi nie wpuszczonych na cmentarz. Grabarz wyrzucający poprzedniego dnia ziemię z głębokiego dołu na nowy grób, natknął się na coś metalowego. Natychmiast dał sobie spokój, widząc podłużny kształt dziwnego przedmiotu. Skojarzył go z bombą. Z pobliskiej jednostki przyjechali saperzy. Pod pierwszym pociskiem znaleziono kilka następnych.

Szpok z kwiatami w ręce wracał powoli do domu, a cmentarna grupka topniała z minuty na minutę. Wreszcie został sam z nieznaną mu panią. Przedstawiła się jako Konopiuk Jadwiga.

– I jeszcze tylko panu tego nie opowiadałam. Słyszał pan o tej Anetce B.?
– Słucham? O kim?
– Nie słyszał? To dziwne. Wszyscy słyszeli. To wezmę i opowiem. Bo to cała historia była. Ale taka, że ją nawet Sierotwicki opisał.
– Ten miejscowy poeta od fraszek w gazecie?
– Ten, ten. Miała matka córkę, wyobraź sobie pan, i już nie ma.
– Z jakiego powodu?
– Bardzo prostego. Zawsze takiego samego. Miłość, proszę pana.
– Gaz?
– Powiesiła się.
– Chryste!
–  Nie wołaj pan nadaremno, bo jeszcze usłyszy.
– I dobrze. Właśnie ma usłyszeć.
– Ale najlepsze dopiero teraz.
– Dla kogo najlepsze?
– Dla opowiadania. Słuchaj pan. Matka córkę ze Szczecina przywozi, z tych studiów, a ksiądz mówi, że nic z tego. Że na jego cmentarzu nie będzie precedensu. No to ta zapożyczyła się i jeszcze grubszą kopertę przynosi.    
– I co?
– No i, wyobraź pan sobie, dalej nic. Jak musi być gruba koperta, żeby takiego klechę do opamiętania przywieść?
–  Dlaczego mnie pani o to pyta? 
– Ja nie pytam, ja stwierdzam. Nie chciał pochować na poświęconej ziemi i koniec.
– To już koniec?
– No nie, bo jeszcze ten Sierotwicki.
– Co z nim?
– Ten Sierotwicki o tym napisał, ale nie chcieli mu w gazecie wydrukować, to sam sobie wydrukował na takich małych karteczkach i ludziom rozdaje, żeby prawdę znali. A że ja nie mam licencji na poetykę, to walę prosto z mostu tym, którzy na wierszykach się nie wyznają. To pan już teraz wie. Ale wierszyk też mogę dać, o, proszę. Chce pan?

Zamyślony skinął głową i już po chwili, nie, jednak nie tak od razu, dopiero pod samym domem, gdy przysiadł na ławce, czytał*. Po przeczytaniu powtórzył parę razy szeptem i pomyślał, że takie rymy, to i on potrafi składać. Hm, jak to jednak łatwo zostać uznanym lokalnym poetą.

Śpiew

Gdy mu było źle, śpiewał. I to wcale nieźle. Zdaje się, że talent zawdzięczał matce. Bo ojciec raczej milczał. Chociaż raz zaskoczył rodzinę artystyczną recytacją „Powrotu taty”, szczególnie mocno akcentując rozbijanie pałki na głowie. Gdyby nie pacierze, czy jakoś tak. I wydało się im, Kubie i rodzeństwu, że powstrzymuje się od rozbicia pałki na ich głowach. Tylko przy matce nie musiał. Okładał ją regularnie gołymi pięściami. Kubuś nigdy żadnej pałki nie zauważył. Prócz tej, która pijanemu ojcu wstawała z gaci. Mimowolny symbol przemocy. Wróćmy jednak do śpiewu.

Mamusia brylowała w kościelnym chórze. Proboszcz wypatrzył ją wcześniej na przeglądzie amatorskiego dorobku mieszkańców Jedlicy, na który został zaproszony do składu jury. Było to już po śmierci ojca. Mogła poczuć się swobodnie. Wrócić do ludzi. Wystąpiła tam w gronie koleżanek przyodzianych w fartuszki z napisem „Społem”. W tamtych czasach dbano o społeczną kontrolę handlu. Przedstawicielki ludu patrzyły na ręce kierownikom sklepów. A tak naprawdę starały się nie patrzeć, dzięki czemu mogły coś do domu przynieść. Czasy pod względem zaopatrzenia były trudne. No i ten chór trójek sklepowych zabłysnął pieśniami niezbyt mile widzianymi przez władzę. Chodziło o tak zwane numery kresowe. A wtedy to był jeszcze temat tabu. Proboszczowi to się bardzo spodobało, bo sam był spod Tarnopola.

Chór trójek sklepowych i mamusia Szpoka pięknie w nim śpiewająca. Chyba sopranem. Podobno był perlisty czy też szklisty. Już nie pamięta. Za to pamięć podsuwa śmieci w rodzaju wypowiedzi malca mającego kłopoty z wymawianiem głoski „r”. Podczas występu zaszokował wszystkich, mówiąc nagle, i to całkiem głośno: „hój tjujek sklepowych”. I tu się bez dygresji nie obejdzie. Bo w istocie był ktoś taki. „Chuj trójek sklepowych” – żartowano, mając na myśli kierownika sklepu mięsnego, Bordowicza (który faktycznie zawsze bordowy na gębie był). Podobno wytrwale i z oddaniem obsługiwał wdowy i rozwódki wchodzące w skład wspomnianych trójek. Inne zresztą też.

Gdy mu było źle, śpiewał. Szpok, nie Bordowicz, o którego zapędach wokalnych niewiele wiem. Natomiast pozostałe zapędy były w środowisku wysoko cenione. W społeczeństwie nic nie ginie, prędzej czy później wypłynie. I służy wspólnocie. Bo niby dlaczego miałoby się zmarnować? Każdy dar mile widziany. A jakim darem mógłby się podzielić z ludźmi Szpok? Tak postawione pytanie w ogóle do niego nie pasuje. On chodzi swoimi ścieżkami, nie czując wagi i znaczenia słów typu „społeczeństwo”, „podzielić się”, „ludzie”. Zatem śpiewa sobie a ścianom niedużej kawalerki. Słuchają go tylko kaktusy. Bo nawet kota nie miał.

Wchodził do tego pokoju, w którym poprzedniego wieczora śmiano się najgłośniej. Tam zazwyczaj miał najwięcej roboty. Przekrzywiony telewizor na ścianie, zerwane tapety, pęknięta słuchawka prysznicowa. Machinalnie wykonywał zwykłe czynności. Potem mogły wkraczać sprzątaczki. Koleżanki Zinaidy. Tylko że im nie poszczęściło się tak, jak jej. A właśnie, co z Zinaidą? Kiedyś zaczepił faceta, którego często widywał w jej towarzystwie, a ten mu od niechcenia wybełkotał pod nosem coś, co brzmiało: „teraz Sopot zalicza” albo „teraz ją Sopot zalicza”.   

(wyrwane z większej, piszącej się całości)


* Pamięci Anety B.

Tradycji stało się zadość,
Bogu z tego wielka radość,
Lecz matkę się znieważa,
Kładąc córkę obok cmentarza.
Karol Maliszewski – Nowe życie
QR kod: Karol Maliszewski – Nowe życie