Miasto dusz – odc. 6 / Zarzecze. Szpital psychiatryczny

         Co może być pięknego w myślach? – któż to  może  wiedzieć na tym obłąkanym świecie. Co jest pięknego w moich myślach? Czym jest szaleństwo wzbudzone entuzjazmem i zapałem, by posunąć się tak daleko jak to możliwe, na skraj samotności? Do jej granic, które wytycza wolność odważnego serca. Tam zachcę pójść, tam chcę już pozostać do końca, aby się w nieprzeniknionym świecie błogostanu odnajdywać każdego dnia na nowo. Na nowo wstawać, upadać, układać, zaglądać w siebie, bo tylko ja jestem wolnością. We mnie spoczywa jej ziarno przeklęte przez wszystkich i niepojęte.

         Gdzież ona? Gdzie się znajduje, jeśli we mnie jej nie ma? Jeśli mam być wolny, muszę być samotny, udając się w bezkresną podróż. Do wieczności prowadzi jedynie droga z koroną cierniową na głowie. Pożoga jest krajobrazem ekstatycznej majestatyczności – sprzymierzeńcem moim, bo ja jestem pożogą, martwym pragnieniem zaczajonej próżności, które wlecze się za mną każdej sekundy. Widzę ją, widzę jak pełza, jak szantażuje mnie, bym wrócił, ale ja nie nadam jej znaczenia, nie wycofam się. Odejdę, bez względu na wszystko, aby zadać kłam i cios śmiertelnej pułapce, jaką nam zbudowały nikczemnie panoszące się po świecie niepokoje.

         Bydlęta, które się do życia ślinicie, pełzacie po swoim grobie, budując infantylne nagrobki, pozostańcie za moim cieniem do końca. Wołajcie mnie, krzyczcie do mnie, lecz nie odwrócę się, nie spojrzę w waszą stronę, bowiem już nie jestem wasz, już mnie nie możecie schwytać i gardzić mną, jak sobą nawzajem. Nie znajdzie się żaden gotów gonić mnie, bo tu są miejsca niezbadane i ponure, pełne gorzkiego powietrza, które w zniewolonych umysłach powodują doszczętne wyniszczenie. Życie tchórza mają tu za nic, po temu lęka się spojrzeć w tę stronę. Nie pójdzie dalej, nie postawi nawet kroku. Dlatego ginąć będą ci, którzy marzyć będą o sławie, lecz miejscem dobrostanu brzydzić się będą.

*

         Niechże już się zacznie, niechże już otworzą się drzwi, bo duszę się w tej maliźnie, męczy mnie ten raj wasz przeklęty. Lecz nie zostawię was przecież samych, nie myślcie nawet, że jestem zdolny do takiego chamstwa. Stamtąd, z tej głuszy boskiej i piekielnej, listy będę do was pisał. Listy mordercze. Listy zabójcze, gorzkie listy. Taka relacja epistolograficzna, bez narzucania się sobie. Wybieram takie rozwiązanie niźli zbrodnię.

         Co ty na to, doktorze – mistrzu ludzkiej duszy? Jestem zdrowy? Co zrobisz wyrafinowany oprawco, który pragnie mieć kontrolę nad wszystkim, co go otacza? Pragnie kontrolować mój umysł i mówić mi o jego brzydocie, o jego pięknie, o jego błędach, o pomyłkach, o wartościach ukutych na potrzeby społecznego gwałtu, o złych pokusach, o moim brudzie, którego pragnie. Wszyscy niech wzrok wytężą, niech uszy nadstawią, bo doktor wam powie, czy jestem chory. Czy się nadaję do życia utopionego w chorobie moralnej, która tym jest głupsza, im bardziej się boi obłędu. Pryncypialni pachołkowie obłudnej tradycji i wiary w zawziętość iluzji. Na tym się znacie doskonale. Czyńcie swoją powinność, czyńcie rozkazy waszego boga maluczkich, lecz ja tu pozostanę, tu się dusić będę sam, bo wolę tak to rozegrać niż się na was wyżywać.

*

         Co to znaczy piękny umysł o migotliwych oczach? W zalocie. Do wszystkiego, co bez boga żyć potrafi, co się bogu nie pokłoni za wszelką cenę, bo on tego właśnie chce, on pragnie tego, by go zostawić, lecz jedynie zachłanna obelżywość mówić zechce w jego imieniu, kiedy on milczy. Jakże się mylić mogę, kiedy tylko zapominam o nim, od razu spokojniejszy jestem, od razu piękniejszy, od razu zdrowszy w swoim szaleństwie. Niechże odejdą ode mnie wszyscy, którzy hańbią siebie, gdy mówią w jego imieniu. Jego nie jest Jego – jego jest małym jego, bowiem tylko wielkim może być ten, kto pragnie małym pozostać, kto się wycofuje i nie mówi w języku znaków i symboli. Żadnych symboli, żadnych znaków. Jego nie ma we wrażeniu ciepłej, nabrzmiałej uznaniem przygody. Nie może go być tam, gdzie jest koniec i gdzie spełnienie określa moment nieistnienia. On jest tylko we wzajemności powziętego początku odkrywanego na nowo w dokonaniach przeszłości – ale was zwiódł, ale wyprowadził na manowce.

         Żeście uwierzyli, sobie się dziwcie, bo któż wam złudzenie ofiarował, jeśli nie wy sami? Wy jesteście złudzeniem samym w sobie, samym przez się i wspólnie – ohydnym przedstawieniem cyrkowego łajdactwa, lecz zdaję sobie sprawę, iż was zbyt słodko nazywam, bowiem to ja pragnę łajdakiem pozostać do końca, bez łajdactwa nic bowiem znaczyć nie mogę.

         Problem jest tylko z gradacją, bowiem rozstrzygnąć koniecznie należy, jakim łajdakiem jest ten, który nic nie mówi, by zatrzymać cię przy sobie?

*

         Cóż powie doktor, cóż oznajmi światu krytyk, także literacki, co może obwieścić, skoro piękno bierze w swoje ręce samotność, a ona jest dziś intelektualnie bezpłodna. Czymże może być ta indolentna postać literatury, która obwieszcza światu sympatię pod postacią obiektywnego przesądu, kanonu estetycznego zniewolenia znaków. Nieżywa w lekkości kultury, która, upadła, nie roztrząsa już dziś nędznej sympatii. Kto mógł się tak pomylić, kto zbłądził, że owe uwydatnienie brzydoty i parszywości króluje w przestrzeni społecznej aprobaty?

         Fałszywa etykieta krzyżuje, w istocie, własne uda ze wstydu i niemocy. W cieniu czynnika zadowalającego.
         
         Padał dziś lekki, ukośny deszcz. Doskonały, by postawić takie pytanie.

*

         Głębokie intuicje pragną mieć wielu kochanków. Błąkają się po świecie w poszukiwaniu adresatów, którym będą mogły śpiewać żałobne pieśni. Zdrapywać skórę z ciała, odzierać ze złudzeń ludzki koszmar, aby uczynić człowieka jeszcze bardziej zdruzgotanym. Dopaść go, gdy w końcu, w chwili słabości, zechce otworzyć serce, aby wpuścić owe złowrogie siły, które bez pardonu i z kretesem zniszczą jego zapał. Zatrują go. Zanieczyszczą. Zbrukają, aby powstał, jeśli mu sił wystarczy, jeśli nie spadł, przygnieciony tym ciężarem na samo dno swej infantylnej duszy, pseudo dobroci i agresywnej złości.

         Głębokie intuicje są jak harpie. Gdy ten czas nadchodzi, gdy wiesz, że się zbliżają, stajesz w ich obliczu niczym między Scyllą i Harybdą. Nikczemny mały gnojek, który myślał, iż pozna tajemnice istnienia wnet się przekona z czym mu się mierzyć przyjdzie, gdy zapadnie się w siebie, poczuje głęboko smród swego strachu i moc owych objawień. Odór goryczy i żywioł wybaczenia pełzać będą wokoło jego głowy jak węże, ślinić się będą wyjce piekielni, czarownice tańczyć będą, zaś demony, twór ludzkiej podłości, zacierać będą ręce.

         Nie odwróci się nikt na twoje wołanie. Nikt nie zauważy twej katastrofy, chyba że czuły jest na sprawy ludzkiego cierpienia, wtedy wnet rozpozna, poczuje, że stojąc na peronie i czekając na pociąg, pragniesz się rzucić po koła. Pozwolić się rozgnieść na torach ludzkiej trwogi i bojaźni. Drżenie cię czeka, przybyszu. Pragniesz skoczyć z mostu. Zażyć leki, truciznę, podciąć żyły, byleby tylko nie wybaczyć, bo wybaczenie jest kamieniem w twoim sercu. Twoim stosem jest pogarda dla tego stanu.

Czy jesteś gotowy wybaczyć?

*

         Komu mam zostawić to krwawiące serce, doktorze? Komu je złożyć, dziś, gdy sen mój jest życiem, a życie tych ponurych ludzi śni się im? Cóż uczynić, gdy obce są mi ich obrzędy, ich zwyczaje, ich bladość i kultura materialna? Jakże się mam tu odnaleźć, gdy jedynie w szpitalu czuję się względnie dobrze, bowiem oni, najczulsi i najwytrwalsi buntownicy, drwić ze mnie nie pragną. Gdy całą intuicję mnogą  wprzęgają w słuchanie mnie, a im bardziej od rzeczy mówię, tym bardziej do nich należę.

W tym cały sekret, doktorze, doktorze, nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee…

*

         Intuicje patrzą na nas ślepo w zawodowej tęsknocie obiektywistycznej obserwacji, rycerskiej opiece szczęśliwego wypadku bez decyzji o ucieczce. Jak odcisk dziejowego faktu zaadresowany do Ciebie. Lecz nie myśl, że coś tu znajdziesz, że coś od nich otrzymasz. Nikomu nie wolno wyjść stąd żywym. Nikt nie może się już uwolnić, kto tu wejdzie. Nikt. Bo nie można się uwolnić od prawdy. Prawdy, która jest okrutnym przedstawieniem boskiego teatru. W prawdzie leży mrok ponurego bożka.

         Teraz dopiero zaczyna się cała zabawa w zrozumienie i doświadczenie grzechu na sobie. Tego, kto nas tak ukarał, że katusze znosić musimy niewyobrażalne, nazwać należy szaleńcem. Wiedział, co robi i chwała mu za to, bowiem ratować nas tylko chciał. Tylko szaleństwo może przynieść nam ukojenie, niechaj zatem o prawdzie nie mówią nigdy już ci, którzy tu nie byli, którzy nie weszli w głąb tych korytarzy.

         Wielu weszło, niewielu wyszło. Wyjdą, doktorze, zapewniam, wszyscy, jeśli nam sił starczy, by w zbiorowym dotyku zajrzeć ponad to, co jest unormowane w społecznej aksjomatyce. Nie wyszli ci, którym zabrakło jednego komponentu, by się uratować. By owe ciężkie doświadczenie przekuć w miłość, pokonać czas. Nie mogli zaś uniwersalnej prawdy oddać na służbę innych, gdy im los oszczędził posługiwania się sobą jak narzędziem twórczym. Dlatego, doktorze, zapadają się w siebie bez reszty, nie potrafią się podnieść, bo nie mają pędzla w ręce, który pozwoliłby im zapomnieć. Oni widzieli światło, oni doświadczyli grozy niepojętej, lecz niczego robić już nie chcą, skoro nie mogą robić tego, co im święta prawda odkryła. Lex legum.

*

         Schizofrenicy zaś opowiadają o upadłych aniołach, które żyją wśród nich i o głosach, które słyszą. Głosy te im ubliżają, pogardzają nimi, to są głosy boskich kochanek, które zdradziły im tajemnice, a które teraz w pustce spoczywają. Tajemnice są w nich zawsze gorące. Rozpalone do granic wytrzymałości. Wszystko, co mogą obecnie zrobić, to zatopić się w ciszy bezkresnej lub udawać życie podporządkowane marnej tendencji kalekich oprawców. Inne opcje? Samobójstwo lub morderstwo.

         Kto zrozumie, co ich dręczy, skoro sekret ma to do siebie, że go zdradzić nie można, bowiem nie ma słów, języka, który mógłby te historie opowiedzieć. Nie ma symboli, którymi się posłużyć należy, gdy dotyk prawdy tylko subiektywnie się odsłania. Każde źródło musi być nowym symbolem i nowym językiem mówić.

         Jeszcze nie pojęliście tego, co do was mówię? Jeszcze się wzdrygacie na samą myśl o tej filozofii pięknej. To jest dopiero odkrycie piekielne, że popełniliście błąd, udając zdrowych i w rozpaczy tonących.

*

         Wielcy jesteście orędownicy samotności, wielcy do końca, lecz niewielu z tej plejady szympansów pojmie, co mówię, bo rzeczy niestworzone wypowiadam. Skoro jestem zatem chory, trzeba mnie leczyć, lecz ja wiem, jak się pozbyć tej choroby, która ludzi życia pozbawia. Która im zabrania kochać.

*

            Ekwiwalent światłego kapłana zmierza elastycznym krokiem na spotkanie żywego autentyzmu. Obcuje z zagubionym cieniem udzielając mu życia. Jego miłość niezmierzona nie ugięła się przed mrokiem i udręką złowrogich egzaminatorów. Idź, powiedzieli, doktorze, idź, skoro się tak do oglądania zbrodni palisz. Teraz będziesz tym, który widzi, i który nic zrobić nie może, bowiem wszystko, co powiesz wnet obróci się przeciwko tobie. Już jesteś przegranym, gdy otworzysz usta, lecz wygrasz, gdy się milczeniu nie oprzesz, a świętym będziesz, jeśli się w ofierze złożysz.

            Wszystko, co możesz dostać od boskich kochanek to samotność. Zamknięta w obrazie nowego symbolu, który pokarzesz, który stworzysz na potrzeby swego istnienia. Nawet nie myśl, że uda się to rozegrać inną drogą, bowiem iluminacja nie może dotyczyć zbiorowego odsłonięcia.

*

            Będziesz dlatego cierpiał wytrwale pod przewodnictwem wytrwałej ręki doświadczenia, objawiał intencje przytomności, która spoglądać na nas będzie z obawą, że nie zostanie rozpoznana. Słuszne obawy, słusznie ci rozum podpowiada, żebyś jeszcze poczekał, bo nie wiadomo, co się wydarzyć po drodze może. Czy wytrwasz? Czy znasz siebie na tyle, by trud taki dożywotnio znosić?

            Poza miastem Dusz nie ma już nic i nic nigdy nie będzie. Nic się już nie zrodzi, bowiem poza nim jest tylko zbrodnia i złudzenie, a tu zaś człowiek przybywa, by ratować siebie, by innym miód swej marności podawać. Wyrywać się z wrodzonego kalectwa i utopii, którą mu świadomość, jak dobra matka, zgotowała. Z kielicha goryczy pić będziesz co dnia, pamiętaj, choć umysł znajdzie sposoby, by się przekonywać o swej wartości i dostojeństwie.

            Gdy zdarzy się, że ktoś dotrze do ciebie, że się nawet w tobie zakocha, że dojrzy w tobie prawdę i się nią nawet zachłyśnie, gdy do tego myśleć będziesz, że możesz się już uspokoić i ratunek przybył z otchłani, wiedz, że już w tej chwili musisz uciekać, już zmieniać formę, bo wszystko, co raz dotknięte wspólnym odrazę budzić musi i mnożyć będzie złoczyn na drugim.

*

         Pustka gości na wyżynach świętości i zbrodni, nie ma na co czekać, nikt już nie przyjdzie z pomocą. Krew zalewa oczy, tylko miłość majaczy gdzieś na horyzoncie, by przegonić nadzieję beznadziejności. Nikt nie pyta tutaj o nic, nikt nie ma nic do powiedzenia. Tu nie ma słów. Słowa są niczym kolce, noże, sztylety wbijane w siebie. Słowa nie istnieją, nie są nikomu potrzebne. Poezja pisze się sama w krajobrazie ogarniętym melancholią. Jest dotykiem gorejącej potrzeby istnienia, które nie ma prawa sądzić o swoim żywocie niczego dobrego. Niczego nie ma w człowieku żyjącym. Żyjący człowiek jest tylko skaczącą i pohukującą małpą. Szympansem z naturalnym skrzywieniem poznawczym, który na próżno wśród sobie podobnych szuka spełnienia. Nie doświadczy go, nie znajdzie ukojenia pośród martwych łodyg i zeschłych liści, wśród pełzających gadów zastanie jedynie siebie – odbitego w lustrze społecznej karykatury potwora. Zaczajonego, wpatrzonego w bezsens szakala, pijawkę, zgniłą tkankę obłudy świadomego ja. Ja jest zakończeniem postępu ewolucyjnego, degradacją istoty tworzącej. Zgryźliwie dokuczliwej. Absurdalnej i epatującej wyrafinowaniem.

*

         Na Niego należy patrzeć, doktorze. Tak, patrzeć, żeby nie patrzeć. Patrzeć poprzez odwrócenie, oddalenie, bowiem tylko ucieczka ma jakikolwiek sens. Żniwa ponure czekać będą ten świat, zobaczy pan. Oni już długo nie wytrzymają. Nie podniosą tego ciężaru, bowiem unieść go nie sposób, bo nawet nie trzeba go podnosić, lecz zostawić tej plugawej biologicznej supremacji, która zaciera ręce, że się wywiązała dobrze ze swego zbrodniczego zadania. Medal dostanie, medal najświętszy należy się przemożnej kile, która głosem natury oplotła jak bluszcz człowieka serce. Jakiż on jest racjonalny. Jaka to jest kurwa pachnąca, której skowyt płoszy ptaki i rozgniata dżdżownice. Bądźcie gotowi do tańca, na przekór wszystkiemu. Toniemy jak Titanic, lecz łodzi ratunkowych nie ma. Nie przewidziano ratunku dla tych, którzy klękają przed truchłem. Kto jest truchłem, ten umrze martwy, a twarz jego nawet w masce pośmiertnej nie będzie czysta. Wykrzywiona w boleści, ponurej istocie złoży pocałunek. Ona już czeka, już nie może się doczekać, by zabrać martwotę ze sobą, by ją uwięzić na wieki, jako zepsutą energię kwantowego świata, który żyć nie pragnął, nie chciał dowieść swego męstwa. W muzeum rozpaczy lśnić będą zwłoki ludzkiej miernoty, lecz ona nie umrze. Nie odejdzie w przywileju dziękczynienia. Nikt nie wybaczy tej zdrady, doktorze. Żyć będą w swoim królestwie na wieki wieków, rzucając się jak owad w pajęczynie, bowiem w każdej chwili ich lęki żerować na nich będą, będą trawić to, czym byli. Byli zniszczeniem, będą zniszczeni. Byli sobą, dostaną siebie.

*

            Sceny pięknego świata umarły w tęsknocie niepowstałych obrazów. Poezja, matka wszystkiego, co poruszane ruchem w przestrzeni wszelkiego sensu, nieodłączne procesy kreślące rysopis semantycznych zdarzeń, kwitną po raz ostatni, po raz ostatni oddychają dziś, gdy umiera ziemia nieczuła na dotyk poezji. W miodopłynnym państwie dekadenckiej logiki głębszej żeruje jedynie robactwo pełzające po sobie. Niepokój już nie boli. Nie boli już brak wrażliwej istoty na dotyk pierwotnego piękna. Skończył się czas. Czas nie został wykorzystany, bo cóż to znaczy wykorzystać czas. Czas nie musiał być spożytkowany zgodnie z racjonalnym porządkiem. Nie trzeba rano wstawać, nie trzeba w nocy spać. Trzeba tylko jednej umiejętności, trzeba nam było uczyć się zabijać czas. Usunąć jego złowieszczą predylekcję. Czas można zabić tylko w jeden sposób, zabijając siebie. Skoro nie potrafiliśmy zabić czasu, on zgładzi nas.

            Doktorze, czy pan wie, ile czasu go wypełnia ? Ile jest w panu czasu, niech pan odpowie? Pan jest cały w czasie i w symbolu, lecz w tym, gdzie się pan zagubił, gdzie pan w obawie przed sobą samym nie zaszedł, czas jest tylko wspomnieniem swojego grzechu. Partykularnej wiedzy i kretyńskiej satysfakcji o nobliwej proweniencji.

            Zgliszcza mają zapach palonego mięsa i gotującego się w beczce ze smołą człowieka dozgonnie wdzięcznego. Człowieka, którego warto zabić, by odczuć to, czego podświadomie się pragnie. By dotknąć swojej zbrodniczej, wiecznej, ku chwale fizyki kwantowej, natury. Zgliszcza są niecierpliwością w oczekiwaniu na zagładę. Nienarodzony, bestia o niezwykłej sprężystości, jest wyjątkowo niecierpliwy. Jest chełpliwie przywiązany do swej zdrady. Do swego wynaturzenia. Ma w sobie to coś od zarania dziejów, od swego dziada, pradziada gnije w rynsztoku uwłaczającej godności scenerii. Kwiaty taki cwaniak hoduje i myśli, paradoksalnie, że znalazł lekarstwo na zawziętość iluzji.

            Patrzą na pana, doktorze, wszyscy zebrani, proszę się nie bać. Powiada się, że czas leczy rany, lecz niedobrze przemyślano ową konstatację. Czas to zło, doktorze, proszę się nie bać.

*

            Szczeliny obcowań złudnej rzeczywistości zamknięte zostały już dawno na rozstrzygające momenty artykulacji pojęciowej. Nie istnieje bowiem nic co byłoby pojęciem. Pojęcie wolności, miłości, dobra, piękna, prawdy, wymyka się wszelkim formom pojęciowości formalnej. Nie ma czegoś, co byłoby w stanie udobruchać zapalczywość i ambicje quasi filologów. Wszystko jest wszystkim lub jest niczym. Coś nie jest czymś, jeśli odbiera doświadczeniu całościowemu uczestniczenie każdej z części mentalnej świadomości w swojej istocie. Tak też dobro musi być miłością, pięknem i prawdą…, dobro zaiste wiąże się w pięknie i w miłości…, w wolności odnajdują się spełnienie, cierpienie, niszczenie, a piękno uwielbia zawsze brzydotę. Wszystko wiąże się ze sobą w jednym akcie strumienia przeżyć, lecz tylko to, co wiązać się nie chce, co jest jednowymiarowe, staje się pojęciowe, dlatego pojęciowe jest zabójcą tego, co jest mentalne, bowiem tylko odczucie całości, wspólnej i komplementarnie oddziałującej na siebie czułości, może być poręką porozumienia metafizycznego, która ruch współtworzy poprzez dobieranie składników brakujących w bezpośrednim spotkaniu z tajemnicami życia. Wtedy dopiero skończone wchodzić może w interakcje z nieskończonym, gdy iluminacja dokonuje się na podłożu swobodnego odczuwania świata bez narzucania nań odgórnych form rozumienia go, jak w przypadku obiektywnej, a przez to ułomnej afiliacji.

            Uwięziliście mnie tu, lecz czym jest wasze więzienie wobec mojego?

*

            Można się zagonić do utraty tchu w poszukiwaniu radości i spełnienia, lecz nigdzie go odnaleźć nie można. Nie ma bowiem zadowolenia tu, w świecie pożądania, materialnej satysfakcji i obłędu przywłaszczenia. Zwodzą ci, którzy krępują was w pułapce literackich asocjacji, wspólnocie zażyłości, tolerancji, którzy obiecują zbawienie, byleby tylko opustoszyć dla nich portfele. Niechże się w tym zgiełku sami kiedyś zgubią, niechże ugrzęzną w nim na zawsze bez waszej aprobaty, bo waszym pragnieniem jest być wolnym ponad złośliwym mamidłem, jakie jest skrzętnie przygotowane już przed narodzinami każdego z was.

            Jeszcze się nie pojawiliście na tym świecie, jeszcze oddychacie powietrzem świeżym, górskim powietrzem dobrostanu, gdy was do gnoju wrzucają. Kochani, kurwa rodzice, nauczyciele, pedagodzy, kunktatorzy, oprawcy, smutni orędownicy boskości, wyznawcy jedynego boga, lichwiarze, sprzedajni lekarze, którzy dla zysku wynajdą nowe choroby, parszywi politycy, wolnościowi orędownicy, żałośne medialne wypierdki, mistrzowie kultury, błogosławione maryje, rzeźbiarze jezusów. Tymi zostaniecie jedynie, tymi się staniecie wśród nich, którym skradziono oczy, bowiem oni patrzeć mogą jedynie na siebie, tylko siebie widzieć pragną, kochać się do szaleństwa chcą ze sobą. Wam jest pogarda pisana w świecie ich lęków, lecz zanim dojrzysz pogardę, zbudujesz dla niej pałac z podziwu, będziesz złotem się otaczać w beznamiętnym uniesieniu swej otumanionej dumy.

            Och, karły to są. Karły o życiu mówią najwięcej i karły się boją życia najbardziej. Brzydota maluczkich jest najbardziej efektowna w czasie wojny. Kto nie widzi zła, pragnie wojny. Kto nie umie patrzeć, nie rozpozna piękna, lecz pragnie go ze wszechmiar, dlatego z jednego bieguna na drugi ciągnie, omijając środek, gdzie brzydkie i piękne jedno ma imię.

            Co pan sądzi, doktorze?

*

            Zostałeś zagadnięty, lecz nie zadawaj jeszcze pytań. Pozwól principium realizacji krążyć jak światło do usprawiedliwienia.

Jerzy Kaśków – Miasto dusz (6)
QR kod: Jerzy Kaśków – Miasto dusz (6)