Blizny

Dymi twarde, siwe łono ziemi. Już tylko pamięć
pasie się resztkami jej jasnej, rześkiej woni.
Ptaki wydzierają sobie z dziobów tłusty szpik.
Modlitwy płyną wprost do betonowych chmur.
Jestem wypalonym wąwozem, zatrutym ziarnem;
moje ręce są pełne przetrąconych gestów.
Jestem złamaną krtanią; mój język zastygł
jak skamieniały mięsień. Fabryki pustosłowia
mielą na trzy zmiany. Niebo z bliska
wygląda na dużo starsze (widać wyraźne pęknięcia).
Wielkie przestrzenie coraz bardziej puste, nie moją pustką.
Każdego dnia uczę się od nowa kochać na odległość.


Nico

Dźwięk wibruje w powietrzu
jak fatamorgana. Blade światła
błądzą po katakumbach. Niebezpiecznie
igrająca z własnymi demonami Nico,
podchodzi do mikrofonu. Spija
ostatni łyk czerwonego wina,
kadzi sobie papierosowym dymem,
robiąc jednocześnie za ofiarnicę i bóstwo.

My Heart Is Empty, to nieprawda,
że każdy chce kochać. Era Wodnika
skapitulowała przed Erą Atomu.
Heroinowe raje dawno już wycięto w pień.
Wraz z wiekiem jej głos ciemnieje,
jej teutoński akcent staje się coraz cięższy.

Pogańskie pieśni dogasają jak świece.
Podróż się kończy. Niebezpiecznie
zbliżająca się do pięćdziesiątki Nico,
wstaje od swojej starej, indiańskiej
fisharmonii. Nieobecnym wzrokiem
omiata tłum pod sceną i ginie za czarną kotarą,
nie myśląc o słonecznych wyspach,
wycieczkach rowerowych i topniejących
w ogniu, końcowych klatkach filmu,
w którym zagra swą życiową rolę.


Kamienie

Przemilczą wszystko: pogromy lasów,
krew świętych, ruiny epok. Łamią się na nich
zęby czasu i grzebienie ognia. Jak ziarna ciszy
pokornie wrastają w dni. Poza naszym dobrem
i naszym złem. Są wszędzie. Otaczają nas
coraz większym kręgiem. Zawsze
będą pierwsze. Ich jest nieśmiertelność.


Z dziejów postępowego nazewnictwa

Nikt nie umiera. Wszyscy odchodzą.
Mając to na uwadze, zastanawiam się,
jak brzmiałaby dziś, słynna kwestia
Franza Maurera z finałowej sceny „Psów”.
Jest już po burzy, stoję na balkonie
i kontempluję porządek wszechrzeczy.
Za chwilę będzie lato i jeszcze piękniej
rozkwitnie pleśń. Teraz duszno, ziewam
nie otwierając ust. W tym mieście
zostali już tylko sami starzy ludzie

i ja.


Konflikt krwi

Nie ma odwrotu.
Poznaliśmy już wszystkimi zmysłami
swoje położenie.

Twoja skóra jaśnieje w mroku.
Przedzieramy się w pościeli
przez busz Afryki.

Wszechświat stale się rozciąga.
Właśnie przed chwilą dotarł
pod nasze drzwi.

Cienie kładą się na ciałach
beznamiętnie. Noc jak okop.
Sziwa tańczy w nas.


Śmierć mnoży się

Śmierć mnoży się wokół, mutuje jak wirusy.
Rój much zawieszony nad ciepłym truchłem sarny,
ziemia kipiąca błotnistą, brudną zmazą,
tłusty jak nafta druk ściekający z nekrologów,
wykarczowany las jak świeżo zdarty strup.

Śmierć mnoży się wokół. Nie dalej jak wczoraj,
poznałem historię strażaka z bloku obok.
Pijana konkubina spaliła go podczas
domowej awantury. Miejskie legendy rosną,
ale niezmiennie słabo wypadają w druku.

Śmierć mnoży się wokół,
mutuje jak wirusy.
Śmierć mnoży się i mnoży,
klonuje się
i czeka.


Trans

Biały dzień niebieskiego miesiąca.
Skrajem świtu nadciąga wschodni front.
Osiedle wyskrobane z ciepłej miski snu.
Dzwon bez serca płoszy dzikie ptaki.

Ranny pacierz wlecze swoją pokutę
przez pustynię pełną heretyków,
którzy na pustych beczkach po benzynie,
ciągle wybijają ten monotonny rytm:

ciepłownia La Monte’a dziękuje nocnej zmianie
– nocna zmiana dziękuje Matce Boskiej
– Matka Boska dziękuje za uwagę
i zachodzi na obraz.


Piekło

Wcale nie jest tak jak mówią.
Nie ma wielkich kadzi parujących
na każdy rogu. Nie ma stalowych krat,
zza których setki rąk wydzierają sobie
resztki żarcia. Nie ma wrzasku heretyków
i krzywoprzysięzców. Nie ma płonących stosów,
smrodu siarki, gotującej się smoły,
ani innych atrakcji.

Jest raczej cicho. Zamiast żrącego ognia
– trupie światła. I przenikliwy chłód
łamiący najpierw kości, potem serca,
a na końcu wiarę. Wielka, mosiężna brama
nigdy nie zamyka się na noc, a na ogromnych placach
ciągle trwa budowa. Stawiają rusztowania,
wchodzą na drabiny, za chwilę z nich spadają,
znów wchodzą i znów spadają. A wielka brama skrzypi.

Dziś rano znowu musiałem iść po chleb.
Po drodze widziałem: ślad szminki na pecie,
rybią ość pod śmietnikiem, różaniec zwisający
z lusterka w samochodzie. Świat w którym mieszkam,
cały składa się ze znaków i cały na znaki się rozkłada.
Czasem jednak można pozwolić im tylko na to,
żeby znaczyły swój teren. I nic więcej, bo za chwilę
może okazać się, że to coś, co jest gdzieś blisko –
pod powieką, pod ręką, pod płytą chodnika –
to paskudne coś, wylezie znienacka na powierzchnię
i zepsuje nam święto.

Jakub Winerowicz – Osiem wierszy
QR kod: Jakub Winerowicz – Osiem wierszy