Pociąg do Lod
poznaliśmy się na wiecu karl
gustaw nosił bokobrody ja byłam
małą żydówką
skazana za autoagresję bez prawa
łaski wnikałam jak kornik w chrystusowe stopy
na krzyżach schło pranie
nie znałam imion możnych ani współrzędnych
galaktyk od święta przynoszono nam wodę
żyliśmy
jak zwierzęta
gdyby nawet czas się zatrzymał nie zauważyłabym
pozostałych
współpasażerów
Przyszłam na świat w siedemdziesiątym siódmym
odchodzili kolejno zabierając wielkanocne
cukrowe kurczęta w porze karmienia
puchły powieki
palce należały do Boga
przez własną skórę mogłam zobaczyć wszechświat
pękała głowa od drutów wystających z tapczanu
piekły plecy
byłam krzykliwym nieistnieniem
drzewem powalonym na rzece
każdego dnia
niosła w piersiach zimny grysik
rodzina dbała
o gustowne fotografie
wpadałam w każdą szparę w podłodze
do każdej drzazgi mówiąc – mamo
Sweet home
zagłębienie w dłoni dawało złudne
poczucie bezpieczeństwa
jak przegroda w szafie
jack był prostym człowiekiem
wystarczyło zagryźć zęby i przeczekać
by nastał świt
ściana w kolorze lepkiej nasturcji symbiotycznie
współżyła z paznokciem
mdliło od niespełnionych wyrzeczeń
ciepła uryna zmywała wspomnienia
każdy włos nawinięty na palec
był kartką z kalendarza
urwaną myślą