(…)

Tylko raz, mówiła moja matka, pamięta ojca tak szczerze szczęśliwego, gdy wrócił z ryb z pucharem, zwykle wracał z ryb wyłącznie pijany, czasem z rybami, z którymi ona nie wiedziała, co zrobić, z którymi ona nie umiała postępować, nie umiała ich obrać, nie umiała obciąć im łbów ani ogonów, nie umiała wyrwać im kręgosłupów, nie umiała patrzeć w okrągłe ślepia, jakie przerażały ją, w jakich, mogła przysiąc, widziała uczucia, i jakich, co najistotniejsze, nie jadła, jakie, w jej ocenie, śmierdziały, jakie, jak mówiła, cuchnęły mułem, cuchnęły ściekami i śmieciami, cuchnęły ropą naftową i uryną, cuchnęły trupim jadem i kałem, więc ona (moja matka) nie zamierzała ich jeść, nie zamierzała ich też oporządzać, czego oczywiście wasz ojciec, mówiła moja matka, również nie zamierzał, wasz ojciec rzucał martwe ryby na stół w kuchni i nie zamierzał robić niczego więcej, w jego ocenie wystarczyło, jeżeli taką rybę uśmiercił, wystarczyło, że przekuł jej oskrzela hakiem, a potem pozwolił im udusić się w wiadrze, dla niego robota była skończona, co miało być martwe, było martwe, samiec – morderca czuł się zwolniony od odpowiedzialności, czuł, że może w śmierdzących skarpetach uwalić się na kanapie, bo jego robota jest skończona, teraz z kanapy może dyrygować innymi, może mówić zdania typu: najlepiej zrób je w jajeczku i w bułeczce.

Ryby, mówiła moja matka, jakie wasz ojciec przynosił, cuchnęły bagnem i moją matkę brzydziły, moja matka uważała, że jeżeli tylko włoży je do ust, zwymiotuje.
Rzygać się chciało, twierdziła moja matka, kiedy się na nie patrzyło i kiedy się je wąchało.

Te ryby, przekonywała moja matka, nadawały się wyłącznie do tego, aby wyrzucić je do zsypu i o nich zapomnieć. Jednak wasz ojciec, gdy tylko wypoczął na kanapie i poopowiadał pasjonujące opowieści o tym, jak zimno było nad rzeką (no bo niby jak miało być?, pytała retorycznie moja matka), więc kiedy opowiedział już o przygodach samca – łowcy, żądał kolacji, mówił: jestem głodny jak pies, zjadłbym konia z kopytami, mówił jeszcze, i siadał przy stole, na którym stała usmażona ryba, którą on (wasz ojciec) zżerał (nie zjadał, tylko zżerał, uważała moja matka), wyciągał z pomiędzy zębów ości, odpluwał na brzeg talerza łój, i mówił: pyszne, mówił (do was – jego synów): rybki są zdrowe, jeśli chcecie być silni jak tatuś, musicie jeść dużo rybek, musicie jeść białe, zdrowe mięsko, a ona (nasza matka) siedziała naprzeciw, obserwowała usta ojca, w których znikały kolejne kawałki ryby, która śmierdziała, której nasza matka się brzydziła, którą nasza matka przyrządzała z obrzydzeniem, i którą teraz nasz ojciec pochłaniał, o której nasz ojciec mówił, że jest wyśmienita, że mógłby codziennie jeść „świeżą” rybkę, świeża rybka, perorował nasz ojciec, to najlepsze, co może spotkać człowieka, dzięki świeżym rybkom człowiek jest dłużej zdrowy i w ogóle żyje dłużej, i wówczas wasz ojciec opowiadał (zawsze tą samą) opowieść o narodach nadmorskich, które są długowieczne, ponieważ codziennie jedzą ryby, ponieważ ich dieta to głównie rybki, świeże rybki, powtarzał wasz ojciec, a nasza matka, co sama przyznawała, kiedy to mówił, kiedy powtarzał zwrot „świeże rybki”, i wskazywał na to radioaktywne padło, jakie miał na talerzu, wskazywał na pożółkły, rachityczny szkielet, i mówił: „tak, świeże rybki to podstawa”, wówczas nasza matka była bliska płaczu i nabierała pewności (takiej niezmąconej, absolutnej pewności), że naszego ojca nienawidzi, że nasz ojciec to ktoś, kto zniszczył jej życie, że jej życie byłoby inne, gdyby nie miała pecha i naszego ojca nie spotkała, że gdyby naszego ojca nie spotkała, byłaby szczęśliwa, a przez to, że naszego ojca spotkała, jej życie legło, jak to się mówi, w gruzach.

Raz, opowiadała moja matka, wasz ojciec przyniósł nie tylko śmierdzące ryby, których nikt przy zdrowych zmysłach nie włożyłby do ust, dodatkowo przyniósł puchar, i pijany był także bardziej niż zwykle, ponieważ zwykle od momentu, kiedy przestawał pić nad śmierdzącą rzeką, do chwili jak wracał do domu, mijały dwie godziny, w trakcie których zdążał wytrzeźwieć, trzeźwiał, mówiła moja matka, w autobusie, w którym musiał odrażać innych pasażerów, bo cuchnął rzeką, mułem, rybą, jednak tym razem był kompletnie pijany, wymachiwał wielką śmierdzącą rybą i plastikowym pucharem, i wrzeszczał, że zajął drugie miejsce w zawodach wędkarskich, że zająłby pierwsze, gdyby miał lepszą przynętę, że gdyby zanęcił zapachem, jego puchar byłby złoty, co mojej matce nie wydawało się aż tak ważne, ponieważ puchar, jaki przyniósł, był odpustową tandetą z plastiku, a ryba, jaką przyniósł, śmierdziała jak kompost i ona nie zamierzała jej smażyć, co rozwścieczyło naszego ojca, który gdy pojawił się z pucharem i śmierdzącym potworem, był w nastroju pijacko – euforycznym, a gdy matka zanegowała jego sukces, gdy matka zakwestionowała wartość jego trofeum, przeskoczył ze stanu euforycznego w stan nieadekwatnej złości, za którą, jak zwykle przy nieadekwatnej złości, wybuchła agresja, więc nasz ojciec, który wszedł do domu z pucharem i z gigantycznym karpiem, którego, jak twierdziła moja matka, jedlibyśmy z tydzień, i który był nie tylko wyjątkowo wielki, ale też wyjątkowo śmierdzący, ponieważ, jak uważała moja matka, karpie to wyjątkowo wstrętne ryby, które jedzą wszystko, co znajdą, karpie żrą śmieci, muł i padło innych ryb, karpie żrą rozkładające się zwierzęta, i wasz ojciec, mówiła moja matka, przyniósł do domu martwego karpia, który musiał ważyć z piętnaście kilogramów, i z którego ciekła krew i limfa, i którego to karpia rzucił w przedpokoju, i oczekiwał, że ja (wasza matka), która od dwóch dni zajmowałam się dziećmi, która od dwóch dni wstawałam o świcie, a kładłam się (a właściwie padałam) wieczorem, która byłam waszą jedyną opiekunką, która was myłam, ubierałam, karmiłam, która jako jedyna znosiłam wasze fochy, która, oprócz tego, sprzątałam, robiłam zakupy, gotowałam, podczas gdy wasz ojciec (jaśnie pan) pił sobie wódeczkę i łowił rybki, a teraz oczekiwał, że będę podziwiała puchar, jaki przyniósł, i spędzę pół nocy na oporządzaniu wstrętnego, śmierdzącego karpia, który cuchnął jak bak samochodowy, i z którego płyny organiczne wyciekały na podłogę, jaką dzień wcześniej umyłam, i jaka pachniała płynem do mycia, zanim wylądował na niej cuchnący karp, więc ojciec, gdy nie podzieliłam (natychmiast i bezwarunkowo) jego radości, gdy nie zaklaskałam, jak to się mówi, uszami na widok plastikowego pucharu, wściekł się, wybuchł agresją, jaką wybuchają wyłącznie tchórzliwi pijacy, i wrzeszczał, i klął, i twierdził, że poniżam go na oczach was (dzieci), że zabieram chłopcom ojca, i że kiedyś wy mnie z tego rozliczycie, wy (nasze dzieci) kiedyś zrozumiecie, że narzucam wam poglądy, że chcę, byście wszystko widzieli tak jak ja (wasza matka), i on (wasz ojciec) wie, że kiedyś przejrzycie, jak to się mówi, na oczy, i zobaczycie, jak bardzo was ograniczałam, jak bardzo spaczony widok wam narzucałam, że nigdy nie widzieliście świata takim, jaki był, a tylko jego kalkę, jaką ja (wasza matka) wtykałam wam pod oczy, i wasz ojciec, mówiła moja matka, wykrzykiwał to wszystko kompletnie pijany, w przedpokoju naszego mieszkania, w którym każde słowo było słychać u sąsiadów, i ona ostatecznie gotowa była przyznać mu rację, byleby mówił ciszej, i żeby nie było go słychać na dwóch piętrach, a wasz ojciec, wspominała moja matka, wykrzykiwał powyższe mądrości w rynsztunku wędkarza – w gumowych spodniach na szelkach i z torbą listonosza, w której trzymał spławiki, żyłki i błyszczki (i jeszcze małpkę żołądkowej gorzkiej, dodawała moja matka), więc w przedpokoju naszego mieszkania rozegrała się żałosna awantura, w której nasz ojciec przeszedł trzy fazy: najpierw euforię, jaka przerodziła się w złość i agresję, które z kolei zmieniły się w rezygnację i wycofanie, co (w ocenie mojej matki) było najgorsze, ponieważ ojciec przypominał wówczas zdechłego flaka, siadał w fotelu, gdzie schodziło z niego całe to nabzdyczenie, jakie przed chwilą jeszcze go napędzało, i gdzie z załzawionymi ślepiami gapił się w przestrzeń, i bardziej wówczas przypominał owego karpia rozkładającego się na podłodze niż mężczyznę, ponieważ każdą swoją komórką oczekiwał współczucia, wyglądał jak pies, którego właściciel przywiązał do drzewa w lesie, i który ślepi za odjeżdżającym autem i jeszcze wierzy, że auto się zatrzyma, i wówczas moja matka uważała, że lepiej (dla niej i dla nas) byłoby gdyby umarł, gdyby ten cholerny karp wciągnął go do śmierdzącej rzeki, w której było więcej chemikaliów niż wody, i żeby już nigdy nie wypłynął, żeby jego płuca na zawsze wypełniły się ściekiem, mało to, krzyczała moja matka, pijaków utopiło się w polskich rzekach!


Fragment powieści Zależności, która ukaże się w wydawnictwie Forma.

Łukasz Suskiewicz – Zależności (fragment)
QR kod: Łukasz Suskiewicz – Zależności (fragment)