(fragment powieści WSTYD! Czyli historia człowieka, który chciał naprawić świat.)

            Przypomniała mi się właśnie historia niejakiego Józefa Stawinogi, zwanego też „Fredem z Ring Road”, a w swoim czasie do tego dojdziemy – dlaczego.

            Stawinoga był człowiekiem z burzliwym życiorysem, podobnie jak ty, Rafał i w pewnym momencie także zrobiło się o nim głośno.

            Zupełnie, jak o tobie.

            Pisali o nim w gazetach i mówili w radiowych wiadomościach, znajdziesz nawet kilka podcastów na You Tube. Więc niewątpliwie coś was łączy, faktycznie. Nieoczekiwana i niezamierzona popularność, tak bym to „coś” określił. Z tą różnicą natomiast, że ten człowiek, Stawinoga, kasy z żadnej zbiórki nie zajumał, a nawet wręcz przeciwnie – pozostawił po sobie dość pokaźny majątek.      

            No, ale po kolei.        

            Józef Stawinoga urodził się w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym, w małej wsi Krążkowy pod Kępnem, na Opolszczyźnie. Jakie były dokładnie koleje jego losu w czasie Drugiej Wojny Światowej – trudno ustalić całkiem jednoznacznie. Podobno w polskim mundurze walczył z Ruskami, gdy wchodzili od wschodu, siedemnastego września. Kampania wrześniowa upadła a szeregowy Stawinoga zrzucił mundur i wrócił do domu. Do siebie,   pod Opole, które się wówczas nazywało Oppeln i stacjonowało w nim dowództwo 10 Niemieckiej Armii. Józek wrócił do swojej chałupy, ale nie na długo. Ponownie został zmobilizowany, tym razem do Wehrmachtu. Co, zważywszy, że mieszkał na Śląsku, wcale nie było przypadkiem odosobnionym, trwała wojna więc młodych chłopaków wcielano i nikomu, wcale nie dawano żadnego wyboru.

            W ten sposób Stawinoga ponownie trafił do wojennego młynka. Został przydzielony do Afrika Korps, gdzie miał brać udział w Kampanii Północnoafrykańskiej, pod rozkazami marszałka polowego Rommla. Ktoś później rozpuszczał pogłoski, jakoby Stawinoga walczył w barwach Waffen SS, ale jest to zwykła ściema, którą bardzo łatwo obalić. Prosta sprawa – Generalfeldmarschall Erwin Rommel nigdy nie dostał w Afryce wsparcia w postaci choćby jednej dywizji Waffen SS, chociaż podobno usilnie o to prosił. Więc esesmani wcale nie walczyli w żadnej afrykańskiej bitwie – ani pod Tobrukiem ani pod El Alamein. Ich w Afryce w tamtym czasie po prostu nie było. Natomiast Józef zdecydowanie tam był i brał udział w Afrykańskiej Kampanii, prażył się w palącym bez litości słońcu i oddychał pustynnym pyłem. Prawdopodobnie szturmował Tobruk, a już na pewno walczył w wielkiej bitwie pod El Alamein, w której starło się przeszło trzysta tysięcy ludzi. Gdy Szwaby ostatecznie przegrali epicką, trzynastodniową bitwę, gefraiter Jozef Stawinoga dostał się tam do niewoli, wśród tysięcy innych żołnierzy Wehrmachtu.

            Warto wspomnieć, pod El Alamein właściwie odbyły się dwie bitwy, w odstępie kilku miesięcy. Gdyż był to ważny punkt, broniący dostępu do Kairu oraz do Kanału Sueskiego, na którym Szkopom wyjątkowo zależało. Kanał Sueski oznaczał dostęp do roponośnych pól Środkowego Wschodu, a jak ważna jest ropa na wojnie, to już nikomu nie trzeba tłumaczyć. Więc Szkopy pod dowództwem „Pustynnego Lisa” Rommla próbowały okrążyć Aliantów od południa, przyprzeć do morza, a potem wykończyć w kotle.

            Generał Montgomery z kolei, czyli wódz Anglików, którego dla odmiany porównywano do łasicy, bazując na danych wywiadu, sprytnie przewidział manewr „Lisa” i urządził zasadzkę. Rozmieścił pola minowe na pustyni, a także czołgi zamaskowane na wydmach, dla zmyłki przebrane za ciężarówki, które w odpowiednim momencie skutecznie powstrzymały natarcie Panzer Division.

            Dwie armie tłukły się na tej pustyni strasznie, zadając sobie nawzajem bardzo ciężkie straty. Anglicy walczyli przy wsparciu żołnierzy ze swoich Commonwealth’s, czyli po naszemu – kolonii. Po ich stronie walczyli żołnierze z krajów takich jak Indie, Australia, Nowa Zelandia oraz Południowa Afryka, czyli należące do brytyjskiej korony.

            Szwabom natomiast pomagali jedynie przydupasy Włosi. Tak wyglądała ta pierwsza bitwa, która odbyła się w lipcu. Alianci, przy bardzo dużych stratach, obronili pozycje. Nie dopuścili wroga do Kanału, a nawet odepchnęli trochę. Linia frontu, na trzy miesiące się ustabilizowała na pozycjach. Obie strony zaminowały pola i położyły na pustyni zasieki. Liczono straty i leczono rany. Oraz ściągano posiłki… Gdyż nikt nie miał najmniejszych złudzeń i wszyscy wiedzieli, że ciąg dalszy niebawem nastąpi.

            Trzy miesiące później, w końcu października, Rommel poleciał do Berlina, by osobiście prosić Naczelnego Wodza Rzeszy o dodatkowe siły, przy pomocy których byłby w stanie przełamać opór Aliantów.

            Wtedy właśnie, wykorzystując nieobecność Naczelnego Dowódcy Armii Pancernej „Afryka”, Montgomery zdecydował się pocisnąć na pozycje Szwabów.  Co było bardzo dobrym posunięciem i zupełnie nieoczekiwanym. Tym bardziej, że „Generał Łasica” właśnie dostał od Amerykanów zgrabne, sprawdzające się w pustynnym terenie czołgi Shermanna, którym dla zmyłki nadano kryptonim M-4…

            Brytyjczycy po cichu rozminowali przesmyk, zrobili wyłom w niemieckim polu minowym, zwanym „Ogrodem diabła”. Przez ten przesmyk ruszyły czołgi no i się znowu zaczęło. Rommel wrócił do Egiptu, gdy bitwa już trwała, potem robił co mógł, ale już było za późno. W telegraficznym skrócie – po trzynastu dniach bardzo ciężkich, wyczerpujących walk, Alianci ostatecznie wygrali. Odepchnęli przeciwnika od Kanału definitywnie, zadając Afrika Korps bardzo ciężkie straty. Odwracając kartę na afrykańskim froncie, tym samym znacząco wpływając na losy całej wojny. Kosztem bardzo ciężkich strat własnych, co wypada tutaj zaznaczyć. Nie bez powodu, El Alamein nazywają Afrykańskim Stalingradem.

            Dwudziestodwuletni Józef Stawinoga tam był, w tym piekle i je przetrwał. Można założyć, że się nieustannie bał o swoje życie, kiedy wokół wybuchały miny a nad głową latały pociski. Chłopak musiał się wtedy naoglądać bardzo dużo strasznych rzeczy, co odbiło się potem wyraźnie na jego kondycji psychicznej.

            W Drugiej Bitwie o El Alamein zginęło łącznie, lekko licząc, ponad dwadzieścia tysięcy wojaków. Gefreiter Stawinoga, mimo wszystko, mógł uważać się za szczęściarza, bo jednak przeżył i chyba nawet nie został ranny. Tak czy inaczej, dostał się do angielskiej niewoli, a tam ze szwabskimi jeńcami nikt się jakoś specjalnie nie cackał. Ledwo rozdano im po kromce chleba, kubku wody, zaraz pogoniono Szkopów do roboty. Przy tym, co akurat było pilnie do zrobienia, czyli przy sprzątaniu pola bitwy.

            Można sobie tylko próbować wyobrazić ten nieprawdopodobny bałagan, pobitewny pierdolnik. Na tej całej egipskiej pustyni, rozgrzanej jak patelnia w dzień, lodowatej w nocy. Te wszystkie porozbijane, wypalone czołgi z rozerwanymi gąsienicami… A starło się ich tam w sumie półtora tysiąca, z czego ponad tysiąc został rozjebany. Pogięte lufy, ciemny olej wsiąkający w piach. Pomalowane w piaskowe barwy, wypatroszone na minach pojazdy pancerne; powywracane  ciężarówki z potarganymi plandekami. Ten cały złom, jak śmiertelną wysypką, poznaczony wszechobecnymi śladami po pociskach.

            Zaplątane w ostre druty kolczaste, motocykle BMW Sahara z bocznym wózkiem. Rozpizgane na amen, pogięte od wybuchów haubice i zniszczone armaty. Zestrzelone w locie samoloty, które zaryły dziobami w wydmę po czym eksplodowały pryskając płonącym paliwem ze zbiorników dookoła.

            I wszędzie, wśród tych wszystkich zmasakrowanych przez działania wojenne maszyn znajdowali się ci, co mieli mniej farta…  Na pustyni pod El Alamein leżało ponad dwadzieścia tysięcy poległych w czasie bitwy. Żołnierzy z obydwu armii. Dwadzieścia tysięcy pozabijanych ludzi, nie zawsze kompletnych, ale gotowych do pogrzebania. Więc ktoś musiał to zrobić, bo już się rozkładali i zaczynali śmierdzieć coraz bardziej, teraz już bardzo łatwo sobie wyobrazić, czym się POW Stawinoga tam zajmował.

            W końcu któryś ze strażników, nadzorujący tych sprzątających pobitewny bałagan Szkopów, zauważył że chłopak mówi po polsku. Zameldował o tym przełożonym. Ci sprawdzili papiery jeńca i w ten sposób się zorientowali, że Józef nie jest Szkopem tylko Polakiem, którego siłą wcielono do Wehrmachtu.

            W tej sytuacji uwolniono go i przetransportowano do Anglii, oraz pozwolono mu przyłączyć się do polskiej armii utworzonej na Wyspach. Do walki go już naturalnie nie posłano, bo wszyscy widzieli, że chłopak już dość prochu się nawąchał i należy mu się spokojniejsza robota. Do końca wojny Józef pracował jako obsługa bazy RAF w Solihull, tankował samoloty lecące na Berlin. W tym miejscu już kompletnie upada cała ta bzdura ze Stawinogą w roli esesmana, gdyż należy zakładać, że gdyby miał dziarę z grupą krwi pod pachą, jego los potoczyłby się jednak inaczej.

            Ale do rzeczy.

            Wojna się skończyła, Józef poszedł do cywila i pozostał w Anglii. Jak wielu innych Polaków, których wojenna zawierucha rzuciła na Wyspy, dostał tutaj szansę na normalne życie. Niestety, z powodu wcześniejszego udziału w działaniach wojennych o natężonej dynamice, oraz z uwagi na drastyczne sceny, których musiał w Afryce być świadkiem, wciąż dręczyły go koszmary. Czy po nocach śnił mu się wciskany w usta suchy pył Sahary, czy budziły go wybuchy, czy wciąż na nowo przeżywał śmierć swoich kameraden, których potem grzebał A może nawiedzali go ludzie, których sam zabił – tego już nigdy się nie dowiemy. Ale z całą pewnością, tak jak wielu innych, którzy wrócili z wojny, Józef Stawinoga ewidentnie cierpiał na post traumatic stress disorder.

            Zespół stresu pourazowego to przypadłość, o której obecnie dużo się mówi. Gdyż wciąż trwają na świecie wojny, a ta dolegliwość dotyka wielu żołnierzy, w każdym konflikcie i po każdej stronie. Jednak w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku ten syndrom nie był odpowiednio nagłaśniany, więc nieszczęsny weteran nie otrzymał odpowiedniej, psychologicznej pomocy. Co najwyżej ten i ów mógł stwierdzić, że chłopaka wojna trochę za mocno po głowie pogłaskała, i tyle.

            Ty natomiast próbujesz wszystkich przekonać, Rafał, że cierpisz na PTSD, normalnie jak wojak, co wrócił z Afganistanu. Pociskasz to ludziom, kupujesz tym współczucie naiwnych, normalnie bierzesz frajernię na litość… Zresztą, kto cię tam wie? Jakiś tam syndrom na pewno posiadasz, to nie ulega wątpliwości. A może nawet masz ich kilka, które wzajemnie się nakładają i stąd taki chaos posiadasz w swojej głowie…

            Dygresja, nieważne.

            Pomimo koszmarów, które go nawiedzały, Józef próbował sobie jakoś ułożyć życie w cywilu. Osiadł w Wolverhampton, gdzie dostał porządną robotę. Chłop z niego był postawny i przystojny, więc nie miał problemu ze znalezieniem sobie kobiety, życiowej partnerki. W roku 1952 ożenił się z Austriaczką Hermine Weiss. Jednak to małżeństwo nie trwało długo i raczej nie było sielanką, gdyż zaledwie po roku Hermine odeszła, zostawiając Józefa samego, z jego demonami, które nie pozwalały mu normalnie żyć.

            Potem jeszcze rok przepracował w hucie stali Steward & Lloyds na Bilston, lecz  pewnego dnia po prostu nie stawił się na swoją zmianę i więcej się tam nie pojawił.

            Był rok 1954, obywatel Stawinoga postanowił wypisać się ze społeczeństwa.

            W tym celu opuścił mieszkanie, a swój skromny dobytek upchał na niewielkim wózku, który od tej pory zawsze pchał przed sobą. Przestał strzyc włosy i zapuścił imponującą brodę, dzięki czemu wyglądał jak Robinson Crusoe. Wędrował ze swoim wózkiem po mieście, coś tam sobie pod nosem w różnych językach gadając. Polski przeplatał z niemieckim, niemiecki z angielskim, a angielski z polskim… Kiedy tak sobie wędrował. Ludzie szybko zaczęli kojarzyć tego bezdomnego, lekko szurniętego dziwaka, w ten sposób  Józef stał się charakterystyczną, wrośniętą w lokalny pejzaż postacią. A że był zawsze grzeczny, nie kradł, nie wszczynał awantur i nikomu nie szkodził, więc ludzie też się do niego życzliwie odnosili. Dawali mu jedzenie, czasem jakieś drobne. Nie znając jego prawdziwego imienia, nazwali go Fredem.

            W ten sposób Józef Stawinoga ze Śląska został Fredem z Wolverhampton. Przez kolejne dwadzieścia lat żył sobie na uboczu społeczeństwa, wciąż bezdomny z własnego wyboru. „Prawdopodobnie w ten sposób pokutuje za jakieś straszne czyny, popełnione w czasie wojny”, tak mówili między sobą ludzie, którzy coś tam, piąte przez dziesiąte słyszeli o jego burzliwej przeszłości, o udziale w Afrykańskiej Kampanii. I w ten sposób właśnie narodziła się ta cała bzdurna plotka, że Fred był kiedyś esesmanem.

            W połowie lat siedemdziesiątych Fred miał dość błąkania się i postanowił znaleźć sobie w końcu miejsce na stałe. Jego wybór padł na szeroki, zielony obszar pomiędzy dwiema nitkami Ring Road, czyli nowo wybudowanej, wewnętrznej obwodnicy miejskiej. Pas zieleni był szeroki na kilkanaście metrów, rosły tam krzaki oraz drzewa. Taka może nie do końca zaciszna, ale jednak bezludna wyspa, położona w samym centrum miasta. A jednak bezpiecznie odgrodzona od świata, otoczona ruchliwą jezdnią, wielkim rondem po którym przez cały dzień, nieustannie pędzą auta.

            Na tej wyspie właśnie osiedlił się Fred, po raz kolejny biorąc przykład z Robinsona Crusoe.

            Postawił sobie szałas pod drzewem, zmontował konstrukcję z folii, naciągniętej na patyki, stanowiące stelaż. Przytargał sobie materac, ogarnął jakieś sprzęty potrzebne do egzystencji na levelu minimum. I tak sobie tam żył, w spokoju i nie przeszkadzając nikomu. Co ważne, należy podkreślić, Fred nigdy nie był uciążliwym, śmiecącym kloszardem, który robi chlew oraz bydło dookoła i przynosi wstyd wizerunkowi miasta. On zawsze dbał o swoje skromne obejście, trzymał porządek na zawłaszczonym terenie. Codziennie bardzo skrupulatnie zamiatał trawnik wokół obozowiska. Grabił opadłe liście, zbierał wszystkie śmieci i pakował do worków, które następnie wystawiał, gotowe do zabrania dla służb miejskich. Dzięki temu jego majdan wyglądał schludnie i nie było się do czego przyczepić, a służby miejskie zyskały pomocnika.

            Ponieważ jednak nielegalne zamieszkiwanie w kępie zieleni miejskiej narusza zapewnie całą masę różnych przepisów, urzędnicy councilu robili co mogli, aby nakłonić Freda do przeprowadzki. Chyba nawet oferowano mu mieszkanie socjalne…

            No popatrz, Rafał… Może to jest sposób?

            Nieważne.

            Fred w każdym razie nie dał się skusić na darmową chałupę od miasta i o przeprowadzce nawet nie chciał słyszeć. Grzecznie tłumacząc się, że nie jest w stanie zamieszkać w żadnym domu, ponieważ cierpi na klaustrofobię. A wyspa pomiędzy jezdniami jest właśnie jego domem, jedynym miejscem, gdzie czuje się naprawdę bezpieczny. Więc oni nie mogą mu tego miejsca odbierać, gdyż jednocześnie odbiorą mu poczucie bezpieczeństwa.

            O dziwo, ta argumentacja trafiła do urzędników, którzy w końcu też są ludźmi, a być może także pamiętali wojnę i potrafili zrozumieć, że ktoś może mieć traumę. Odpuścili Fredowi, dali mu już dożywotnio święty spokój. A nawet wymienili jego rozpadający się, foliowy szałas, na całkiem nowy. Na koszt miasta, pod drzewem postawili przestronny, turystyczny namiot z werandą.

            Poważnie, w Anglii takie historie naprawdę się zdarzają.

            Stawinoga mieszkał przy Ring Road przez ponad trzydzieści lat i ten namiot wymieniano mu jeszcze kilkukrotnie. Ostatni raz w roku dwa tysiące trzecim, kiedy był już po osiemdziesiątce. Ten ostatni namiot przywiozła mu brytyjska armia, wojacy postawili z honorami. Przy asyście policji, która wstrzymała w tym celu ruch na ulicy.

            Właśnie wtedy Fred pojawił się po raz pierwszy w ogólnokrajowych wiadomościach. Uzyskał przy okazji status celebryty – ekscentryka, ale raczej mu to bimbało, gdyż jego marzeniem był jedynie święty spokój. Więc nie pchał się z tą celebryckością między ludzi i swojego statusu nie nadużywał.

            W przeciwieństwie do takich celebrytów, co w swoim czasie gwiazdorzyli ile wlezie, jako organizatorzy wspaniałej, zorganizowanej w odruchu serca, charytatywnej akcji, a teraz udają, że to się wcale nigdy nie zdarzyło, ale to tylko kolejna dygresja.

            Ciekawostka – od kiedy Stawinoga zamieszkał na tej swojej wyspie, lokalna społeczność Hinduska uznała go za świętego mędrca. Hindusi przychodzili na wyspę, do obozowiska, żeby im pobłogosławił, w zamian regularnie przynosili mu jedzenie. Można się domyślać, że przypominał im jednego z tych guru, którzy żyją w Indiach. Wyrzekają się dóbr i rozrywek świata doczesnego, mieszkają w jakiejś jaskini albo w dziurze w ziemi. Nic nie robią, siedzą tam sobie, mamroczą coś pod nosem albo medytują. Palą sobie kadzidełka i smarują się krowim łajnem, w ten sposób pozyskują niezgłębiona mądrość. Mimo mocno zapuszczonej powierzchownosci, która tylko ignorantom może kojarzyć się z wizerunkiem kloszardów, święci mędrcy cieszą się zawsze głębokim szacunkiem hinduskiej ludności, która się o nich regularnie troszczy.

            Właśnie w ten sposób Józef Stawinoga, mieszkajacy w swojej pustelni, z brodą do pasa, z głową otoczoną siwymi dredami, został lokalnym hinduskim świętym, czyli typem, jakiego w Anglii najwidoczniej im brakowało.

            Ty świętym raczej, Rafał, nie zostaniesz. Hinduskim ani żadnym innym, raczej zapomniałbym o takiej opcji. Ludzie odsuwaja się od ciebie w polskim sklepie i plują na twój widok na ulicy, bo raczej już wszyscy wiedzą o tej nieszczęsnej zbiórce, już każdy kojarzy, że jesteś właśnie tym kolesiem, co zajebał kasę…

            No właśnie, o pieniądzach miało być na koniec. Otóż w dwa tysiące siódmym Fred czyli Stawinoga w końcu odszedł, umarł w spokoju, w swoim namiocie. Na swojej własnej, bezpiecznej wyspie, przy Ring Road w Wolverhampton. Council mógł wreszcie wyprawić Fredowi zacny pogrzeb, po polsku, z polskim księdzem i tak dalej… Oraz można było w końcu wysłać buldożer, żeby ostatecznie posprzątać obozowisko. Więc kiedy ogarniano formalności związane z pogrzebem, ktoś spojrzał w jakieś papiery…Wtedy okazało się, że Józef Stawinoga miał przed laty założony fundusz emerytalny. Na którym odłożone były tysiące funtów. Zaczęto więc szukać padkobierców zmarłego, którzy ostatecznie odnaleźli się aż w Austrii. Czyli że hajs ostatecznie przytuliła rodzina jego austryjackiej żony.

            Dlaczego przypomniał mi się Józef Stawinoga? 

            Bo ty także siedzisz teraz skitrany w kępie krzaków porastających środek ronda, czujesz się tu bezpiecznie i nie zamierzasz się stąd ruszać w najbliższym czasie. Biegłeś, uciekałeś z miejsca ostatniej porażki w MacDonaldzie, aż znalazłeś swoją własną wyspę, na której znalazłeś schronienie. Wychodzi, że spędzisz tu noc i już się z tą myślą całkiem pogodziłeś. I nawet marzysz, żeby móc zostać tu na stałe, schować się na tej swojej wysepce przed wszystkimi, przed tym pojebanym światem z jego  problemami, które się wcale nie chcą dać naprawiać.           

Bournemouth, marzec 2023

Jan Krasnowolski – Śladami Freda z Ring Road
QR kod: Jan Krasnowolski – Śladami Freda z Ring Road