dla Krystyny
Czy wiecie?… Dziś Dzień Zaduszny – moje urodziny. Tak uroczyście wokoło…
Dzisiaj też – jak co dnia – wymknąłem się chyłkiem na przedmiejskie pola, by gnać godzinami w oszalałej gonitwie, rwąc niezmącone bezkresy płaszczyzn. Lecz dziś – spełniło się, ziściło Upragnione: GRAAL.
Sam nie wiem kiedy, jak – skręciłem, wykoślawiłem, podkurczyłem jedną nogę, z drugiej zaś susa ogromnego dobyłem ni to w bok, ni to w tył, ni to skoczyłem, ni to kozła potężnego wywinąłem, aż wreszcie: przedostałem się na druga stronę, dogoniłem horyzont! Oto wznosił się przede mną, skrzył się i mienił tak usilnie poszukiwany, tak gorąco pożądany: GRAAL.
Skąpanemu w boskim świetle iluminacji, odurzonemu niebiańską muzyką sfer objawiał się Absolut. Jam wszechzrozumienie – poza słowem, poza śmiesznym wysiłkiem myśli…
Podobny kryształowej esencji Prawdy, pełen niewysłowionej szczęśliwości ująłem Kielich w dłonie i zstąpiłem w sam środek zadusznego święta.
Cmentarz zarzucił świąteczny obrus na okoliczne wsie, miasta, wioski i jak okiem sięgnąć migotała mrugana uczta świec. Ach, któreż to już urodziny…
Snuły się woskowym lasem czarne korowody żywych. Zgięci, cisi, w czarną chustę okutani kołysali się nad cmentarzem jak dzwon, czarny dzwon, niemy dzwon – niemy jego lament nad wyrwanym sercem…
Śród bierwion gromnic moja stara matka drżącą rękę ku mnie wyciąga w tkliwym błogosławieństwie:
– Syneczku, dziś twoje urodziny, życzę ci… – osunęła się w sobie głucho matka; zakuta w boleść, bezradna jej twarz. – Ach dziecinko ma, dzieciątko…
– Ależ matko! Matko moja! Nie bolej! Czyś ślepa? – Ja Graala mam, ja – twój, wasz syn – Graala wam niosę!!!
Wzniosłem kielich, wzbiłem się na głowy – rozkołysał się tłum, gruchnął w niebo rozjęk dzwonu, rozhulany, rozpętany: GRAAL… GRAAL… GRAAL…
Kątem oka – lecz za późno już było – dostrzegłem okrutne oblicze Inkwizycji. Zwaliła się na mnie nawałnica rąk, opadała siecią, zacisnęła.
– Precz, bydlaki! Coście uczynili, iż Prawdy nie chcecie!?…
Spętali, obezwładnili, powalili. Znowu będą krzywdzić, topić, męczyć… Ale Graala nie oddam, nie dam!…
– Zabierzcie mu nocnik i zawołajcie salową, niech powyciera.
Z podłogi wpatrywały się we mnie sękate oczy sąsiadów.
Wszystko to sprawka tych sąsiadów, sąsiadeczków, sąsiaduchów! Jeśli przyjąć, że każdy ma sąsiada, sąsiad sąsiada, sąsiedzi sąsiadów, od dziadów bab dziadyg sąsiadów pradziadów, ich codzienne kłanianie, pradziadyg dyganie… Rozumiecie teraz, co mam na myśli?…
Nie dalej, jak ostatnio – na cmentarzu – zauważyłem pomykającą między grobami sąsiadkę z córeczką. Przyłapałem się na tym, że podążam za nimi powodowany niezrozumiałą jakąś serdecznością, atawizmem, nadzieją może, nie wiedzieć zresztą czym. Gdy tylko się odwróciła, pochwyciłem skrzętnie jej płochliwe spojrzenie, by rzucić świąteczne: – Dzień dobry. Na co zsiniała straszliwie, wepchnęła gwałtownie córkę do łona i popędziła w drzwi kamienicy.
Sami widzicie – wytrawni znawcy nigdy nie atakują wprost. Okrężnie, wykrętnie – drążą udręką. Swoje judaszowe postępowanie potrafią przy tym kamuflować z tak niedoścignionym mistrzostwem, iż dla człowieka niewtajemniczonego w prześladowcze praktyki sytuacja zachowuje pozory wszelkiej normalności. Nawet żona niczego się nie domyśla. Ale gdybyście zobaczyli to epidemiczne milknięcie, obciążające spuszczanie oczu na mój widok!…
A codzienny psi rytuał?! Pod pretekstem wyprowadzania psów (bo każdy ma psa – niby przypadkowo) wychodzą na trawnik prowadzić milczące zebrania. Oczywiście nie mogę pozostać bierny, pozwolić, by knuli, pod moim nosem, za moimi plecami! – Waruję cierpliwie przy oknie, sprawdzając obecność w dzienniczku. Gdy stawiają się ostatecznie w komplecie, zbiegam na trawnik ze smyczą. Bez psa!
Toczę po twarzach wyzywającym wzrokiem, lecz wiem, wiem doskonale, że za plecami trawa pracowita, niezmordowana wymiana umownych znaków! Wystarczy, bym odwrócił się niespodzianie a pierzchną w siebie spłoszeni.
Wpadłem zadyszany w wilgotny chłód budynku. Półmrok klatki schodowej pachniał pastą. Wypucowana posadzka, wymyte ściany, nowe nienaturalną świeżością pręty wspierające poręcze – uroczysta czystość zwiastowała złowrogie przygotowania. Szajka! Ani chybi kobieta zdążyła zaalarmować. Za plecami rozskrzypiały się drzwi dozorcy. Echem powtórzyły je i wzmocniły drzwi lokatorów pierwszego piętra. Szczęk klamek na drugim potwierdził zabójczą skuteczność organizacji. Zgasili światło. Wyzwolona z okowów ciemność dopadła mnie czarną lawiną, unosząc w impecie obolałą głowę; runęło o kraty bezdomne ciało…
Nade mną nachylał się zawsze mi przychylny starzec z trzeciego. Trzymając szklankę z podejrzanie parującą cieczą, wpatrywał się we mnie z nienawiścią. Jego napastliwy uśmiech napinał się, pęczniał, wypełnił pole widzenia i wtedy z przerażeniem dojrzałem, iż nie parchami usiana twarz starca! – To ohydne mordy lokatorów wyłupiają się na mnie w straszliwym osądzie. Surowo, z karzącą pasją, sprawiedliwie!!!
Do góry! Do góry! Tam dom, żona, ona ukryje mnie, uchroni przed kaźnią. Przebierałem rozpaczliwie mym ciałem, ciągnąłem je zaciekle i pchałem, lecz specjalnie natłuszczone schody udaremniały wysiłek – czołgałem się w miejscu ku uciesze rozbechtanej sfory! Opadłem, ległem wycieńczony, płaczem gorzkim się zanosząc: – Dlaczego mnie dręczycie?… Dlaczego mnie dręczycie?!…
Nagle wszystko rozszczepiło się, rozprysło w rzęsistej jasności: w kaskadach prostokątnego światła zstępowała ku mnie nieziemska obecność. Ogromnie grudy trwogi darły gardło. Skurczyłem się w sobie – Dziecko Niepoznaki – wtuliłem w ramiona, zmiąłem w cichy zwitek lęku. Czyjaś ręka spoczęła mi na ramieniu. De profundis…
– Co ci się stało kochanie? Dlaczego siedzisz tu, po ciemku?
Wieczór. Mleko – ledwie garnek zetknął się z ciepłem gazu – zawrzało. Przekręciłem kurek, lecz płyn kontynuował ekspansję – z rosnącą wściekłością, pasją, sprawiedliwie! Wzbierające białe masy spiętrzyły się, zwaliły ciężarem rozbełtanego bielma – jakby laska ślepca rozniosła niewidzialne tamy. Pospiesznie nałożyłem ciemne okulary, próbując jakoś się w tym wszystkim odnaleźć, dostroić, bronić, zaradzić. – Ja swój – szeptałem. – Ja swój…
Pokój nabierał nieubłaganie mleka. W myśli żegnałem się z bliskimi, wybaczałem sąsiadom, błogosławiłem psy, gdy odpływ porwał mnie w swe wiry: pękły szyby pod naporem napoju, znalazł ujście rozpętany żywioł. – Odziany w biały welon fal, zwymiotowałem w czarną dziurę nocy.
Broczące mgłą latarnie, mokry roztrzęsiony tupot, wielkie kroki cieni – rozbiegłem się po ulicach, pędziłem trzewiami śniętego miasta. Przestrzeń odmawiała swych znanych, uspakajających właściwości; materia – jak sześcian rzucony na pustynię – istniała syntetycznym, zwartym chłodem. Gdzieś, za daleko, ja – samotny Jeździec Nieskończoności – przemierzałem bezmiary po przekątnej wszechświata…
Coraz szczelniej opatulany tłustymi kłębami, utknąłem w gęstwinie mgieł. Ktoś zbliżał się z naprzeciwka, zatrzymał się na wyciągnięcie ręki. Mgła nie pozwalała na wymianę twarzy – czekał, schowany w swój rozmyty kontur. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu nabrzmiewającej za pierzastą kotarą Ohydy. Chciałem zawrócić, uciec – ale wrośnięte w bruk nogi nie słuchały. – Przepraszam, czy nie orientuje się pan, gdzie jest moja ulica? – zaryzykowałem. Wystąpił w odpowiedzi z oleistej zawiesiny – z wyciągniętymi w moim kierunku kłykciami, rozcięty podłym uśmiechem szedł we mnie KIKUT!!!
Stężały kamiennym lękiem patrzałem jak wbiega, schodzi w me najgłębsze pokłady i tarza się, dudni piekielnym rechotem zawładnięcia. Konwulsje targnęły już nie moim ciałem, stęknąłem obłym, rozdwojonym śmiechem, biała wata mgły wdarła się do płuc, osunąłem się na chodnik.
Obudził mnie przenikliwy chłód poranka. Leżałem skulony w ślepej uliczce, nieopodal domu. Serce ścisnęło się w obawie przed najgorszym – co z żoną?! Przecież lada dzień spodziewała się rozwiązania! Czy ocalała z topieli? A jeśli tak, to znaczy – Boże – brała udział w sąsiedzkim procederze!
Podbiegłem pod budynek. – Niepokalanie czyste elewacja, złośliwe soczewki okien, starannie usunięte ślady wczorajszego kataklizmu… Gargulce! Bezpieczni za grubym szkłem wypatrują mej zguby, upokorzenia.
– Niedoczekanie! – trzasnąłem wrzaskiem w szyby akwarium. Niech słyszą! Tylko czekają, żeby człowieka odrzeć, ogryźć ze wszystkiego, w chorobę wpędzić! A co – może nie?! A to na palcach chodzenie, podłogi skrzypienie, wytężone słuchanie?… Wypchnęli mnie na ostatnie piętro, ołtarz swój wznieśli a teraz modlą się piranie, podlą, dołki kopią, dołeczki, to uśmiechanie, to uprzejmianie, ciągłe kłanianie, drani dyganie i drzwi staranne domykanie…
O nie, nigdy nie dam się nabić w tę ich życzliwość, ościstą uprzejmość, do kostnicy wpychanie i zagajanie: że a pogoda, a woda, a dzień taki piękny i żona – jej uroda. A jak tam idzie? Czy lepiej ze zdrowiem? Szczęść Panie Boże. A chcesz pan ołowiem?!!!…
Z władczą rozpaczą kopnąłem nieśmiało drzwi. W izbie panowała okropna czystość. Na łożu – pojękując jak gdyby nigdy nic – maczała w sobie palce żona. Chciałem zaprotestować, dać wyraz oburzeniu, lecz w opustoszałej głowie hulała obłąkana nicość. Język plątał się i męczył, wylatywał bezładnie, zwęglając w usilnej bolączce słowa.
– Czy niczego nie zauważyłaś? Wydawało mi się, że mleko się przypaliło? – usłyszałem swój piskliwy, zachrypnięty dyszkant.
– Cieszę się, że jesteś kochanie – uniosła się na łokciu. – Wiesz, to już dzisiaj. Lekarz powiedział, że to będzie syn, twój syn, ty – promieniała.
Pociemniało mi w oczach. Nie myliłem się – fałszywa, odwracała czym mogła moją uwagę. Zdradziła mnie! Zdradziła!!!
– A więc przyznajesz się, jesteś z nimi! – prychnąłem mściwie.
– Ależ, Zmysławie – żachnęła się z udawanym zdumieniem. Świętoszka!
– To tak! Grasz dalej?! Graj, graj! – rzuciłem się do kredensu. Wywracając stosy naczyń, wyrwałem garnek do mleka. – A to! – potrząsałem triumfalnie n o w y m rondlem przed jej załzawionymi oczyma – to ci nic nie mówi?!
– Najdroższy, rondel, tak, owszem, ale my, myłam, czystość, miłość, miej wzgląd – plątała się w zeznaniach. – Wiesz dobrze, że twoje podejrzenia są niesłuszne. Proszę, spójrz mi w oczy, w imię tego, co nas łączy, tylko się już nie denerwuj, błagam, staraj się uspokoić, przecież jeśli chcesz, na pewno potrafisz…
– Dość! Przestań we mnie wlepiać swe gały! Chcesz mnie znowu zahipnotyzować, obezwładnić, wypatroszyć, wykastrować! Nie ze mną! – słyszysz. – Nie ze mną! Znam ja dobrze to twoje: uspokój się, tak łatwo. Tylko chcieć, co?! Rękę wyciągnąć i już: listek do zerwania, drzewo do złamania! Nie irytuj się kochanie, nie iryguj się tumanie, potop, Szwedzi, Hitler, sąsiedzi, spisek, SPISEK!!!…
Zdjęta bólami żona zabólgotała, jęknęła – zdrewniała, wywróciła się sztywno na grzbiet. Wtem zarżała, dzikim, czarnym rżeniem, wierzgnęła kilkakroć kopytami i plunęła swą istotę i treść: posypały się z łoskotem na podłogę inwalidzkie kule. Już dzierży dumnie pierwszą parę, wali, okłada dobosz brzuch, napiętą skórę arcywerbla swego – ogłasza światu szczęśliwy ewenement.
Układałem w równe stery wylatujące z przerębli drewniane przyrządy. Stwierdziwszy, że zapas opału na zimę jest wystarczający, zadzwoniłem po karetkę. Zadziwiający kulomiot odwieziono do kliniki a ja, z lekkim sercem, opuściłem niedobre miejsce. Wesoło pogwizdując, przyjąłem niewymuszoną gościnność ulic.
Stałem na porannym, tramwajowym przystanku, pośród spieszących do pracy. Kikut trącił mnie w bok. –Teraz – szepnął. Potoczyłem wokół czujnym okiem: na horyzoncie majaczyły kule, z mozołem ciągnęły kalekie brzemię. Zmobilizowany, zapięty, niepodzielny, roztrąciłem ludzką gromadę – tam los woła, do mego wybranka! Dopadłem, chwyciłem żelaznym uściskiem za ramię niespodziewającego się, zaskoczonego ofiarnością, zaprzedaniem w oddaniu. Nie pytałem oczywiście, czy chce gdzieś jechać i gdzie. Sam fakt pomocy, bezkompromisowa chęć jej niesienia były najdonioślejszym z powodów. – Z daleka krzycząc, iż kalekę prowadzę, torowałem drogę wśród ciżby.
Czekaliśmy. Skupiony, nie odzywałem się, milczeniem zbywałem protesty kaleki, obojętny byłem wobec poruszenia tłumu. Z błogokamiennym spokojem, słodką pewnością mówiłem sobie, że przecież zaraz zrozumie, doceni… Z nadejściem tramwaju rzuciłem me ciało pod kule. Wpatrzony psim wzrokiem niewolnika liczyłem barany, dufnie wyczekiwałem ulgi bolesnego dreszczu zanurzających się we mnie drzewc. Na próżno. Nie skorzystał ze stopnia; oddalił się, klnąc i złorzecząc. Przede mną, na zebrach, liżąc loda, kicał na kłykciach Kikut – nagradzająco, z aprobatą…
Odtąd dygałem, kłaniałem się każdemu napotkanemu kalece. Nie umiałby wytłumaczyć dlaczego, skąd ta nagła skłonność do kłaniania, łatwość zginania – ukryta chęć garbu. – Musiałem.
Nieoszczędnie, z rozmachem, nisko i niżej – składałem się służbiście w pół. A im staranniej, im sumienniej oddawałem się wykonaniu pokłonu, tym głębsze było poczucie wewnętrznej pełni, jakaś niewymowna słodycz rozlewała się w ciele – przedsmak chwil doskonałych.
W tropieniu i wydobywaniu kalectwa na światło dzienne odznaczałem się bezlitosną uczciwością, brawurową skrupulatnością. Nie macie przy tym pojęcia jakże szwajcarskim i precyzyjnym narzędziem jest oko. W najgęstszym tłumie potrafi ci dostrzec tę specyficzną, dumnie-wstydliwą twarz, wyłowić nieśmiałka i – nie zawiedzie je żaden podstęp ni fortel!
Jedni sądzili, że ubiorem można ominąć, przechytrzyć. Ileż to razy dyskretna, niezauważalna (!) zmiana kroju kryła troskliwie pielęgnowaną ułomność. Ale oko! – oko demaskowało bez pudła.
Inni uciekali się do dziecinnych zaiste wybiegów, kulejąc nie na jedną, lecz na dwie nogi – chcąc zatuszować kompromitującą asymetrię. – Grzeczny, ale stanowczy ukłon wytrącał ich z tej sztucznej równowagi i przywracał sobie. Prawda, tylko Prawda i po stokroć Ona! – niosłem im niepokalane jej piękno ja – Jej syn…
Bywało też, że dniami całymi dryfowałem martwym, ludzkim morzem a smutne (i czujne!) oko me na próżno wyglądało miłego sercu odkształcenia. Gdy wreszcie dobrodziej mój zjawiał się, wtedy ach – wtedy mógł liczyć na królewskie zaiste przyjęcie. – Jak oszalała sprężyna giąłem się i wyginałem, chwiałem z arcywdziękiem trzciny i rozpląsany obiegałem, czołobiłem, dwoiłem się i troiłem, czworzyłem i pięciłem, zabiegałem po tysiąckroć drogę, by wydygać się, nadygać do syta…
Moja wylewność i entuzjazm spotkały się z tępym niezrozumieniem, gremialną, nieukrywaną niechęcią. Odruch nawiązania, zadzierzgnięcia poczytano mi za nastręczanie, prostoduszną spontaniczność – za nachalność. Nierozumiejący i nierozumiany wzmożoną atencją myślałem zaskarbić życzliwość, odzyskać niezyskane łaski:
– bezwarunkowo, za darmo, niemo, klękałem przed kulejącymi, oddając do dyspozycji swe plecy, zapraszając „na barana”;
– bez pytania brałem karłów na ręce, by i oni mogli ujrzeć świat ze zdrowej wysokości;
– pokątnie, od tyłu, podbiegałem do idącego o ulach, obłapiałem go krzepko, unosiłem nad ziemię i zakazanym szeptem spełniałem się: – Gdzie tylko pan każe, wystarczy podać ulicę…
Rozdźwięk pogłębił się, zdegradowały stosunki. Obecnie już sam mój widok wystarczał, by wprawić tych wrażliwych ludzi w stan najwyższej wściekłości. W najlepszym wypadku traktowano mnie jak trędowatego natręta, umykając (w miarę możliwości). Ale ja, tym bardziej – musiałem. Zresztą – paść łupem taniej rezygnacji? Dać się zastraszyć?
Wzmogłem usiłowania. Kłaniałem się komu i czemu popadnie, spalając w szaleństwie wahadłowego ruchu. W tramwaju, zauważywszy siedzącą, pozbawioną nogi babcię, bez chwili wahania padłem pokotem do stopy, przypadłem tłumnie do ręki, usta na niej składając w nabożnym szacunku dla wieku. Uczucie przeszło w podniosłe uniesienie, gdy spostrzegłem, iż nie ciało żywe, lecz protezę całuję! – Ze zdwojoną gorliwością wpiłem się w święte drzewo: nareszcie, po tylu trudach…
Starucha wrzask okropny podniosła i nuże postponować a kulami okładać, a pomocy wołać. Kurcz zwarł w potrzask szczęki: bijcie babciu, bijcie; jak już chwyciłem to nie puszczę…
Odjęto mnie od babiny, wyrzucono z protezą na bruk.
Wypełnił się kielich, przebrała miara, ostracyzm totalnym się stał. Gdzie bym się nie pojawił – jak długo przeżuwane przekleństwo – wystrzelał we mnie jadem palec tłumu. Potajemnie, cichaczem, zmuszony byłem wrócić w sąsiedzkie kłębowisko.
Na domiar – przyplątała się choroba, zatruwając życie do reszty. Z niewiadomych przyczyn zaczęła mi gnić głowa: z czaszki bił odurzający fetor. Nie mogłem wyjść na ulicę, nie ściągając na siebie powszechnej odrazy. Zamknięty na cztery spusty, pogrążony w izolacji, nie opuszczałem mieszkania. Czasami, zza szpary w zasłonach, obserwuję ukradkiem przechodniów. Mijając dom, przykładają manifestacyjnie chusteczki do nosów – upokarzający odór sięga aż tam! Niektórzy przystają, zadzierają głowy, wpatrując się przeciągle w okna. Cofam się wówczas w głąb pokoju, trawiony najgorszym wstydem…
Nieustanny zadowolony szept – już wiedzą, zawsze wiedzieli, pilnują. Wartę pod drzwiami zaciągnęli i dzień i noc ich wytężona uwaga wsłuchuje się w umęczone bicie mojego serca…
Dziś rano zrobiłem kupę obok nocnika – na złość inkwizytorom. Niech wiedzą. Nie mają prawa mnie karcić. Dziś przecież Zaduszki! – moje urodziny. Moje urodziny…
Opustoszały gwarne szczebiotem dziatwy podwórka. Zaborcze i głupie matki zakazały swym pociechom zabaw w pobliżu. Słysząc też kwilenie dziecka, podążyłem z radosnym niedowierzaniem do okna i uchyliłem ostrożnie kotary: w wózeczku leżało różowe, nagie ciałko. Przywarłem do szyby, by w tejże chwili zamknąć wyżerane widokiem oczy: w wózku przelewało się różowe bezformie – przeciągał się amorficzny, zarośnięty dziąsłem Kikut!
Szarpnął, zmącił harmonię duch smagany, zapadłem się w ciała więzienna skorupę, wykapanym okiem żebrząc łaski gasnącej na wieki. Zatoczyłem się po omacku, dobrnąłem do lustra, zdarłem zeń całun, by raz jeszcze, ten ostatni: twarzą w twarz… Buchnął żar świec, mignęło wśród grobowców skręcone, w supeł związane oblicze żałobnego tłumu, wyłoniłem się z ognia ja – kikutałem na beznożu, szedłem ku sobie w płomiennym kobiercu, rozpłatany szyderczym, zadartym rechotem. Niepowstrzymany, nieuchronny – wyskoczyłem z niezwykłą zwinnością poza granice zwierciadła i jąłem się wytrzeszczać, tłoczyć koło siebie!!!
W tunikę ognia opętany, rozwarłem miasta wierzeje i w przepaść swego krzyku spadając, wbiłem gnijący pień głowy w golgotę ulic…
Z naprzeciwka, na inwalidzkim wózku nadjeżdżał wojskowy. Ukląkłem w przeczuciu rzeczy ważnych i ostatecznych. Wyjął z tornistra garść naboi i sypiąc mi je na głowę, ozwał się: – Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Idź, czyń twą powinność.
Bez zwłoki udałem się na najbliższy przystanek. Wiedziałem, że wsiadam do właściwego tramwaju. Pośrodku wagonu, tyłem do mnie stał garbus. Ostrożnie , na palcach – by nie spłoszyć – zbliżyłem się do przedmiotu pożądania. Położyłem drżącą, niepewną szczęścia rękę na wypukłości i w tym momencie wszystko zawirowało – kalekie ciepło przeszyło nie na wskroś i zawyłem przeciągle w kosmicznym podrygu. Ręce same wczepiły się w kark i ja – posłuszny na zew – z dzikim nieokiełznaniem, w orgii niewstrzemięźliwości i niepowściągliwości dosiadłem go, wskoczyłem na pagór, przywarłem kurczowo do mego kucyka i w jedynej, ekstatycznej, łkającej komunii z kalectwem – heeej! – zaszarżowałem…
Ocknąłem się wieczorem na przystanku. Ziemia dygotała pod ciężarem ludzkiej masy. Z oczyma utkwionymi w okrągły, gorejący dziś księżyc ogromna rzeka kalek waliła korytem ulicy. Ciągnęli – zaklęci milczeniem, nieprzebrani. Nieustannie przyspieszając, mijał orszak wsie, miasta, wioski, przemknął koło zaprzątniętych cmentarnym obrządkiem, przeciął czarną wstęgą łunę świec – wciąż dalej , poza…
Nabrali zawrotnej szybkości, pędzili bez opamiętania – gdzie kule poniosą, pochłaniając w ciszy czarne połacie pól. Het, w dali rysował się wielki przykucnięty pagór. Już u podnóża, jeszcze się rozpędzając, coraz wyżej i wyżej, aż szczyt osiągnęli i: oderwali się – wzbiła się w niebo oda do radości…
Majestatyczny szum kul, rytmiczny trzepot kikutów – zataczając coraz szersze kręgi, powędrowali ze szczebiotem w przestworza. Konający klangor kalek…
Z głową lepiej. Ze względów bezpieczeństwa pracuję w nocy. Dziś wieczór – jak zwykle – odziany w pokutną szatę wymykam się na ulice miasta. Może dzieci znowu będą rzucały we mnie kamieniami?
Paryż, 1983