Matnie

Jedynie na was mogłem zawsze liczyć, pełzające lub spionizowane
Półcienie, na każdym kroku, w każdej zapadni prostej równoległej,
W przechyleniu kąta ucieczki, byłyście zawsze przy mnie, nieustannie
Przypominając o czyhającym zaniku, wrastając plamkami pyłu w oko lub
Skórę, tego jedynego dnia, kiedy kończy się kalendarz i zaczyna się
Kolejna ściana dni, zmieniająca tylko nagłówek miesiąca. Wstąp po mnie,
Przechodni półcieniu. Wyniesiemy się razem stąd. Metalowa szyna wiruje
Nieustannie nad każdym wyborem, ścina z horyzontu dal, i spadając,
Pozostawia po sobie kwadratowy lej. Mieścimy się w najciaśniejszych ramach.
Prasuje nas hydrauliczny tłok. Trwa tylko odbieranie. Wszelkie zgromadzenie
Jest tylko początkiem rozejścia. Atrapy nachodzą na siebie tak szczelnie,
Że każde miejsce przypomina do cna ożywioną kłonicę, chłam jest tedy
Najbardziej pożądaną rzeczą, którą napycha się koszyki i plastikowe worki.
Strugi takich wejrzeń niosą w kierunku coraz bardziej płaskich rozlewisk
Niedorzecznych stanów, gdzie trwa płynna wymiana ról i gry okazują się

Kontrabandą zwaśnionych wymiarów, potyczek niekończących się w żadnym
Dołku kroku czy gestu, gdyż jedyną czynnością, na jaką jest się coraz bardziej
Skazanym, okazuje się płocha samoobrona, chaotyczny i ślepy taniec zakłamania,
Doklejania się do korowodu bieżących zwichnięć, potknięć dłuższych niż zimowy
Wysięg słońca. W kim jeszcze nie byłeś? Czego nie zaznałeś bardziej od
Zgrzytu mułu między zębami, obracany w piastach migotliwych zejść z niejedną
Formą ościstych zjaw, w skrzelach tego rosnącego chrobotu, który
Wyłamuje każdy zamek i zostawia drzwi otarte na oścież sinego kołka.
Bledniemy i zostają po nas tylko śmieci. Piekarnik skwierczy do późna, poręcze
Są wyginane aż po świt, pierwsi pojmani przejeżdżają pod tobą w środku twojej
Nocy. Oddychamy tylko gaśniczą pianą. Tłumi nas latający koc czyjegoś splotu
Poleceń. Wszelkie dane umacniają kierunek przyspieszonego pożegnania się
Z wybudzoną stroną, kratują cię przekreślenia w rubrykach strat, i domagając się
Od ciebie wszelkiej obecności, niwelują rozkwit z każdego czubka wyobrażonych
Przenosin w niezapadłą jeszcze kryjówkę, gdzie chciałoby się, choćby na moment
Nieuwagi, odnaleźć swobodniejszy tok. Rojenia jako ostatni azyl. Napomnienia

To strażnicza budka bieżących przesileń. Odważ się i zmaż. Supeł to słomiany
Wiecheć wmówionych ci skaz. Nieopodal więc skacz do oczu nie mniej zbłąkanych,
Wygubionych w tym wilczym biegu, jałowej krainie obracania się w kółko, na
Półpiętrach wymienianych racji, które pakują wszystkie wiązki do pudełek konkretnych
Celów. Nie pochodzisz bowiem stąd, narzucony obwód zaciera po tobie wszelki
Ślad, każąc twardo chodzić z kąta w kąt, i sterczeć zawsze na linii strzału, w niedalekiej
Odległości od wypuszczenia sygnału, byś mieścił się w polu kratki, nie rozminąwszy
Się nigdy z żarnem swego cienia, bo żadna z różnic nie przypomina już o minionym,
Kiedy wykręcasz szmatę z mętnej, brudnej wody i rozwieszasz ją na brzegu wiadra.
Odśrodkowa cześć tego planu to kabura. W niej kryje się cała zamieć. Poza wnętrzem
Jest tylko szybko spadający spodek, śnimy niczym ćmy pod dnem, oddajemy
Z nawiązką jeszcze większe porcje wzgardy, nie licząc na proporcje w tym tobole
Uwędzonych spraw, wypróżnionych głów, rozszczepionych trzęsawiskiem dojść.
Eskortują cię kry. Nadziewa kolejny skurcz. Odrzut nie zna mety. Potrwasz jak miał.


Ciemnia

Mur rośnie w głowie szybciej niż grzyb. Zewsząd możesz spodziewać się tylko
Gwizdów i gradobicia gwiazd, spod wszelkich okapów sączy się rzadka maź,
Naturalne strugi ożywczych wieści wnikają w najdalsze załomy lotni uwag,
Nawadniając, tym samym, najbardziej ukryte, wkopane rydlami kroków
Złogi, gdyż tylko suchość jest miarą ponad stan, skruszony, prędzej czy później,
Każdy blat hardego gestu uczestniczy w potocznym rozkładzie samobieżnych
Wejść w coraz to nowe tarcze, układające się w najdalszą krawędź, ową rysę
Zawężającą drogę przesyłowi prostych danych, pleniących się u podłoża stałej

Krzywej, która, niczym bak, rozdyma się w mętnej plamie oka, szatkując pień
Ściętych dni, swobodniejszych od kapsuł, wolniejszych od pcheł, od nowa
Wciąż zaczynanych i kończonych wymachem prętów, w swym rozrzucie
Obejmującym szczyty i dna, w czerwiach początków zalęgłszy, od skończoności
Się odbijającym. Ciało to jeno spionizowany grób, przeskalowana belka
W oku, która, jak błotna bańka, niekolizyjnie dryfuje w gliniance dookolnych
Zejść, w uprzęży rozbitych stanów wywoływanych błyskawicami nieopodal
Cieni stoków, kiedy prędko naniesiony obrazek jest zaprószeniem w nabrzmiałej

Żyle, wijącej się wokół wyboistych zwad. Ludzie pod oknem siedzieli od rana,
Byłem w paśmie rzuconym na bukowińskie miasto, wzdłuż poszarpanej linii
Bloków i zatarasowanych nimi monastyrów, kurantów i klaksonów, na łachę
Przypadku nie mającego żadnych stron w bieżącej orientacji, klepka każdej kępy
Chwili była twardsza od żeliwnej osi losu, nikt tutaj nie miał niczego na stałe,
Ceglane koło zamachowe wieńczyło zrujnowaną wieżę. Jest się bowiem tylko
Pędem, kłączem porzuconego drutu, w wiecznej przechadzce wzdłuż wyszczerbionych
Krawężników, kiedy gaz nasącza ligninę powietrza, osadzając nas w dusznej

Skrytce dali. Przechodziliśmy w ten dzień przez cmentarz i skansen. Żadne miejsce
Nie miało odpływu, balansowało na skroniach pochylni, krygowało światło
Wchłaniane przez szuter, by nikt nie mógł już przejrzeć się we włazie własnego
Odbicia, przekopując czas zadyszkami powidoków, które spływały z dekoracyjnych
Arkuszy, jakimi były wylepione strony i zakątki tej przerośniętej trakcjami zapadni,
Gdyż było się tylko kulawym migotem, wahadłem zatrzymanym przez skośną
Bruzdę, z której nie dochodziło już żadne tykanie. Opal i wykrztuś daną końcówkę
Minionego, szorstkiego ścierwa wszystkich zrębów strat. Dawałeś się zwieść, dając

Wszak innym smak ucieczki w tępy bezkres nachodzących na siebie zmian,
Jak na prowadnicy tunelu, zatrzymując się w połowie, niskim przelocie tego zsypu,
Jaki pochłania najmniejszy nawet zwrot. Przenieś zaczep zejścia w rzutki kabłąk,
Ażeby luki mogły dalej poszerzać ten ugór, małomiasteczkowe, ciasno zbite
Poletko, ów nie spotykany z niczym zew, przerabiające szum i huk na zwitek słomy
Wrażany każdemu jak obol między rybio wydęte usta. Dosiężna pustka skubie każdy
Zlewu zator. Dojechałeś donikąd. Odjechałeś jak wygrzebany garnek. Nacięcie.
Podważenie mięśnia. Komórki zaczęły krążyć. Obudziło cię milczenie. Ściekł ślad.


Odłóg

Wszystko pierzcha, zaciąg spiorunowanych mar odbywa się na
Każdym stopniu schodowej klatki, po której przebiegają ciarki cieni
Moich niegdysiejszych kroków, w tym skisłym anturażu wyszarzałych
Do cna dni, rosnących grzybnią na progu mety, w oku skupionym
Jak pleśń. Lekkie drgawki, lekkie wykierowania smug. Sczepiam
Ropne placki tamtejszych zwad. Okupuję, jak uparty młodzik, parapet
Przyokiennych ruchów, prowadzących w głąb asfaltowych wyrw, by
Ujawnić się już tylko przed samym sobą w szramach potykalnych
Uwag, jakie napływają rozstrojonym brzegiem tych stałych zderzeń
Z planszami innych, dwojących się, jak opuszczone leśne nory,
Niosących w swych dłoniach karbid i saletrę, owe gramy prędkich
Wybuchów, by mogli dopasować się do dyktatu bieżącego kanonu,
Który jest teraz kamienistym workiem, narzuconym jak smycz na plecy
Palca, ażeby jak najbardziej prostolinijnie dobyć swoich racji, i dać się

Pojmać przez taki właśnie zwid. Żadnych odgłosów, krytycznych kryz,
Przepływ odbywa się niepostrzeżenie, nikt dla nikogo, każdy sobie,
W swym bezwolnym chciejstwie, dogramoleniu się pod szczeliny drzwi,
Za którymi, rzekomo, ma pienić się nagroda, łaskawy zbytek czyjejś próżni,
Próżno więc szukać innych, klarowniejszych połączeń na tym klepisku
Kroków wykonywanych mechaniczną zatratą, gdyż, tak czy siak, człowiek
Budzi się za każdym razem przestrzelony spłonkami majaków, imaginowanych
Wyplotów z zasłyszanych plotek czy kanciastych kadzi czyichś wzlotów,
Szurających o rżysko gestu skreślającego z tablicy danych łask. Miałem
Zaznawać fragmentarycznej pełni, miałem nie tkwić w palącym szpagacie,
Miałem się to jednak okazało, spadające odważnikiem ze sztangi ostatnich
Siedmiu lat wprost na wypalony wapnem tego właśnie ślad. Grzechocze
Tym bardziej kubik luk, kuli się wnętrze przywołanego podobrazia,
Nie dosięga inny rodzaj wymiany, i jedyną kubaturą tych zejść staje się
Bezpośrednio odczuwany odłóg tego stanu, chichotu wystającego jak
Końcówka piekła z boku każdego wyboru, by żyło się w drętwym
Otrzeźwieniu, u wylotu lufy poranka, szykującego już rozpulchnione
Zbitki mizernych doznań, powszechnych strąceń z odpustowych bud

Najbliższego kierunku. Przenieś się w inny pomiar, niechaj dzieli twoje
Położenie bardziej zwrotna siatka wyłonionych z korzeni południków,
Ponad uszczerbionym zębem tutejszej dali, pomiędzy którą a tobą rozciąga
Się siny pas zwłoki. Przed, po. Po nic. Kropkowane iskrami koła zakrzywiają
Tory wyboistej tułaczki, zaorane zaś pola to tylko same bruzdy, w których
Pleni się rozkwitający plew. Nie umykaj, zwabisz jeno szczęk, głuchy supeł
Zgrzytów włamujących się aż po sam czubek jaźni, owej składnicy ogniw
Bólu i śmiechu, groteskowego wierzgania w dookolnym krążku ciernistego
Przelotu. Szyba utwardza zastany widok. Przepoławia się oś kresu i
Zostajesz w jego gorszej części, stąd ten usztywniony jak pręt dryf, wykreśl
Więc kolejny krąg i wypal w nim najmniejszą piędź, aż do ostatniej wszy
Decyzji. Wytrawersuj spław. Wymacana klamka to wepchnięty w gardło mroku
Knebel. Smagnięcie, jak kolejny, stający ci na drodze, wielopoziomowy właz. Nie
Wracaj wciąż, zostań wreszcie tam, gdzie odjeżdżasz. Dostaniesz w zamian kant.


Osunięcia

Poharatane maski wiekopomnych napomnień, skupione zwięźle w jeden,
Niemagnetyczny punkt, ślepo świecą w niejeden, wymacywany raz po raz
Żyzny rów. Każda, poszczególna rzecz była wszak często maskowana zawijasami
Doraźnych potrzeb, nagminnie wdrażana w prędkie prądnice przesyłu danych
Usług na rzecz drugiego, pośpiesznie zjawiającego się z tacą swych próżnych
Próśb. Hamuje nas tedy świeżo wyciosany klocek braku woli, ów zbawienny
Pokład resztek odmowy uczestniczenia w tych przepływach zgrzebnego
Chciejstwa nachodzących mar, którym wydaje się niezbicie, że są łyskającymi
Zwieńczeniami orędujących gwiazd, w poszumie dławiącego bulgotu piany
Wyciekającej z rękawów nieprzechodnich spraw, napędzających pasy tego
Karlejącego życia, hodowanego w norach i przestronnych, świetlistych donicach,
Albowiem nieustanny, krzyżowy ogień z wycelowanych w ciebie luf jest nie

Tylko zimnym, płytkim i mrowiącym stanem, lecz również kuglarską sztuczką,
Trzymającą cię na sztywnej smyczy czyichś roszczeń. Wychodź jeno na zwiad,
Potylice wiatru oczyszczają ugór tego dna z narosłych resztek zetlałych wiórów
I wszelkich innych odpadków, trzebiąc również z oznak obecności każdą kość
Momentalnych osunięć w bezbrzeżne mrowiska dalszych potyczek z kulącym
Się za węgłem losem, w pętach nieprzebranych uwag znajdujesz bowiem
Zawsze nie do końca zaschły skrzep kolejnego potwierdzenia dla zbawiennego
Braku konieczności dokonywania najbardziej pchlich wyborów. Wyklep
Hak. Odegnij kąt. Przedostajemy się tylko cząstkowo przez tamy czyichś
Złogów, i nie mamy żadnego innego dopływu do główniejszych cieków, które
Porywiście znoszą wszelki, stały ląd mniemań o rozszeleszczonych skrzydłami
Dumy czasach tego placka łajna, na którym przyszło ci ponownie żyć, jak
Na jakimś gruzowisku, w rozbiciu pełnym, nabiciu na groty warunkujące
Dalszy pobyt w tej dennej zagrodzie. Macierz to zbiorowisko guseł. Światło

Łaskawie wprowadza cię w postrzępiony kształt mechanicznej drogi, nagle
Odstępując pochówkowi mroku, byś mógł zostać przemielony do szpiku zewu
Ostatniego tchnienia na boku zapadniętego tapczanu, przebijając się przez
Okablowaną ścianę płaczu z dzieciństwa, młodości i dorosłego kabłąku
Trwania przy osaczającym cię niczym innym, nieustannie tym samym pomiocie
Wrących ujadań dochodzących z dziupli usytuowanych pod dachami decyzji, co do Przyszłego pożytku z twego rosnącego kresu. Wylęg wszelkich próżni skutkuje
Teraz cieniami wideł. Karmią cię obrokiem swoich zwidzeń. Podtykają pod nos
Kwestie wyciekające z kulis ich rojeń. Naprzemienna szadź i zacieranie
Najbliższych wnęk. Doganianie mety i przechodzenie w rosnącą lewitację.
Ślad to ścięta kora, nacięcie na dyszlu skierowanym w wędrowny dół, który
Towarzyszy każdemu skinięciu dłoni, grymasowi twarzy. Nikt nie patrzy już
Poza swój tunel. Dosięga cię zaledwie krach. Każda suma czegoś jest tylko
Pękniętą nakrętką z przebrzmiałych wrzaw, kołaczących się jeszcze w komorze
Tego niedomknięcia, tleniącego spłacheć kancerujących potrzeb i kar.
Dławi odór z pogrzebanych lat i dalej trwa ciągły rozsiew zrudziałych krat.


Odkos

Agnieszce Czyżewskiej

Wyjść poza ziemisty krąg, opuścić korzenie tej trywialnej grozy,
Dyndającej w trójkącie samobieżnych ruchów, jak kiczowaty amulet nad
Wejściowymi drzwiami, przekroczywszy raz na zawsze ten dławiący
Gardło próg zapadnięcia w odkos suchej zawiei, aż po rozpuszczenie
Każdej drobiny garbatego cienia, owych nici zszywających grymasy i
Napowietrzne dudnienia w pękatą pałubę trwania, zawsze granicznego
Sięgania w punkt, który musi być zwrotnym, albowiem jest ruchliwie
Martwym, jak wyskrobany miąższ z poświaty księżyca, odpluwany przy
Każdym rodzaju opowiedzenia się, rozrytym wątpliwościami wyborze.
Nic nie będzie nicestwiło krótko. Poza niczym innym rozkrzewia się bowiem
Gryzący odór. Pomruk i skrzyp osypującego się kamienia zbija słupek
Rtęci. Nie gorączkuje wszak żadne tło, chłodne są z niego spełzania. Osad

Skrachowanego dnia podnosi poziom kompostownika. Trzeźwy przybój
Wmówień jest zmianą biegu prądów, przydaje tempa i prędkość staje się
Ościennym pługiem w skulonym wymiarze przenoszenia się poza błotne
Wydmy. Rozwirowane najbliższe miejsca. Tam mnie usłyszałeś, choć nie
Wiedzieliśmy, skąd dochodzi łomot, skupione w szorstki pałąk iskrzenie,
Owa wieńcowa droga, która kończy się prostym ucięciem. Żadnych już więc
Dalekosiężnych zamiarów nie uświadczysz w ścieku swej jaźni, nieporywisty,
Leniwy strumień obrazków, w swym ławicowym przypływie, podmywa jeno
Brzegi, wypłukując ze smaku każde wejrzenie w zastygłe stany tego
Zidiociałego świata, przewiercanego rojonymi potrzebami, karmionego coraz
To bardziej lśniącymi ogniwami z łańcuszka wzruszeń i rozbieganym prosem
Po chybotliwym pokładzie porwanego snu. Wszelkie nawiązania do migawkowej
Naoczności są rzutkim i łasym kęsem, tworzą przeto snadnie kolejne porcje
Dowodów na rozmiar ostatecznego zbłąkania na tym wypiętrzonym ugorze
Symulowanych celów. Dochodzimy do przerwy. Odpoczywamy w trakcie.
Szykujemy się na nowe kombinacje. Rozpływamy jak dachy we mgłach,
Niosąc w sobie zwinięte druty, kłębki dratew, przełknięte igły i haczyki,

W tej mimowolnej szarpaninie z niebyłym już płotem, którym grodzono
Poletka poruszeń, w których to zaś mogłeś zaznawać krótkich zjawień, czuć
Się niejako u siebie, mając w tyle głowy zsypy pochłaniające wszelkie
Śmielsze decyzje. Odkąd tylko odchodzę od gęsto ponadziewanych tyczek,
Przekrzywiany kłującymi seriami coraz słabszych już ech tamtych zwad,
Zyskuję swobodniejsze chwile, zawieszone w świdrującej ciszy, nijakie, lecz
Będące przeciwwagą, chłodnym wysięgiem tkwienia na wprost ościstego
Nasypu i gramolących się nań chmar, karnie spełniających cudze polecenia,
Stąd więc te liczne plomby, zespawane styki, powały tamujące dostęp do tego
Widomego półkola, gdzie nie dosięga spieniony szlam. Rośnie przechył w
Spiralnych tunelach, fermentuje nowo obrany kierunek i przetyka nas kolejne,
Przetrącone ramię, lecz wychodzimy i tak poza nawóz podrzucanych nam
Wieści, szramę obwodu tej niewidzialnej wnyki, i siedząc do późna przy stole,
W krzepkim załomie bocznego światła, wleczemy bruzdę jedynego już odniesienia.


Tory widm

Z kamieniem na ramieniu, nawilgłym naftą węzłem w gardle,
Przeciążony gruzem samoczynnie ujawniających się znaków, przepada się
Nie bez reszty w studni odchodzenia, lecz bez cienia kikutem ciała
Określonego, objuczony już do końca workiem wysychających kości,
Tylko w tej jednoosobowej wnęce, wyprężony pionem prostopadłego schodzenia
Za wami, coraz żywszymi widmami, w gliniasty dół, osaczającymi
Najmniejszy spłacheć wolnego gestu, przymuszającymi do jak najszybszego
Grzęźnięcia w wybroczynie czasu umierania. Jestem stale przy twojej
Powłoce, oddechu łapanym, jak odjeżdżający wagon, piszczelach wystających
Bardziej niż larwa słońca, i jakby mnie nie było już na tej doczesnej
Szufli, rozpoławia się bowiem każda, następująca zgrzytliwie godzina,
W odliczaniu tkwi sztywno gwóźdź przebijający galaretowaty od strachu
Mózg, w niedalekiej zaś dali wykopywane jest metaliczne echo, skraplające

Wszystek doznań i emocji, którymi żywiliśmy się wzajem, i w tej zagrodzie
Byłego trwania są jeszcze wyczuwalne ślady niezabranej przędzy twojego
Wspierania błyskających słupków wcześniejszych lat, w których pomieszkiwałem
Po omacku, w coś wierząc i nie wierząc w żadną wielopasmową moc. Nie
Posila cię nic. Nie wybudza przewlekły chrzęst. Siedlisko tego zapadania jest
Zygzakiem drążącym poziom wklęsłego już ostatecznie pulsu, bólem
Skuwającym plecy i czoło, w posoce popiołu, jaka przetoczy z żył pozostały
Lit. Gdziekolwiek, byle poza tym drucianym murem. Nigdzie indziej już
Się nie odnajdziesz. Zeszklony, niemo wytłumiony, nie wytracisz w sobie
Odrętwienia, sunąc przez butwiejąca w oku belkę, rozchwiany na progu
Wszelkiego przekroczenia, wokół palca mając tylko denną otchłań, przetartą
Wycieraczkę snu, pryzmę porzuconych rojeń i łomoczącą w skroniach kolbę
Pstrych zwidzeń. Biegun wygiętej płozy mrowieje od każdej prośby o podniesienie
Z krawędzi łóżka, zmierzchłej postaci łaknienia jeszcze życia. Na poły już

Jakby wiecheć. Na poły rozcina się arkusz nierejestrowanego wycia. Kto zmierzy
Od nowa dach? Siew ujścia wchłonie znoszący prąd, wykłuwając mrokom
Gipsowe łuski, i bielmem zaleje się każda twarz. Będą cię nieść. Będę przy tobie
Aż po wygrzebanie resztek prochu, smolisty kłykieć ocembruje wszelkie
Wgłębienie. W poszyciu tej niecki skrystalizuje się lodowaty kieł, jedyne
Rzeszoto, ów topniejący amulet próżni. Bezdech odławiany klingą ślepego
Pioruna, kiedy raz jeszcze podnosisz rękę, i trzymasz ją aż do ustania ścierpnięcia,
Przemożenia w sobie pochyłej równi. W żyle jest wmurowany hak. Granica
Płynna, jak fluid cyjanku, w rozchwianiu ostatniego przęsła, ścierniska zejścia
Okalającego ten bezsenny sęk. Głodzi wnyka, oskrobuje się ze zrostów grzbiet,
Mętnieje każdy, chwilowo uznany za niewyblakły, promień tej poniesionej po nic
Straty, nie zastąpi tego już nigdy żaden rozwarty kąt, zionie bowiem z otworu,
Węszony gdzie bądź, nikniejący odór reszty, rozpełzły klin niewykonalnego już
Zwrotu. Wybudzające jęczenie, kostniejące zaraz w koleją pręgę. Najcięższy ze
Wszystkich nasłuch. Zanik tętna, rozedma nadziei, majaki wąskie jak rychła meta.

Prezentowane wiersze pochodzą z tomu Bezgrunt (WBPiCAK, Poznań, 2019)

Maciej Melecki – Sześć wierszy
QR kod: Maciej Melecki – Sześć wierszy