Usiadłem na kanapie w pokoju rodziców. Wstałem, wyłączyłem pełne światło, zapaliłem małą lampkę na stole, znowu usiadłem i od tak w przyciemnieniu zacząłem się oddalać. Najpierw, to najbardziej naturalne, oddaliłem się od stóp i dłoni. Na stopy i tak rzadko spoglądam, bardziej żałowałem dłoni – dłonie lubiłem, były mi do tej pory potrzebne. Trudno – pomyślałem – będę musiał nauczyć się żyć bez nich. Z drugiej strony, nie oderwały się całkowicie, ale tylko, póki co, nieznacznie oddaliły, przez jakiś czas będę jeszcze chyba w stanie ich używać – może z pewnym trudem i większą niż do tej pory powolnością. O stopach nie myślałem prawie wcale – i tak przecież siedziałem. Miałem szczęście, że oddalanie zaczęło się na kanapie i że wcześniej wygasiłem pokój – tak było mimo wszystko przytulniej, można powiedzieć nawet miło. Reszta ciała, ze względu na swoją naturalną zwartość zdawała się stawiać większy opór niż ręce i nogi – byłem jednak świadomy, że oddalam się w całej objętości. Nie było mi szkoda, nie jestem sentymentalny. Powoli rozeszła mi się twarz, nos oderwał się od ust, te z kolei od brody, a pierś odsunęła się od brzucha – nabierałem cały w dystansie, mimo to nie byłem ani dłuższy ani większy ( oddalanie zawsze wyobrażałem sobie bardziej jako wydłużanie, ale to zupełnie co innego). Zastanawiałem się jakie części mojego ciała lubiłem najbardziej, które były najwdzięczniejsze, ale do niczego już nie mogłem dojść, ciągle gubiłem myśli, rozwleczenie cielesne udzieliło się mojej głowie – dowód na tożsamość ciała i intelektu. Dłonie i stopy powoli znikały z pola widzenia, biodra spływały na brzeg kanapy, która mimo oddalenia wcale nie wydawała się większa. Rozpłynąłem się na dziesiątki kilometrów, a ona nie zwiększyła się o centymetr. Pomyślałem czy nie powinienem przypadkiem czegoś ze sobą zrobić, może spróbować się zbić, uratować swoją bliskość, ale całkiem się rozleniwiłem i poza tym chciało mi się spać, kleiły mi się oczy. I nagle gdzieś w oddali, złapał mnie skurcz – skurcz mojego chyba mięśnia – i zapragnąłem raz jeszcze przytulić samego siebie, pobyć przy sobie, poczuć tylko siebie i wtedy dopiero puścić i wtedy już wszystko jedno. Ale jak ? Jak się z takiego dystansu na nowo zebrać, zagęścić chociaż na moment ? Spróbowałem podciągnąć kolana do klatki piersiowej, ale stopy za mocno ciążyły w dal. Może bez kolan ? Zostawić kolana i tak się tylko rękami objąć. Nie muszę się zwijać cały w kłębek – rękami się oplotę. Dłonie jeszcze widzę. Tylko jak je do tego zmusić ? Napuchłem, nadmuchałem się gdzie jeszcze mogłem i najmocniej jak się dało spiąłem mięśnie. Nic. Nie drgnęły nawet, albo za daleko już byłem żeby to drgnięcie zobaczyć. I pomyślałem zaraz czy ja w siebie w ogóle z tej odległości trafię ? Czy jeśli nawet największym wysiłkiem, z wolą tytana bym zebrał te moje dłonie to czy ja w siebie trafie ? I nawet jakbym trafił to czy mnie te moje dłonie, przy takim potężnym rozpędzie z tylu kilometrów nie zabiją, nie roztrzaskają całego ? Nie będę próbował. Nie przytulę się. Za późno jest na to. Przynajmniej światło jest przyjemne, przynajmniej włączyłem lampkę. Zamknąłem oczy, westchnąłem kilka razy i pozwoliłem sobie się oddalać. A w końcu oddaliłem się całkiem. Absolutnie.

Jacek Cieślak – Dystans do siebie
QR kod: Jacek Cieślak – Dystans do siebie