Potrzebny coraz częściej rezygnował ze służbowego samochodu i wracał do domu piechotą. Nie mógł widzieć, że samochód podąża za nim w odpowiedniej odległości. Nie to, żeby kierowca go śledził. On musiał wykonać swoją pracę. Przejechać dystans i chronić pasażera. Tak był zaprogramowany, czy wyszkolony. Jak zwał, tak zwał. Jechał powoli jakieś trzydzieści metrów za Potrzebnym. Mógł jechać w tempie idącego człowieka dzięki konstrukcji skrzyni biegów. Dieslowski silnik klapiąc zaworkami cierpliwie napędzał koła, które powolutku toczyły auto. Potrzebny rejestrował ten dźwięk, jednak jego mózg przyporządkował go do dźwięków harmonizujących wnętrze. To klapanie zaworków diesla uspokajało go. Nie będąc tego świadom, szedł powoli w stronę domu. Pytanie rzucone przez Bezwolnego wbiło się w nieświadomość Potrzebnego. Czuł się jakiś rozdwojony. Nie było to wyraźne odczucie więc nie zaprzątał sobie nim głowy. Bardziej skupiał się na znaczeniu tego pytania. Nie maiła wątpliwości co do swego nazwiska, więc był przekonany, że Bezwolny coś chce mu w ten sposób powiedzieć. Ukryte znaczenia. To takie szpiegowskie. Jednak zasiew został dokonany, a ziarno niebawem zacznie kiełkować. Tego Potrzebny świadom nie był również. Mijani na ulicy ludzie jakby nie istnieli dla niego. Właściwie to istnieli, ale nie jako ludzie. Nie jako istoty – światy. Raczej byli jak mijane budynki, samochody, kosze na śmieci, latarnie. Poruszali się i mówili, ale Potrzebny nie słyszał co mówią. Nie rozumiał języka w jakim mówią mimo, że to był jego ojczysty język. Nawet próbował się czasem przysłuchiwać o czym mówią, ale rozumiał jedynie wyrazy brzmiące podobnie do tych w jego języku, a resztę stanowił szum. Jakby porozumiewali się za pomocą ultra i infra dźwięków. Łapał się na podejrzeniach, iż planetę opanowali obcy. Jednak to były tylko obrazy z przytłumionym dźwiękiem, jak zza grubej kotary. Szedł do domu, w którym nikt poza kubkiem, kuchenką i komputerem na niego nie czekał. Wstąpił do sklepiku i kupił paczkę orzechów. Lubił orzechy. W chwilach melancholii ukojenie przynosiło mu chrupanie. I właśnie w tym ukojeniu chrupanym złamał ząb. Górną czwórkę. Stanął jak wryty, a kula ziemska zatrzymała się razem z nim. Wypluł na dłoń zawartość jamy ustnej. W orzechowej papce leżała górna czwórka. Stał wpatrzony w ząb na dłoni. Skamieniał. Nagle kula ziemska ruszyła i usłyszał tuż obok czyjś chichot. To nie był śmiech tylko chichot. Podniósł głowę i zobaczył wiekowego, kompletnie bezzębnego mężczyznę, szczerzącego w uśmiechu goliznę dziąseł. – So? Saszeło się?!.. hihi! – seplenił zanosząc się od śmiechu. Żeby go zrozumieć Potrzebny zbliżył się do niego uchem. – Saszęło się!!! – powtórzył głośniej i nie czekając na reakcję Potrzebnego oddalił chwiejąc na boki jak łódź na falach.

Wiosłował mocno ciągnąc wiosłami, i czuł jakby narodził się na nowo, choć to było tylko przebudzenie. Znów wiedział, że ma cel i jest w drodze. Tylko ta dziura w klatce piersiowej. Nie mógł pozbyć się tego uczucia. Pośrodku dziura, a dookoła niej euforia. Wyzwolił się, obudził się, ale też coś stracił. Coś bardzo ważnego. Jak było to dla niego ważne jeszcze nie rozumiał. Pachniało wodą i lasem, a on znów wiosłował. Miał poczucie, że może tak bez końca. Patrzył na kilwater i zapadał się w spokój. Jezioro było zupełnie spokojne, a woda gładka jak lustro. Ślad na wodzie ciągnął się za łodzią długą wstęgą. Jak jego historia. Otosenjusz patrzył w przestrzeń, a w głowie powoli układały się obrazy. Układały w jakąś historię, ciąg wydarzeń. Wcześniej, to znaczy nim zdał sobie sprawę z istnienia czegoś takiego jak wydarzenie, po prostu był. Bez zadawania pytań i wątpliwości. Teraz powrócił obraz chwili, w której jego „być”, byciem przestało. Moment, w którym z niewiadomego powodu odczuł po raz pierwszy lęk. Lęk przed otchłanią jeziora. Jego naturalnego środowiska. Na ten obraz nałożył się inny. Obraz uciekających przed nim stworzeń wszelakich. Wcześniej żaden ptak, ryba, ważka, czy jakiekolwiek inne stworzenie nie czuło przednim lęku. Był częścią ich świata. Lęk pojawił się w jednym momencie. Odczuł go Otosenjusz i wszystko, co żyło naokoło niego.

Na wielkim placu pod najwyższym budynkiem w mieście, zwanym „pałacem” wybudowanym niegdyś przez obce mocarstwo, gromadził się tłum ludzi. Plac położony w samym centrum miasta, a budynek stanowił jakby iglicę wyznaczającą idealnie środek metropolii. Tłum napływał wylewając się kolorowymi pochodami ze wszystkich głównych traktów. Od strony południowej płynął pochód ludzi ubranych głównie na czarno i niosących flagi narodowe, godła państwowe i kilka dziwnych haseł. Z nimi mieszał się napływający od północy tłum wielobarwny, nijako karnawałowy. Z muzyką taneczną i gołymi tyłkami. Od południowego wschodu napływał pochód z pochodniami. Równie kolorowy. Chorągwie, transparenty z hasłami religijnymi, jakieś ogromne abażury, ludzie w płaszczach różnych kolorów w zabawnych nakryciach głowy, krzyże, świece i wielkie obrazy przedstawiające głównie podobnie ubranych lub podobnie rozebranych ludzi w podobnych pozach. Pochód ten był równie głośny jak ten z gołymi tyłkami. Z mniejszych uliczek dołączały mniejsze liczebnie pochody, ale równie kolorowe i ciekawe, co te duże. Ludzie szli pieszo, jechali rowerami i na wózkach. Wszystko to mieszało się na wielkim placu pod „pałacem”. Ustawiono tam wcześniej wiele scen, każda z potężnym nagłośnieniem, ale jedna wyróżniała się rozmiarami, kształtem i centralnym położeniem. Miała kształt piramidy z płaskim wierzchołkiem zdobnym baldachimem, kwiatami i flagami, do którego wiodło kilkaset schodów przykrytych czerwonym dywanem. Inne sceny stały nijako dookoła niej. Widać było, że nie jest przeznaczona dla artystów rozrywki. Wielotysięczny tłum wypełniając plac mieszał się ze sobą, tworząc wielobarwną zupę symboli, haseł, sztandarów i stylów ubioru. Widoczne jeszcze na początku, grupki otaczające wodzów rozpłynęły i wymieszały w masie ludzkiej. Przywódcy poszczególnych pochodów zajmowali wraz z kilkoma przybocznymi, poszczególne sceny, ale ta największa, środkowa pozostawała pusta. Nagle ze wszystkich scen naraz gruchnęła muzyka. W jednym momencie, ale z każdej sceny inna melodia i słowa wypełniły powietrze. Potężne nagłośnienia wszystkich scen wystartowały do pojedynku na decybele. Tłum na placu jak w wielkim garze, zabulgotał. Wymieszani ludzie gwałtownie jęli przekonywać jeden drugiego do swoich zdaje się racji. Z braku pewności siebie i ogłuszającej muzyki wrzeszczeli jeden na drugiego. Z całego tego chaosu i hałasu wynikało, że próbują w ten sposób kogoś wybrać spośród siebie na „wodza naczelnego”. Dla niego była najwyraźniej przygotowana scena piramidalnego kształtu. Tymczasem hymny i muzyka z pozostałych scen umilkły, a ich miejsce w powietrzu wypełnili mówcy. Mówili jednocześnie próbując własnymi gardłami i mocą aparatury nagłośnieniowej przekrzyczeć wszystkich pozostałych. Czasami jakiś slogan powtórzyło kilkadziesiąt gardeł jednocześnie, ale były to krótkie przejawy jedności, po których wracano do pyskówki z najbliżej stojącym. Nie koniecznie tym samym, z którym pyskowano przed chwilą. Mówców nikt nie słuchał. Dosłowniej, nikogo nie interesowały treści ich oracji. Gdzieniegdzie dochodziło do przepychanek i szarpaniny. Obecna na placu policja interweniowała kilkakrotnie, uspokajając co bardziej krewkich uczestników tego dziwnego rytuału. W pewnym momencie jeden z policjantów chwycił Potrzebnego za rękaw i odciągnął za rząd toalet ustawionych na placu. Próbując pokonać decybele z placu wrzasnął mu do ucha – Zaspał Pan do pracy!!! Proszę natychmiast się obudzić!!! – Darł się plując prosto do ucha. Potrzebny zerwał się na równe nogi. Rzeczywiście. Był spóźniony i nie miał górnej czwórki.

Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 18)
QR kod: Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 18)