02.01.2009

Wchodzimy do Dopalaczy, pustawa czarna przestrzeń, trochę szklanych półeczek z kartonikami. Dom boży legalnych narkotyków. Przedpiekle. Nie mam dowodu, proszę żeby mi coś kupiła. Wychodzimy pełni nadziei i chwały. Jak te chuje prowadzone na rzeź.

Niewinne śniadanie, rozmowy i herbata. Cztery godziny pif, paf. Buch pierwszy, potem jeszcze kilka chmur. Pachną kadzidłem i mszą święta. Jezus Chrystus patrzy z krzyża na świętego Franciszka (w jakimś filmie o jego życiu; przeraża mnie te scena), a ja wciągam dym nasączonym katolickim dorastaniem. To bardzo mile wspomnienia. wszystko w jednej sekundzie. Potem znów pokój Marcina i mocno rozgrzana lufka.
A pod Szermierzem patrzymy na zjebów robiących zdjęcie w fontannie.
Fioletowa bluza. Mono przychodzi na czas.
Całą czwórką (ja, B, Marcin i Mono) idziemy do knajpy dla erpegowców i fandomu. Ludzie „Meble” czytają. Świat dysku przy barze, pani za barem siedzi na sofie i gada z koleżankami. Mam wrażenie że syczą oczami, gdy zmuszamy ją do przyjęcia zamówienia. Piwo, dwa krupniki, wiśniówka. Pierwszy błąd. Kilka krupników później (być może nawet – parę). Znikam. Budzę się przed 2 w nocy. W ubraniu pod kołdrą, nie wiem gdzie – przez chwilę. W domu.

Pamięć wraca powoli, pamięć zewnętrzna – opowiadana przez świadków i rodzinę. Smutne fakty zakodowane w zapachu kota. Wyszedłem bardzo pijany. Wyszedłem, bo byłem umówiony i nie chciałem zawieść. Jechałem „szóstką”, wiem, bo wysłałem to w esemesie, którego pisania nie pamiętam.
W domu grzecznie się przywitałem z mężem (który był trochę rozbawiony, bo pierwszy raz widział mnie w takim stanie – wiem, bo opowiedział to koledze, który powiedział mi – cały jestem opowiedziany) i poszedłem spać. Wszystko tak koło 19:00. Wstałem, wyrzygałem się i znów do łóżka. Jest spora szansa, że gdzieś po drodze (metaforycznie, nie dosłownie); obrzygałem kota.
01:30 w pustym domu, na kacu, zastanawiam się dlaczego tu jestem, nie mogę spać – przeszyty lękiem, takim jak z Lovecrafta, nie wysłowionym, prosto z gwiazd.
Umówienie szlag trafił, przegapiłem kolejne karaoke.
(Dziś rano znalazłem, chuja szkic mazakiem, na skrawku papieru – podpisane przez Mono, z datą i bajerami – kiedyś odsprzedam to Zachęcie za 100.000$ będą dawać 200,000$, ale ja popieram sztukę).
Rano jem jajecznice, mam mdłości i ataki gorąca. Albo kac, albo menopauza. Cały dzień na jakimś dziwnym wkurwie, pierdolone poczucie niedomknięcia – może to tylko sylwester.
albo dół po świętach.
A w tym dole ja i trumna świętego Mikołaja. Nie wydostaniemy się.
Zostaje w domu, wiem to od roku, wiem od trzech lat. Zawsze się sprawdza, zawsze zdobywam główną nagrodę – udaną noc.
Co mnie, do chuja, podkusiło.

02.01.2009

Szukając powodów mojej obecnej sytuacji, bez wątpienia wskazałbym palcem na Karlovitza. Po pierwsze, nie wyjechał do Wiednia – został w domu co otworzyło nam szanse na wspólną imprezę. Po drugie, kusił, mamił obietnicami narkotycznego raju assasynów i wreszcie – możliwością zespolenia całej trojki (bo w pudełeczku z Dopalaczy były 3 zielone kapsułki, i nas trzech jest trzech – mieliśmy je wsiorbać na ostatniej wspólnej imprezie AD2008 – ale Karlovitz spłonął w ogniu gorączki, a ja upadłem na dno zapomnienia, przykryty kocykiem z wiśniówki. Tylko Kamil, niczym antyczny heros spędził ten wieczór szukając ruchania na Internecie. I nagle on dzwoni i głosem jak zza grobu – bo jestem przy windzie i zasięg jest słaby – oznajmia, że jest i czy idziemy).
Wróć.
Albo to właśnie Kamil był powodem. Pierwszą i najzdradliwszą przyczyną. Kiedy po zmysłów utracie obudziłem się przepełniony lękiem zadzwoniłem właśnie do niego. Przepraszałem za nieobecność, a on wkręcał, że przyszedł do mnie i szarpał, przeklinał i budził. Nic nie wskórał, spałem snem napierdolonego! I tak się przekomarzaliśmy w tym mroku nocy – dwa jasne światełka połączone nitką radiowego sygnału.
A może jednak pójdziesz z nami na tego Sylwestra – Karlovitz też idzie.
Tak, z przyjemnością – powiedziałem.
Rano wyparłem się wszystkiego – sam przed sobą; i znów zawisłem na cienkiej nitce niezdecydowania. Dodać należy dwie przyczyny niebezpośrednie, lecz mimo wszystko istotne. Tchórzliwość i Michasikę. Gdyby ktokolwiek zapytał mnie jakim mitycznym stworzeniem jestem, odpowiedziałbym coś w stylu – chuj wie, Król Olch. Dziś wiem, że byłby to Hobbit. Stałem pod prysznicem zmywając z siebie zapach papierosów, kiedy obiecywana chwila pierdolnięcia przez drag nadeszła w tak oczywisty i bezpretensjonalny sposób, że byłem w ciężkim szoku. W jednej sekundzie z kolesia, który ma mega zgagę i smutek w oczach, zamieniłem się w kogoś, kogo stopy stają się cudownym źródłem sympatycznych bodźców. Wanna nigdy jeszcze nie była tak przyjemna w dotyku.
Bomba pod prysznicem.
Prócz wrażliwych stóp, Hobbity moją jeszcze jedna jazdę – nie lubią przygód. Ja ich wprost nie znoszę. Istoty podszyte tchórzem zawsze tak mają, dzięki temu jest ich tak wiele. Barcelona i Berlin to dwa przypadki, kiedy samotnie, w przestrachu i z sercem na karku oddałem się przygodzie. Ależ jak ja się oddałem! Wynikło z tego tyle dobrych spraw…
Wiec teraz myślę sobie (teraz, znaczy wtedy) – a co mi tam, najwyżej dobrze się zabawie, a i może coś fajnego się przydarzy.
Michasika natomiast jest jak gołąbek pokoju, trzepocze skrzydełkami, wszystko zje i cały czas świergocze. Czasem masz ochotę przypierdolić, ale z drugiej strony, jakim strasznym chujem trzeba być, żeby jebnąć gołąbka pokoju? No, jakim?
I on też miał już bilet na tego Sylwestra, i razem byśmy pojechali, i wrócili, i to jakoś takie się wydaje zasadne i poukładane.
Natomiast bezpośrednio to się jeszcze z mężem posprzeczałem i jakoś z tego wkurwu myśl o wyjściu się usankcjonowała.
Nitka pęka, a ja spadam w decyzję na „tak”.

04.01.2009

Sylwester.
Wkładam sobie rękę do ust, głębiej, jeszcze trochę, skurcze są coraz szybsze – czuję się jak kot wypluwający kłaczka. Tylko ja już nic nie wypluwam, płynie żołądkowy kwas. Gardło piecze jak sam skurwysyn, oczy pełne łez, takich z wysiłku. Co chwilę spuszczam wodę, żeby zagłuszyć – szczęśliwego Nowego Roku!
Kurwa, jak ja nie lubię tej knajpy.
Chemistry łyknęliśmy jeszcze przed wyjściem z domu, po jednej – we dwóch. Karlovitz nie idzie. Trzecia zielona pigulencja wędruje do kieszeni, na później.
Na przystanku strzela nas pierwszy chuj, tramwajów brak, być może coś będzie, ale nie wiadomo kiedy. Biegniemy na eN, nie tylko my, na przystanku tłumek sylwestrowiczów, chłopaki i dziewczyny, baloniki i srebrne kapelusze. Zimno, kurwa zimno i banda zjebów w pakiecie! Hurra. Ktoś czyta rozkłady jazy – autobusy tylko do 19:00, ja pierdole, powoli zamarzam i trące humor, jak ciepło. Tramwaj mija nas powoli i majestatycznie, pusty. Drugi chuj strzela nas delikatnie, od niechcenia, a i tak mam łzy w oczach. Tymczasem w żołądku powolutku rozpuszcza się plastik, mała bomba z trucizną – jak w ucieczce z Nowego Jorku.
W Ortho kasują po 180 zyla, kurwa prawie płaczę dając im tą kasę. Buty bym se, kurwa, kupił – dwie pary! Jakaś debilna utarczka z kolesiem, co kurtki na wieszaki wiesza – zły omen, wrzeszczy mój wewnętrzny pesymista! Zły omen, wypierdalaj.
Chodzimy po knajpie, najebane ryje, lub ryje zwyczajne – wszystko jakieś potworne i zdesperowane. Baloniki i wstążeczki tylko podkreślają piwniczny charakter lokalu. Jak balonik w celi śmierci – widzisz tylko metalowe kraty i szary koc. I ten zapach, wilgotny – jak na basenie lub studni. cegły, jak gąbki, wciągają wilgoć i złe emocje. Tu jest tego tyle, że pocą się smutkiem końca świata. Pierwsze skojarzenie – Maryla Rodowicz – niech żyje bal – wesoło nie jest.
Święta potargały mi dusze, zgniotły rozmowami o zagotowanym barszczu (zmienia kolor) i ościach w karpiu. Czułem się jak w amerykańskim filmie; sterylne kadry, widać tylko ścianę i ręce przejmujące miski z jedzeniem. Jest cicho – ktoś pochrząkuje, przeżuwa, stukają sztućce. Kamera powoli odjeżdża, kilka osób przy stole i cisza. Krótka wymiana uwag o kapuście. Czarna dziura rodzinnej Wigilii.
Kamil powiedział mi potem – bawiłem się świetnie / to kwestia nastawienia / baw się tym wszystkim / całym tym koszmarem/.
Stoimy przy barze, zamawiamy pierwsze drinki – dopiero 22:50, a barmani już na fochu. Chuj wam w dupę. Sącząc wódkę z colą patrzymy na siebie jak trupy, których rozbawiła własna śmierć. Bo co, kurwa, mamy płakać?
Wszystkie pierdolone ryje z przeszłości, starzy znajomi, których nie dodasz na Naszej Klasie, wszystko to, co dawno temu odpadło i zniknęło z mojego życia – wpierdoliło się na tą imprezę.
that’s the spirit
Piguła zaczyna działać. Mam delikatne mdłości. Idę tańczyć, żeby to przeskoczyć; wpuścić setki małych chemików, co mi zaczarują świat. I jest to, co tak bardzo lubię, grzybowo się robi w stawach, miękko i sympatycznie. Mdłości jakby ucichły, zaczyna się robić miło. I chuj, że cała reszta jest fatalną, ruch jest. Następuje klasyczny już błąd – wiara, że może być tylko lepiej, że skoro jestem na dnie, to teraz już tylko w górę. Druga piguła wierci się w kieszeni.
A już nawet Crowley mnie ostrzegał – że jak nie masz pewności, to najpierw weź dawkę o połowę mniejszą od zalecanej. Jak jest spoko, weź całą, jak nie działa, weź o połowę większą – pisał do mnie rękami Kormaka. A ja co?
Biorę drugą mimo mdłości. i zaczyna się bal. Rozmowy w kiblu tak durne, że mój rzyg jest jak poezja, każdym zbolałym jękiem zagłuszam noworoczne dialogi – cześć, znamy się z fellow, ale jesteś śliczny chłopak, co Krzysiu, on śliczny jest. Wpadnij kiedyś do nas, mieszkamy razem. Z Warszawy? To zajebiście! Chłopaki wyglądają jak zjeby z whitesensation – tylko nie steryd, a anorektyk, i nie łysy, tylko z irokezem – ale ciuchy te same!
Rzygam w kiblu, damskim kiblu, na świeżym powietrzu – słowem, rzygam tam, gdzie mogę. A że cała zabawa trwa ponad godzinę, to mogłem sporo.

6.01.2009

Kilkakrotnie się poddawałem, wychodziłem. Gdzieś w połowie drogi zanim doszedłem do szatni, decydowałem że jeszcze zostanę, tylko trochę wysiłku i będzie ok. Wracałem na parkiet i tańczyłem. Nawet jak muzyka była chujowa (kurwa, DJ Joystic serwował naprawdę stare śmierdzące ryby, takie których głowy dawno się zepsuły), ruszałem rączkami i dreptałem w miejscu. Wiedziałem, że to jedyny sposób na zły trip. Zaakceptuj to. I tak se akceptowałem do 4 w nocy. Chwilę czekałem na Michasikę, której posnęło się w kiblu. Panna zaranna wstała i na zdrętwiałych nóżkach ruszyła ze mną do wyjścia.
Taxi, taxi – do domu, kurwa.
W domu prysznic (bomba) i słodki sen. Otchłań otworzyła się późnym popołudniem, po obiedzie. Ściągnąwszy pożegnalną chmurkę na rynku powędrowałem do domu ulubionej koleżanki. słuchałem muzyki z walkmana i szedłem w białej zawierusze. Oczy załzawione, w duszy zimny wiatr i ta muzyka, co gra, jak nigdy nie grała.
Wchodzę do mieszkania, ciemno jakoś, posępnie – i tylko jedna lampka się pali, przy łóżku. I oni tam oboje, leżą i książki czytają, w milczeniu. Przycupnąwszy na krawędzi wersalki zaczynam zabijać cisze. Mówię. Cisza silniejsza, choć ja napierdalam, jak grochem o ścianę. I potem łzy w jej oczach, takie czerwonawe i słone. Wiec cały dyskurs o narkotykach, wojaczkach i dżemie dopada mnie jak w serialu. I matkę w niej własną widzę – bo smutek jak tylko u matki. Choronzon staje nade mną. mną się staje. I razem sięgamy do kibla; rękę zanurzam po łokieć, w tej wodzie i rzygowinach szukając narkotyku. Nie czuje obrzydzenia, nawet nie jest mi smutno, tylko rozczarowanie, że to groszek nie piguła. Groszek zielony z puszki, co jadłem do obiadu.
I razem z Choronzonem wychodzę z ciemnego mieszkania, uśmiecham się płytko na wyjściu i wracam do domu w ciszy.
I wszystko to była nieprawda, bo smutek był z innej przyczyny… ale był.
Cylinder ma zajebisty talent, Mazgai jest zajebista, a ja mam kompleksy.
Wychodzę.
Choć nic nie pamiętam.

11.02.2009

Idę powoli i cicho. Jest ciemno-zielono, jak w grze na spectrum. Śnieg wiruje. Jasno, ciemno, jasno, ciemno. Oddycham kłębami pary, jak tur z kreskówki.

***

Dawno temu widziałem w tiwi bajkę japońską o bogach, co zeszli na ziemię. I jak potem wracają do górnego królestwa, to widać wioskę nocą i kamera się oddala, i te ciepłe światła z okien zamieniają się w czerwone węgielki, aż widać tylko ognisko w kuchni w jebanym Azgarze. Nie pamiętam, co to za bajką, ale zawsze wypruwa ze mnie coś sentymentalnego.

02.03.2009

Pewien Pan zaczepił mnie przez Internet, zapytał czy jestem ochroniarzem, czy może lubię się tak przebierać…
– Cześć, nie robię za ochroniarza… ale też się nie przebieram… tak po prostu wyglądam… Odpowiadam, cokolwiek zbity z tropu.
– Hmmm, bardzo fajnie, czyli taka praca zapewne – hehe – jak tam we Wrocku? Miłego dnia.
A na owych zdjęciach jestem w garniturze, czerwonych szelkach, na rękach krótkie policyjne rękawiczki – taka praca…
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że wyglądam jak dziwka fetyszówka.
Szlag by to.

19.03.2009

Wielokrotnie pytano mnie, czy jestem częścią pisarskiego środowiska, bywalcem salonów. Kochankiem muz, ruchającym się w rachitycznych chaszczach Parnasu.
Otóż nie, nie jestem!
Fakt, że Jakub Żulczyk patrzy na mnie oczyma łani (ni to przestrach, ni miłość – ale słodkie jak cholera), a Witkowski wpada dziś na poranna kawę, naprawdę nic nie znaczą. Talent jest jak kot, siedzi w słońcu przez trzy godziny, a potem, zanim się zorientujesz, niknie gdzieś w przepastnych pawlaczach mieszkania w bloku. Pewnie idzie spać.

Kobieta, gdy ciało jej więdnie, a pierś opada ku ziemi niczym jesienny liść, kupuje nową sukienkę. Ja też taką niedługo założę. Daj boże.

Czasem jest tak, że na urodzinach kolegi, to właśnie ty dostajesz najfajniejszy prezent.

4.04.2009

W jednym momencie doświadczam ekstazy i udręki.
Przyszły książki z Humalibry (miała być biografia Bourdina i reedycja kultowego albumu Goldin). W tv channel 2 leci straszny program kulturalny prowadzony przez Bodo Koxa.
Pytanie do Drotkiewicz (głowy nie dam), czy feministki cię nie znienawidzą, bo główna bohaterka marzy o kontakcie fizycznym z mężczyzną – a ona zamiast go jakoś sensownie, kurwa, uświadomić, że pierdoli, to… pierdoli smuty.
Temperatura powoli wraca do średniej z trzech ostatnich dni 38 i 2 kreski.
Odpadam.

22.05.2009

Nie mamy ochoty na dotyk – powiedział kot, w reakcji na próbę głaskania.

05.06.2009

Byliśmy w ha/dwa/o. Sala była prawie pusta, gdzieś pod stołem przemykały lesbijki w rogowych okularach. Jak z Osieckiej czy innego czarno/białego filmu. Kanał.
Muzyka napierdalała o sklepienie czaszki i otępiała. Tylko jeden biały żagiel płynął tym jeziorem smutku, a właściwie wił się i podskakiwał.
Włosy jak klasyczny Elvis tylko bardziej zadziornie i bardziej do góry (jeśli fryzura Elvisa byłaby facetem, to ta fryzura byłaby chudą, smukłą ciotą), ubrany skąpo, acz gustownie. Krótkie spodenki, biała koszulka na naramkach (ach, ten Poznań) gruby łańcuch (kojarzył mi się trochę z koroną cierniową) i srebrny medalik D&G, właściwie było to coś pomiędzy …..* a fontową biżuterią z serii hip hop bling bling.
Ja pierdole, jak on skakał. I siadł jak nas zobaczył. Siedział tak sobie pozawijany jak wąż boa. Smutny.
Zapytałem się go, czy mogę mu zrobić zdjęcie, powiedział, że tak, ale bez oczu…
Potem chwile rozmawiamy, daje mi swój telefon i maila. Ja mu maila, chce numer.
Nie daje.
Pyta się o zdjęcia. Tez kiedyś brał udział w sesji, takiej prawdziwej, w Warszawie, trzy lata temu! Jest fryzjerem, prowadzi swój salon. Kolega chce zrobić sesje, to może ja zrobię. A jakie zdjęcia, pytam. Czarno/białe – odpowiada.
To chyba taki skrót myślowy od – artystyczne, ale nie pytam.

* grube srebrne litery, grube srebrne, wstrętne litery.

09.06.2009

Czytam wersy przepełnione miłością i się wzruszam. Wyszedłem z domu tuż przed 7, a pod klatką stoi radiowóz i policjanci patrzą na mnie zza szyby. Mówią coś przez radio. Kurwa, myślę sobie, spełni się mój sen o porannym aresztowaniu, może w pierdlu dostane kanapkę? wychodzimy razem, ja z bloku, oni z radiowozu – i jak te elektrony w tym samym kierunku, lecz przeciwnym zwrocie – pędzimy prosto na siebie.
Przepraszam, mieszkanie 61 to tu jest, bo na domofonie nie ma?
Jestem jeszcze bardzo zaspany, wiec jestem spokojny. Podchodzę z panem policjantem do domofonu i razem się nań patrzymy. Faktycznie, nie ma 61, jest tylko klawiatura od 0 do 9. Wciskam 6 potem 1, „w telewizorku” mruga numer mieszkania. I jest – mówię. A on patrzy na mnie, jakby obrażony, że w sumie to by sam na to wpadł, a ja mu tu, kurwa, łachę robię.
A domofon dzwoni.
Kilka metrów dalej zaczynam się śmiać.Bardzo to sympatyczne było.
W autobusie czytam tekst Mazura o fotografiach Komara.
Ja pierdole, kurwa, ja pierdole, kurwa – powtarzam sobie jak mantrę, co nerwy mi ma ukoić. Nie chcę czytać, nie czytam. Ale co ja tam wiem. Ja zdjęcia sweterków napierdalam, a nie celebrytów.
Napierdalam i jeszcze spierdolić potrafię!
Koleżanka znajomej wpadła na pomysł, że zrobi katalog i taki plakat ze sweterkami, które produkuje. Zgodziłem się im to zrobić, bo to zawsze jakąś kasa (na album Jacobsa/Tellera jak znalazł), a i w niedziele musiałem być w pracy, wiec upiekłem dwie pieczenia na jednym ogniu. Pani co zlecenie dawała za dużo nam nie powiedziała, tylko że sweterki ma być widać i już. Przyszły dwie znajome znajomej Pani, co dawała zlecenie i robimy zdjęcia. Laski bardzo fajne. No, ale nie modelki. Pomalować też się pomalowały i uczesały. No, ale one nie fryzjerki i nie makijażystki. Wszytko jest, ale tak trochę nie ma.
Tydzień później dzwonie do tej dziewczyny, bo nie wiem czy ok, czy nie. Ona trochę markotna i mówi mi wreszcie, że na jednym zdjęciu nie widać warkocza (zgłupiałem, bo nie zrozumiałem, że warkocza na sweterku), i że ona wie, że trudno to uchwycić, bo nawet jak ona robiła, to musiała wyłączyć lampę. Ale, że generalnie ok, a ja czuję, że generalnie to chyba mam wypierdalać.
Fakturę zapłaciłam, mówi wreszcie. Chuj mi z faktura, myślę sobie, o co chodzi? Napierdalam jej foty za śmieszną kasę, staram się, pracuję za, kurwa, dwóch, wszystko dopieszczam, syfy szpachluje, kontrast na swetrze podkręcam, żeby fakturka, kurwa, jak złoto wyszła, a tu foszek.
– Spokojnie, proszę się nie pałować, niech Pani nie czuje się zobligowana dalej ze mną pracować.
– Hi, hi, hi, naprawdę jestem zadowolona z tych zdjęć…
Chwile sobie tak pierdolimy.
Pytam jeszcze o płaszczyki, czy ktoś je zabierze, bo ja ich nie zrobię. (Głównie dlatego, że na sesje dostałem płaszczyki w rozmiarze XXL i pomysłem, że jak będą za duże, to można szczepić z tyłu. Fakt, że jebane sweterki są w rozmiarze M i takie też są modelki, to dla Pani co dała zlecenie – pikuś i żaden problem)
Będziemy w kontakcie. Ta, ta.
Kilka minut później rozmawiam z moją znajomą, koleżanką Pani, co daje zlecenie. Zagaduje mnie o sweterki (też była na tej sesji) i wreszcie pokazuje zdjęcia z komórki, które wysłała jej Pani. Na zdjęciu sweterek rozłożony na krześle, światło z okna oświetla tylko jedna stronę foty, sweterek jest nijakiego koloru, rozmazany ale widać warkocz (bo światło z jednej strony) – to tak powinny wyglądać te zdjęcia, co robiliśmy, naprawdę, tak powiedziała! – śmieje się znajoma.
Dziękuję za pracę w usługach.
Jest 10:00, nie śpię od 5:12.
Komar i sweterki pobudziły perystaltykę jelit.
Po tylu godzinach czas na mnie. Nowy Notes towarzysz tej chwili.

p.s. Zapomniałem błon światłoczułych i dziś nie wywołam smutaska z h2o.

19.06.2009

Zdjęcia z Saturatora. Byłem bardzo pijany i zestresowany, bo byłem w nielicznej grupie, która przyszła przebrana na imprezę… przebierańców.

23.06.2009

Kilkakrotnie w swoim życiu słyszałem ten tekst.
Ty? Nie wyglądasz jak pedał! A potem patrzą na mnie w oczekiwaniu że powiem – naprawdę? Dziękuję! Tak bardzo się staram i naprawdę cieszę się, że tak myślisz.
A ja mówię, (spokojnie i bez agresora), tak właśnie wygląda pedał.
Kurwa mać.
Natomiast po ostatnich wydarzeniach mam ochotę mówić.
Spierdalaj.
Zawsze wydawało mi się, że tego typu tekst pierdolnąć mogą tylko ludzie, którzy pedała widzieli w zoo albo w jakieś migawce z Teleexpressu. Piórka w dupie, cekiny i generalnie trochę nie za bardzo kumający, jaka jest właściwie różnica miedzy homo a she-male’m.
Jakiś czas temu rozmawiałem z bardzo sympatyczną dziewczyną. Graficzką. Kumatą laską, która, powiedzmy, „z niejednego pieca chleb jadła” – rozmawiamy sobie spokojnie, coś o korelacji miedzy pedalskością, a sztuką, itd. Gaworzymy sobie zanurzeni w sympatycznej atmosferze galerii i nagle srrru, biblijne pytanie o orientacje + niedowierzanie. że w Warszawie pedały wyglądają inaczej. Trochę mnie to zgięło, ale pomyślałem że może „nie ładnie się ubrałem”, stąd ta zmyłka.
Kilka dni później, w tej samej galerii, spotykam tłum pedałów, kurwa całe jebane stado, świadomych, wyemancypowanych lachociągów, dumnych jak aryjska rasa. Gdy szliśmy rynkiem, niebo otwierało się nad nami, a aniołowie zamiast trąb, machali tęczowymi flagami. Gejowska falanga.
W knajpie przy stoliku coś tam sobie pierdolimy, jest sympatycznie, lecą piwka.
I chuj, znowu. I wtedy już coś we mnie pękło, do kurwy nędzy, obciągał mi żołnierz, policjant, kierowca ciężarówki, maszynista i hydraulik. Pewnie każdy z nich „nie wygląda jak pedał” – ale dlaczego? bo nie ma irokeza? bo nie ma rurek, bo nie chodzi do galerii? bo kurwa co?
Czytam wywiad Janion vs Szczuka, laski spuszczają się na Colette, jak to u Janion, dziewczyna młoda klęczy i rozmawia z bóstwem. Nagle coś o homoseksualistach, że tacy weseli i kolorowi, zabawni (clony Wilde’a) sru tu tu tu. [pauza] jeb.
Że są tacy campowi, „przegięci” – „widać w nich protoplastów dzisiejszych gejów.”
I chuj, zero reakcji ze strony Janion. Tak, geje to takie śmieszne, zabawne istotki, takie pieski czy kotki dla dziewczyny – coś jak najlepsza przyjaciółka tylko że jakby chłopak.
Ja pierdole, takiego praszczura chyba jestem bękartem.
Nagle się okazuje, że spora część ludzi, to nie pedały, ni chuja, nie wiadomo co to, ale nie pedały. Bo nie wyglądają, bo nie campowi, bo, kurwa, wolą Burroughs’a, nie Wilde (i nie chodzi li tylko o literaturę) i generalnie nie pasują do tego jebanego obrazka, który sobie ktoś w głowie wyświetlił.
Jakim cudem oni loda robią, sam nie wiem.

20.07.2009

Całą noc czytałem wiersz. Potworny. Czarny i zimny jak węgorz. Ryba, która je trupy.
Przy wejściu tłum ochroniarzy, cześć sympatyczna, cześć obrażona – jak zwykle w pedalskiej knajpie. Ignoruję ich, wchodzę dalej, szukam czegoś co mnie zachwyci. Dancefloor to miejsce kaźni, placyk na którym pali się czarownice. W chuj ludzi, stoją i patrzą się na siebie, nikt nie tańczy. Wszystkie głowy zwrócone do centrum, które jest puste. Myślę o magii i czarnej mszy. ta pustka jest niepokojąca. Jest pierwszym wersem.
Zaczynają się tańce. Dziwna, okrągła laska, wygląda jak piłeczka z nóżkami i rączkami, Humpty Dumpty. Ona chce być seksy, być może jest. Tańczy z galaretowatym, brązowym pedałem. Obowiązkowa biała koszulka i cekiny. Coś się im nie synchronizuje, jakby byli wycięci z rożnych filmów. Wszystko staje się jeszcze bardziej desperackie.
Kulka stoi przy stoliku, jest mocno najebana, oczy lekko przymknięte, coś mówi do siebie, pali papierosa. Patrzy się na dziewczynę przy jej stoliku, próbuje włożyć jej papierosa w oko. Chybiła. Chyba nikomu nie jest już przyjemnie.
Kobieta w bluzce w wielkie kwiaty, włosy czarne, mocno ufryzowane. Takie fale, ale jakby utapirowane. Smutna twarz, stoi trzymając się jedną ręką stolika. Nie tańczy. Stoi i się trzyma. Jest jak postać z filmu z lat 70, coś w jej ziarnie powoduje, że myślę o jasnym, słonecznym/spalonym komunistycznym skwerku z fiołkami. Bit zaczyna napierdalać, jakby refren i ona zaczyna tańczyć, przez chwilę, nie puszczając się stolika. faluje, rusza się jak te laski z „Nieba nad Berlinem”, gdy śpiewa Cave.
Muszę wyjść do innej sali, odpalam tryb oślepienia, widzę tylko ścieżkę miedzy ciałami, nie widzę twarzy, znajomych, innych ludzi. Tylko szczeliny, którymi wędruję do drugiego baru.
dziś wszyscy są obleśni, widzę pryszcze i zmarszczki, ciała zapadnięte i pozbawione mięśni, kołyszący się tłuszcz i puste oczy. Siadam przy, pustym stoliku. Po chwili podchodzi klon (dłuższa grzywka zasłania twarz, kamizelka, koszulka i rurki, buty pewnie Nike, nie wiem). Sorry, ten stolik jest zajęty, mówi trochę do mnie, ale jakby z boku, i robię gest, który odpala cały wkurw dzisiejszego dnia. odgania mnie dłonią jak psa. Jakby strzepał upierz z ramienia.
Mam ochotę mu przyjebać, coś do niego mówię, mój kumpel mnie uspokaja, nie mam na to ochoty. Wychodźmy na świeże powietrze, tamten, cały wieczór siedzi sam przy stoliku. Taka karma, chuju.
W pewnym momencie poszedłem do domu. Nie mam siły.
Cały wieczór był jedną wielką metaforą czarnej dziury. Wszystko było symbolem upadku, znakiem, który muszę odczytać. Potworną poezją.
Takie wieczory dodają mi % w programach nienawiści. Głównie do siebie.

24.07.2009

Czasem świat rozsypuje się na kawałki, rozpada. Najczęściej dużo wtedy płaczemy, zastanawiamy się nad tym wszystkim, co stracone. Czasem jedynek nie możemy powstrzymać się od śmiechu, co jest nie przyzwoite, bo jednak coś się kończy.
Jestem nieprzyzwoity.
W odbycie rozpuszcza mi się przeciwbólowy czopek, rany w gardle zarastają żółtą śmierdzącą substancją. A mimo wszystko jestem szczęśliwy.
I chuj.

21.09.2009

Ostatnio zastanawiam się, co takiego spierdoliłem w poprzednim wcieleniu, że dziś mieszkam w Polsce.
Paragraf 22, wydaje się być, na stałe wbudowanym mechanizm naszej duszy.
Dwa tygodnie pierdolenia się z Fedexem, jedna rozmowa z infolinią Ikea – i mam ochotę wyemigrować bardzo, bardzo daleko.

***

Jakby na potwierdzenie: słyszę trąbienie pod oknem, potem krzyk „spierdalaj”, znowu trąbienie. Idę zobaczyć, co się dzieje.
Pan z poczty polskiej wyzywa innemu kierowcy od pedałów i każe mu spierdalać.
Przybyli ułani po okienko.

9.10.2009

Sezon na psychoanalizę rozpoczęty. Lisy, damy i kawalerowie na koniach, gnają przez jesienny las* w mojej głowie. Wszyscy podejrzewają, że zwariowałem (ja też odrobinę się tego boję, moja generacja jest chyba tym naznaczona – generacja nie w sensie socjologicznym, rodzinna generacja. Siostry i kuzyni. Dzieciaki, z którymi w czasie wakacji ganiałem kury, zbiegły z górki mentalnego zdrowia prosto w gęsty las* choroby)

* las lasowi nie równy – mój jest jesienny i piękny, jeszcze nie straszny i czarny.

11.12.2009

O 7 rano tylko kot cieszy się, że wstał. Bawi się kutas myszką, taką co hałasuje. Bawi się i miauczy. Ja siedzę jak sowa, śpię z otwartymi oczami. Klasyczny duet z Hellboy’a.
Mieszkanie jest brudne i zimne. Ja jestem brudny i zimny. Posprzątam po pracy. Do pracy idę rozpierdolony. Porankiem, deszczem i zestawieniem VAT, którego jeszcze nie zrobiłem.
Wychodzi polska wersja Vice’a, a mi jest źle. Może to czarny poranek, może koniec jakiegoś mitu. Chuj jeden wie.

WH: 2009
QR kod: WH: 2009