VI
Późna wiosna. Wielki festyn.

Zapala się mała lampka wisząca na ścianie.
Obszerny, ale niski pokój. Małe, kwadratowe okno wycięte w bardzo grubych murach. Na zewnątrz okna majaczą na wpół przymknięte, drewniane okiennice. Za oknem ciemność.
Na podłodze grube, niekształtne płytki o ciepłym kolorze spalonej, pomarańczowej ziemi.
Krzywe, do tego nierówno otynkowane ściany podtrzymują niskie, ciężkie sklepienie.
W ścianach wnęki, niektóre zasłonięte dębowymi drzwiczkami, inne tylko prostym, szarym płótnem zawieszonym na drewnianych kółkach. W rogu, blisko okna drewniane łóżko z wysokim siennikiem. Na łóżku leży Zamiatacz. Nad łóżkiem zapalona lampka. Przy łóżku taboret o krótkich, grubych nogach. Na taborecie złożone w nieregularną kostkę ubranie. Koło taboretu stoją buty. W rogu, po drugiej stronie okna, stoi drewniany stół o krótkich, kwadratowych nogach i grubym, ciężkim blacie. Przy nim dwa proste, kuchenne krzesła.
Zamiatacz wstaje. Podchodzi do okna, odkręca zaczepione na hakach sznureczki od okiennic, pociąga sznurki do siebie i przymyka skrzydła okiennic.
Jest ciemno, cicho i zimno.

Kiedy tak patrzy się w ciemne, ciche, zimne, nocne niebo, człowiek mimowolnie zastanawia się jak by to było, gdyby nagle znaleźć się tam, w chmurach. Nie widać jeszcze drzew, domów, a nawet nie jest się pewnym, czy widoczne za dnia drzewa i domy teraz tam są. Nie widać dalekich krajobrazów, bo jest jeszcze na to za ciemno, jedyne co widać to te bezkresne chmury, które tylko teraz zdają się być na wyciągnięcie ręki. Wydają się zachęcać, by wejść na nie i pójść w głąb nich. Czy w tej ciemności byłoby zimno ? Nieprzyjemnie ? A może byłoby ciepło i przytulnie? Bez czasu, bez trosk ?

Zamiatacz na powrót leży na łóżku. Jest ubrany. Oczy ma przymknięte, chociaż nie śpi.
Nad głową, na grubej, drewnianej ramie łóżka stoi budzik. Na budziku godzina druga pięć.
Zamiatacz otwiera oczy, spuszcza nogi wprost na buty i siada na brzegu łóżka. Wstaje. Ubiera się. Podchodzi do stołu, z oparcia krzesła zdejmuje niewielką, kwadratową szmatkę. Składa ją na czworo i wkłada do kieszeni koszuli. Idzie do drzwi. Staje w ciasnym korytarzyku, podobnym do wyłomu wykutego w grubej ścianie domu. Znika. Słychać lecącą wodę. Potem wraca do korytarzyka, uchyla wiszącą na ścianie wąską, lnianą kotarę i z wnęki wyciąga dużą miotłę i małą miotełkę, szuflę i wiązkę czarnych worków.
Otwiera grube drzwi i wychodzi w ciemność korytarza.

Kiedy ktoś zna klatkę schodową od wielu lat, kiedy klatka ta jest bardzo, bardzo szeroka, a schody są wielkie i szorstkie; kiedy poręcze są kamienne i wygłaskane setkami lat rąk, można iść tak w ciemności, nie paląc światła, nawet nie otwierając oczu, stawiając kroki powoli, lecz pewnie. Można iść z jeszcze przymkniętymi od snu oczami i być pewnym, że wyciągnięta lekko przed siebie dłoń trafi za chwilę na zakręt poręczy, na mniej wygładzony kamień na parterze, w końcu na masywne, drewniane drzwi akurat w miejscu, gdzie nie ma zimnych, żelaznych okuć, tylko ciepłe, gładkie drewno.

Zamiatacz wychodzi z bramy. Staje pod kamienną ścianą na skraju wielkiego placu.
Kilka stojących co kilkadziesiąt metrów lamp świeci słabiutkim, mdłym światłem. Właściwie nie oświetlają prawie nic, oprócz swych własnych kloszy.
Plac jest tak wielki, że w tej ciemności nie widać jego drugiego końca.
Jest ciemno, cicho i zimno.

Zamiatacz idzie powoli w głąb placu. Z każdym krokiem jego sylwetka coraz bardziej ciemnieje i staje się częścią czarnego nieba. Wygląda przy tym nie jakby odchodził w dal, ale jakby wchodził coraz wyżej i wyżej i wyżej. Nie znika jednak ani nigdzie nie wchodzi. Zatrzymuje się po kilkudziesięciu metrach i kładzie na chodniku pierwszy worek. Potem co kilkadziesiąt metrów kładzie następne. Resztę worków przywiązuje sobie do pasa, obok już zawieszonej krótkiej miotełki oraz szufli. Wraca na miejsce pod murem, a wracając – na powrót wyraźnieje i nie jakby wracał, ale jakby schodził z góry w dół, na bruk placu.
Staje pod bramą, z której wyszedł.

Stare, masywne, kilkusetletnie domy mają wielkie, ciężkie bramy, przez które wjeżdżały swobodnie wozy, dorożki a do niektórych z nich nawet zabudowane wysoko karoce. A i teraz jeszcze mogą wjechać samochody ciężarowe, a właściwie mogłyby, tylko im nie wolno, bo domy te są zabytkami. Takie bramy miały po lewej i prawej stronie masywne bloki kamienne, ociosane na okrągło, w formie kuli lub grubego pachołka, które mówiły : jedź środkiem bramy, nie zbliżaj się do narożników i ścian, w przeciwnym razie złamiesz sobie koło.

Zamiatacz obmiótł kamienny, półokrągły słup z prawej strony bramy. Niewidzialne pyłki spadły na biegnące pod murem wyżłobienie. Pociągnął miotłą przez całe wyżłobienie, wzdłuż kilku kamienic, aż do piątej z kolei, do miejsca, gdzie na plac wchodzi ulica. Tam miotła zostawiła kupkę pyłu, odłamków kamienia, drobne papierki, potem jeszcze omiotła ujście ulicy do placu i wjechała na plac.

Plac dookoła, wzdłuż kamienic, wyłożony jest ciemnoszarą, prawie czarną płytą wygładzonego granitu. Duże, dość równe płyty przylegają do siebie prawie dokładnie, także wypełniająca szpary zaprawa położona jest równo z płytami.
Buty i miotła łatwo szurają po prawie czarnej i prawie gładkiej powierzchni granitu. W ciemności nocy plac wydaje się być czysty, lecz pod miotłą zbiera się dużo papierków, niedopałków, papierosów, chusteczek, kapsli. Co kilkanaście metrów rosną niewielkie kupki śmieci, a kiedy jest już ich kilkanaście, Zamiatacz wraca, odkłada na ziemię dużą miotłę i za pomocą małej miotełki i szufelki zbiera śmieci do worka. Pełny worek zostaje w miejscu ostatnio sprzątniętej kupki. Zamiatacz idzie dalej. Co jakiś czas mija majaczące w ciemności, kwadratowe, metalowe kontenery na śmieci stojące na rogach placu i u wylotów ulic na plac; czarne, matowe, wyłaniają się z mroku nocy jak statki na nocnym morzu; nie wiadomo czy gdzieś płyną, czy stoją na kotwicy, czy może dryfują bez celu. Puste, przykryte foliami, czekają.
Jeszcze wczoraj ich tu nie było.

I tak przez dwadzieścia trzy rzędy płyt, dziesięć rzędów worków na śmieci, aż do końca tego ciemnoszarego, prawie czarnego, gładzonego granitu.

Tuż za nim zaczyna się kamień szary, w porównaniu z granitem prawie jasnoszary, choć o tej porze dnia prawie tak samo ciemny jak granit. To sjenit, dużo bardziej porowaty, ordynarny, przypomina pumeks. Wrażenia nierówności nie zmienia to, że jasnoszare płyty przycięte są równo, kto wie, czy nawet nie równiej niż ciemnoszary, prawie czarny granit. Są też bardziej kształtne, kwadratowe i gdyby położyć na nich wasserwagę, to może okazałoby się, że naprawdę są równiejsze od granitu. Ale są porowate, za dnia różnie rozkłada się na nich światło i cień i to nadaje im wygląd nierównych.

Za dnia po sjenicie jeżdżą auta.
Zwykle za dnia po sjenicie jeżdżą auta, lecz jutro tędy przejdą konie i przejadą wozy. Podkute, stukające kopyta grubych koni pociągowych i metalowe obręcze wielkich, ciężkich, drewnianych wozów furkoczące po porowatym kamieniu.
Wśród tłumu.
Jutro.

Teraz jest noc. A na pustym ciemnym placu – Zamiatacz. Niewidoczny, bo w ciemności. Niewidoczny, bo nikt nie patrzy. Zamiata sjenit.
Tu jest mniej śmieci, ale porowatość kamienia, drobne i gęste dziurki utrudniają zamiatanie. Miotła nie ślizga się już tak łatwo, ciężej jest ją ciągnąć i obracać. Prawa dłoń musi chwycić miotłę dużo niżej. Dłoń musi zjechać do połowy styliska, trochę niżej od wystającego sęka, przegub wygina się mocniej do tyłu, szybciej drętwieje i częściej trzeba wypuszczać miotłę z dłoni, by ręka mogła odpocząć. Za to górek śmieci jest dużo mniej i rzadziej trzeba wracać by schylać się po nie.
Mniej worków zostaje na szarym pasie szerokim na jedenaście rzędów płyt.

Kiedy tak przypadkiem stanie się na jakimś wielkim placu o tej porze dnia, kiedy nie jest się jeszcze pewnym co wygra : czy zmrok, czy świt – pusty plac jakby żyje. Nie jest to pozorne życie placu, kiedy życia nadają mu ludzie, samochody, rowery, deszcz, chmury, słońce i cienie. O tej porze jest to życie samego placu. Plac jest wtedy wielkim, mrocznym cieniem, a tu i ówdzie wyłaniają się z niego jasne plamy bielszego kamienia, portyku nad bramą, jakichś ławek, fontanny, czy wreszcie prześwitu między kamienicami we wschodniej pierzei placu. Plac żyje po swojemu – bez ruchu, bez dźwięku.

Koniec pasa szarego sjenitu. Sjenit dla aut biegnie dookoła placu, podobnie jak granit dla ludzi. Jednak Zamiatacz nie idzie za nim wkoło placu. Przechodzi na kolejny pas – na jeszcze bardziej wewnętrzną część placu, która wyłożona jest „kocimi łbami” z piaskowca. Krzywo położone, nieregularne, jasnoszare ciosy piaskowca przypominają wyschnięte koryto górskiej rzeki. Prawie tak jasne, jak wypłukane przez wodę i wysuszone przez słońce kamienie na stoku góry, tak nierówne, że żadne auto nie zboczy ze swego ciemnoszarego, szorstkiego sjenitu. Tutaj bezpiecznie stoją ławeczki – niskie, drewniane, proste, bez oparć. W ciągu dnia dla zgonionych turystów są pułapką. Zdają się być z dawna wyczekiwanym wytchnieniem, ludzie biegną więc do nich dziwiąc się, że nikt ich jeszcze nie zajął; biegną, by dopaść ich i przysiąść tylko na chwilę. Już po minucie słońce tak im doskwiera, że samo siedzenie w miejscu wydaje się jeszcze zwiększać jego bezlitosne promienie. Wtedy zrywają się i biegną dalej szukać cienia.
Teraz, w nocy, ławki są jedynie ciemniejszymi plamami powalonych pni drzew leżących w górskim potoku. Bardzo trudne, prawie niemożliwe jest zamiecenie górskiego potoku. Miotła niewiele tu pomoże, częściej trzeba się schylać, by pozbierać papierki, bilety, pudełka po filmach, kapsle, nie wiadomo czemu leżące tu guziki, agrafki, wreszcie kartki z pamiętników porwane turystom przez wiatr lub wyrwane niecierpliwą ręką. Dwa kroki i skłon, dwa kroki i skłon, nogi podnoszone powoli i opuszczane jeszcze wolniej, buty szukające kawałka prostego miejsca między ciosami kamieni, tak, żeby podczas tej chwilki schylenia uniknąć stania na wykoślawionej stopie. Stopy stawiane starannie, z rozmysłem, tak, żeby podczas jednego schylenia podnieść kilka papierków. Lub wręcz odwrotnie – szybki, mocny skłon, potem kilka ruchów ręki, szybko, szybko, żeby złapać wszystkie śmieci, które znajdą się w zasięgu wzroku i wyprostować ciało na ułamek sekundy tuż przed tym, kiedy straci równowagę.

Tej nocy na złomach piaskowca jest coś jeszcze. Długie, drewniane drągi biegnące wzdłuż jasnego pasa niby wzdłuż rzeki kamieni. Okrągłe, cienkie, co kilka metrów złapane niskim, poprzecznym, drewnianym kołkiem i rzucone wzdłuż jasnych ciosów jak płot nad potokiem. Długie drągi ledwo co zebrane z niedawnych wiatrołomów, świeżo okorowane, jeszcze wilgotne. Pachną. W ciemności nie tyle widać ich biel, co czuć ich zapach : słodki, mokry, żywiczny…
Jeszcze pachną i jeszcze będą pachniały rano, ale zaraz potem zawisną na nich girlandy zieleni. Zapach zielonych liści przytłumi zapach drewna, a zieleń liści zakryje biel świeżo okorowanych drągów.
Jutro.

Zieleń i zapach liści na kilka godzin zapanuje tu – w mieście – wśród bruku, kamienic i dachów. Łudząca namiastka lasów i pól.
Potem zasłoni je tłum. Głośne krzyki, muzyka i śpiew. Silny zapach potu koni i ludzi.
Potem zedrze je tłum. Będzie nimi wymachiwał i rzucał.
Potem zadepcze je tłum.

Piaskowiec po tej stronie drągów trzeba, jak co noc, porządnie zamieść. Ale piaskowca po drugiej stronie drągów – teraz jeszcze białych i pachnących; po drugiej stronie liści, jutro jeszcze zielonych i pachnących – już zamiatać się nie da. Leży tam – grubo wysypany – biały, czysty, suchy, krystaliczny piasek. Będzie tak biały, czysty, suchy i krystaliczny do jutra.
Jeszcze jutro po południu, tuż przed rozpoczęciem festynu, wzdłuż tego pasa piachu przejdą starzy brukarze z wielkimi torbami przewieszonymi przez ramię i, na wzór siewców, rozsieją garściami jeszcze jedną warstwę świeżego, białego, czystego, suchego, krystalicznego piasku. Po ich przejściu piasek będzie idealnie równy, bo żadna maszyna nie rozrzuci piasku tak równo jak zrobią to starzy brukarze.
A potem zapadnie zmrok.
A potem mrok.
A jeszcze potem mrok nocy zostanie rozświetlony przez światła sztucznych ogni i pochodni magików i połykaczy ognia.
A na koniec na piasek spadnie deszcz smoły i wypalonych węgli.
Jutro.

Prześwit między kamienicami we wschodniej pierzei placu o trzeciej pięćdziesiąt. Wprawdzie pierwsza poświata przy jeszcze czarnym niebie ginie na prawie czarnym granicie, ginie też w szarym sjenicie jezdni, ale na łbach jasnoszarego piaskowca już nie ginie – promienie, które dolecą do białych „kocich łbów” mają szansę przeżyć i bardzo, bardzo nikłym odbiciem oświetlić je.

Na ostatniej ławeczce odpoczynek.
Kiedy tak siedzi się na pustej ławeczce na pustym placu, a jest jeszcze ciemno, wtedy siedzi się wszędzie. Zamiast kamienic, ulic, sklepów, kominów i drzew, których nie widać, widzi się to, co się chce zobaczyć, lub to, co samo, mimo naszej woli, staje nam przed oczami. Może to być równie dobrze kamienica, ulica, łąka, strumień czy drzewo, ale na pewno nie będzie to ta kamienica, ulica, łąka, strumień czy drzewo, która rzeczywiście jest obok, lecz ta, którą chcemy lub musimy zobaczyć w naszej wyobraźni. Albo człowiek – którego chcemy lub musimy – zobaczyć. Wtedy siedzi się wszędzie – w miejscu, które sobie wymarzymy lub tam gdzie przymusem zawiodą nas nasze lęki. Siedzimy wszędzie, tylko nie tu, gdzie siedzimy.

Za jasnoszarym pasem piaskowca jest czerń. Doskonała czerń. Przy takiej czerni jeszcze dużo czasu upłynie, zanim zamiast czerni zobaczymy czarny bazalt. Czarny bazalt jest gładki. Płyty są równo położone, w ciemności pod miotłą nie czuje się żadnych łączeń.
Jutro po tej gładkości przebiegną – tylko muskając ją – pantofelki, same czubki pantofelków tancerek i baletnic.
Przefruną nad czarnym bazaltem jak zjawy. Nogi wyprężone jak struny, ciała wygięte, ręce i dłonie wysoko nad głowami. Ale dopiero ten, kto spojrzy niżej, na czarny bazalt, w jego czerni zobaczy jaśniejsze refleksy odbijające roztańczone ciała, które już nie należą do żadnej tancerki, lecz do ruchu wszystkich tancerek tutaj i wszędzie indziej. Zobaczy esencję ruchu.
Coraz szybciej i szybciej, delikatniej i delikatniej, dalej i bliżej, zwiewniej.
I tak, coraz ciaśniej i ciaśniej, wyżej i wyżej, aż do stojącej na środku placu fontanny.
Jutro.

Tak właśnie jest. Czasem ? Zawsze ? Jeśli ktoś niekoniecznie chce, ani nie musi patrzeć na tę konkretną tancerkę, tego skrzypka, ten obraz, lecz wolałby zobaczyć ruch, muzykę, barwę – powinien uciec oczami od tancerki, skrzypka, obrazu i poszukać ich odbicia – na niebie lub na jeziorze, w lustrze lub w szybie lub choćby nawet w kałuży. A wtedy – niekoniecznie zobaczy, niekoniecznie zrozumie – ale poczuje : ruch, dźwięk i barwę.

Fontanna.
Woda z miejskiej fontanny. Woda z miejskiej fontanny ma swój smak, z każdej fontanny inny. Nawet jeśli nie jest do picia, to jej smak czuje się na twarzy.
Inaczej smakuje woda z fontanny na wielkim reprezentacyjnym placu. Ogromnym, majestatycznym, pięknym, lecz tak bardzo rozgrzanym, że przez większą część dnia nikt tu zbyt długo nie zatrzymuje się, każdy chce przejść go w poprzek, z jednego końca na drugi, jak najprędzej, bez względu na to, czy jest turystą czy śpieszącym do pracy mieszkańcem. I jeden i drugi szybko, łapczywie chwyta w dłonie wodę i rzuca ją sobie na twarz, potem biegnie dalej, do przeciwległego końca placu, aby jak najszybciej wpaść w ocienioną ulicę. Nie ściera wody z twarzy. Odwraca twarz od słońca, teraz nie tylko po to, aby skryć oczy i twarz przed ukropem, ale także po to, by jak najdłużej ocalić kropelki wody, by te zbyt szybko nie wyparowały.
Inaczej smakuje woda z fontanny na bocznym, ciasnym placyku pomiędzy wysokimi kamienicami, gdzie słońce rzadko dociera. Tutaj możesz postać dłużej, wolniej zanurzasz dłonie, wolniej zwilżasz twarz. Dłużej przypatrują ci się tubylcy z głębi sklepików i zza przymkniętych okiennic, nawet nie udający, że patrzą na ciebie, jak na dziwne zjawisko.
Jeszcze inaczej smakuje woda w bocznej, zapomnianej uliczce. Tak wąskiej, że na ścianach wysokich kamienic nie ma żadnych okien ani balkonów. Wśród tak wysokich murów, że słońce właściwie nie dociera tu nigdy. Zawsze na jednej z takich kamienic, metr nad ziemią, w kamiennym murze fundamentów wyżłobiona jest kamienna misa. Nad nią gruby, nieforemny kran z prostym kurkiem. Tu woda jest lekko zatęchła, wydaje się mniej zimna, ale to tylko złudzenie spowodowane tym, że powietrze wokół nie jest tu tak gorące, jak na otwartej przestrzeni. Jeśli wszedłeś tutaj przed chwilą, wprost z ukropu słońca, zwilżasz twarz łapczywie, potem długo rozkoszujesz się wodą, która nie schnie, nie znika z twarzy, tak długo, tak długo, aż w końcu czujesz przenikający chłód i – o dziwo – sam ścierasz nadmiar wody.
Nikt cię tu nie widzi, nikogo tu nie ma, chcesz tu zostać.

Świt.
Blady świt wychyla się zza dalekich, wybrzuszonych załamań ulic wbiegających na plac, potem również znad dachów co niższych kamienic. Świt znad bruku ulic, ten odbity od płyt, jest popielaty. Świt nad kamienicami jest bardziej bury, prawie czarny, o tyle tylko nie całkiem czarny, że na jego prawie czarnym tle widać zarysy prawdziwie czarnych kominów.

Zamiatacz siedzi na kamiennej ławce biegnącej dookoła ciemnoszarej, granitowej fontanny. Pochylony, palcami przeczesuje sznurki miotły. Najpierw całą ręką niby grabiami wyczesuje z nich zaplątane śmieci. Potem wraca do splątanych nitek, rozplątuje je i układa w równe rzędy. Opiera miotłę o kamienną ławkę.
Wstaje, odwraca się do fontanny, pochyla nad niewidocznym jeszcze teraz lustrem wody. Podwija rękawy, zanurza ręce aż po łokcie i wolno, dokładnie myje je. Rozpina guziki pod szyją, szeroko rozchyla kołnierz i myje twarz, szyję. Robi to powoli, dokładnie i ostrożnie, tak, aby nie wlać sobie wody za kołnierz.
Potem wyciąga z kieszeni niewielką szmatkę, powoli i dokładnie wyciera się nią z wody – najpierw oczy i usta, potem całą twarz, szyję, jeszcze potem ręce po łokcie a na końcu dłonie.
Składa szmatkę i chowa ją do kieszeni.

Blady, a raczej szary świt wysoko nad placem rysuje niewyraźną linię dachów kamienic i pałaców, kominów, wieżyczek i wież.
Niżej – jeszcze słabiej zarysowana linia gzymsów, filarów i balkonów.
A na dole, całkiem nisko – ledwo, ledwo widoczne kontury porozrzucanych po placu drewnianych ogrodzeń, zwiezionych, a nie rozstawionych płotków, metalowych rusztowań, namiotów i straganów. Jak przed albo po wielkim festynie.

Zamiatacz wstaje z obmurowania fontanny, bierze miotłę pod pachę i zataczając coraz większe koła zbiera rozstawione po placu worki ze śmieciami. Po kilkunastu minutach ma ich na plecach już tak dużo, że idzie coraz wolniej i wolniej.
Pochylony jest coraz bardziej i bardziej, nogi rozkłada szeroko i dokładnie stawia kroki.
Zmierza do narożnika placu, od którego zaczął zamiatanie. Tam odwraca się tyłem do muru narożnej kamienicy, opiera się o kamienicę, nie tyle plecami, co workami na plecach, lekko ugina nogi i zsuwa worki między plecami a murem kamienicy.
Dość głośne szur – szur, szur – szur, szur – szur worków po ścianie i ledwo słyszalny zza tego szur – szur, szur – szur odgłos klapnięcia worków na ziemię, wprost w kamienny, wyżłobiony rowek pod murem.
Zamiatacz otrzepuje koszulę, potem spodnie, na końcu ręce. Rozprostowuje plecy.
Idzie w stronę bramy, z której niedawno wyszedł.
Słychać jakiś narastający dźwięk. Coraz głośniejszy, coraz wyraźniejszy dźwięk samochodu ciężarowego.
Zamiatacz otwiera bramę, ale nie wchodzi, przystaje i obraca się. Z ulicy wjeżdża na plac ciężarówka z odkrytą platformą przyczepy. Na platformie piętrzy się góra worków.
Kierowca wysiada i podchodzi do worków leżących pod murem.
Zamiatacz wchodzi do bramy.

Kiedy tak idzie się klatką schodową, którą się zna i idzie się nią codziennie, zawsze o tej samej porze, i nikt inny nią nie idzie, a klatka jest szeroka, wygodna, schody niskie, rozłożyste, ściany co prawda kamienne, ale kamienne takim starym, miękkim i ciepłym kamieniem, a szorstkie niegdyś balustrady wygładzone, wygłaskane – to nawet lepiej, kiedy jest ciemno i nie świeci się światło.
Jest ciemno, cicho i ciepło

***

Zamiatacz uchyla lekko okiennice. Przez szparę szeroką na szerokość poziomo położonej dłoni wpada nieco światła. Jeszcze nie może ono konkurować ze światłem lampki, nawet z tak przygaszonym światłem lampki ściennej, ale gdyby ją zgasić – wtedy światło-nie światło z czarnego, szarzejącego, przedrannego nieba wygrałoby już z czernią wygaszonego pokoju.
Nie widać nieba, za okiennicami nie widać jeszcze nic.
Zamiatacz zakręca sznurki na haczykach tak, żeby okiennice zostały półuchylone na szerokość położonej poziomo dłoni.

Zamiatacz pochylony nad miską. Miska leży na krześle przy stole. W misce woda.
Zamiatacz przepłukuje szmatkę, wkłada ją do wody, wyciąga, lekutko wykręca i na powrót zanurza. Wyciąga jeszcze raz, wykręca mocniej. Rozkłada ją, wiesza na oparciu krzesła. Wynosi miskę z wodą do korytarzyka, znika za kotarą z grubego, szarego lnu.

Zamiatacz leży w łóżku. Leży na wznak, kołdra zaciągnięta pod brodę, oczy ma zamknięte, ale nie śpi.
Na budziku jest godzina piąta piętnaście.
Ubranie, złożone w nieregularną kostkę, leży na stojącym przy łóżku taborecie.
Przytłumione światło nocnej lampki gaśnie, zostaje tylko bardzo nikłe światło wpadające przez uchyloną okiennicę.
Jest ciemno, cicho i ciepło.

Zmęczenie.
Najbardziej daje znać o sobie, kiedy już minął trud. Kiedy się leży prosto, nieruchomo, wygodnie, wtedy czuje się go najgłębiej, choć nie od razu całe. Niby całe ciało jest zmęczone, ale nie całe naraz. Zmęczenie daje znać o sobie po trochu, po kawałku.
Najpierw kręgosłup – dotąd schylany, zginany raz po raz, coraz częściej i coraz głębiej, doprowadzony aż do tego stanu, kiedy boli już nie schylanie, lecz wyprostowanie, teraz – mimo leżenia na plecach – nadal wygięty jak łuk – powoli, bardzo powoli odgina się, rozluźnia, wraca do prostej pozycji. Trach, trach – trach. Prostuje się małymi skokami, trzaskając za każdym skokiem i każdy taki skok znów boli, tyle, że teraz już boli odwrotnie, przyjemnie, kojąco.
Potem ręce. Bolą przy każdej zmianie pozycji. Bolą mięśnie ramion, bolą stawy nadgarstków, bolą ciągle jeszcze ściśnięte palce.
Potem nogi. Bolą mięśnie z przodu nad kolanami i z tyłu pod kolanami i bolą odprostowane nagle kolana. Również miły ból, bo coraz słabiej ściska nogi i coraz przyjemniej rozchodzi się falami, z góry na dół i z dołu do góry.
Najdłużej bolą stopy. Już bez butów, a wciąż jakby ściśnięte. Zgięte palce bardzo powoli prostują się i mrowią odzyskując czucie.
Wtedy dopiero na piersiach siada sen. Siada, przydusza i spowalnia oddech. Powoli, powoli coraz słabiej odczuwany kręgosłup, ręce i nogi, jedynie stopy wciąż jeszcze mrowią i mrowią, coraz łagodniej i przyjemniej. I tak wchodzimy w sen, odwrotnie niż w śmierć : najpierw głową, piersiami, potem rękami, nogami, na koniec w sen zapadają coraz słabiej, słabiej mrowiące stopy. Mrowienie zmęczonych stóp czujemy jeszcze długo przez sen.

***

Szpara między uchylonymi skrzydłami okiennic. Nie szerzej niż szerokość trzymanej poziomo dłoni. Taka szpara jest najlepsza, aby widzieć pierwsze objawy świtu. Coraz wyraźniej widać różnicę między czernią wlewającą się przez uchylone okiennice a czernią pokoju. Najpierw widać, jak wąski pasek czerni wyznaczony skrzydłami okiennic jest nieco inny od panującej w pokoju czerni, jakby bardziej szary, nie tak aksamitny, głęboki. Potem ten szary pasek po przejściu granicy wyznaczonej przez skrzydła okiennic rozchodzi się na boki, rozlewa się coraz szerzej i szarzej i szarość mąci i brudzi aksamitną czerń pokoju. I jak kilka kropli mleka wlanych do czarnej kawy tworzy szare kręgi, ale wystarczy zamieszać łyżeczką i szarość zostanie wchłonięta, a doskonała czerń powróci, tak tutaj – już nie. Tutaj czerń przegrywa, bo nikt jej nie zamieszał, kiedy szarości jeszcze było mało, a potem, kiedy jest już jej dużo, nikt szarości nie powstrzyma, nie powie : dość, wystarczy. Szarość rozlewa się na boki coraz szerzej i szerzej.
Jest szaro, cicho i zimno.

Tuż przed świtem jest zimno. Obojętnie, czy jesteśmy na plaży północnych mórz, czy w gąszczu tropików. Obojętnie, czy jest to połowa sierpnia, koniec krótkiego północnego, górskiego lata w Bieszczadach, czy środek piekielnego lata w Egipcie. Tuż przed końcem nocy noc wydaje z siebie ostatni wysiłek, ostatnie, najsilniejsze tchnienie i tym ostatnim tchnieniem mrozi, wywołuje zimny dreszcz; szybko, gwałtownie wstrząśnie ciałem z zimna, zatelepie, zamacha rękami i wydusi z ust : brrrr.

Ledwo widoczna sylwetka Zamiatacza zatrzęsła się pod kołdrą. Obrócił się na bok, skulił, jeden koniec kołdry podwinął pod stopy, a drugi koniec naciągnął na twarz.

***

Trzask, trzask, krrrr.
Gdzieś daleko chrzęści metal o metal, metal o kamień, kamień o kamień. Tylko o tej porze, przed ranem, słyszymy każdy dźwięk i rozpoznajemy każdy dźwięk. Nie tworzą one jednak wspólnego, głośnego i niesłyszalnego huku, nie zlewają się w jeden buczący szmer, gwar.
Teraz, nad ranem, każdy dźwięk jest pojedynczy, jest właśnie tym, a nie innym dźwiękiem. Jeśli jest to wiejski kogut piejący na niskim, krzywym, drewnianym, wiejskim płocie – to jest to wiejski kogut piejący na niskim, krzywym, drewnianym, wiejskim płocie; jeśli jest to krok pomocnika piekarza wracającego po nocnej zmianie w mieście – to jest to krok pomocnika piekarza wracającego po nocnej zmianie. Czy wiejskiego pijaka idącego przy płocie – jego buty szorują po ubitej ziemi, a jego ręce po szorstkich deskach płotu; czy miejskiego pijaka idącego przy murze – jego kroki szorują po trotuarze, a jego ręce po porowatym kamieniu kamienic – to jest to właśnie nierówny krok wiejskiego pijaka idącego przy płocie lub nierówny krok miejskiego pijaka idącego przy murze. Ich buty idą po ziemi lub po chodniku, a ich ręce szorują szorstkie deski lub porowaty kamień – i to, właśnie to słychać. Wprawdzie nic więcej, ale i nic mniej.
Tak budzi się miasto. I już nigdy potem nie będziesz wiedział : o !, to właśnie sklepikarz otwiera kratę wystawy, o !, to robotnik wraca z trzeciej zmiany, o !, to śmieciarka wyjeżdża na trasę, lub pierwszy autobus. Już nigdy potem nie będziesz słuchał i czytał każdego dźwięku z osobna. Aż do następnego ranka.

Szarówka. Jasna szarość wpada przez uchylone na szerokość dłoni okiennice. Za oknem jest niby głośniej, ale do pokoju wlewają się coraz częstsze, a przez to coraz mniej ważne, a przez to coraz cichsze dźwięki.
Zamiatacz przewraca się na wznak. Jest coraz cieplej, słońce jeszcze daleko, ale już ogrzewa.

Kiedy tak ktoś nie musi wstać bardzo rano, kiedy może przespać ranek i spać o tej porze przed dniem, kiedy jest jeszcze cicho, ale już po raz pierwszy ciepło – wtedy zapada w sen najgłębszy. Nawet jeśli zwykle całą noc śpi na boku, skulony, wtedy, nad ranem, odwraca się na wznak, swobodnie wyciąga nogi, rozrzuca ręce, odchyla głowę. Już nie trzeba chomikować ciepła – zewsząd jest ciepło. Można zapaść w letarg, jednocześnie głęboki i świadomy. Jednocześnie spać i cieszyć się snem. Wtedy ma się uczucie spadania w dół. Nie takie nieprzyjemne spadanie samego ciała, lecz uczucie, jakby ciało bezpiecznie leżało na miękkim łóżku, łóżko na kamiennej podłodze, podłoga na ziemi i jakby cała ziemia leciała miękutko w dół i w dół, coraz niżej i niżej, cieplej i cieplej.
Jest już nie ciemno, ale jeszcze nie jasno, jest już nie cicho, ale jeszcze nie głośno, nie zimno, lecz ciepło i bardzo, bardzo przytulnie.

Jeśli nie budzi cię budzik, ani obowiązek, ani kłopoty – wtedy nie budzisz się, ale przebudzasz. Spojrzysz na kołdrę przy brodzie – i zasypiasz. Spojrzysz na drewno ramy łóżka przy głowie – i zasypiasz. Spojrzysz na grube, pomarańczowo–szare płytki koło łóżka – i zasypiasz. Spojrzysz na miodowo-żółty tynk na ścianach – i zasypiasz. Zawsze wracasz do obrazów snu, do łąki ze snu, do ludzi ze snu, do myśli ze snu. Tak błądzisz wzrokiem po pokoju … Tylko nie okno ! Tylko nie okno ! Uciekaj od okna ! Przekręć głowę, nie otwieraj oczu, jeśli chcesz zatrzymać te obrazy, te rozmowy, tych ludzi, którzy powoli, powoli odchodzą.
Spojrzysz na okno – i otwierasz oczy. Uciekli. I uciekł sen.

Kiedy się leży na łóżku, nie widać placu, nie widać kamienic, nie widać pałaców. Widać to, co ponad dachami.
Podłużny, wąski prostokąt światła ograniczony uchylonymi skrzydłami okiennic. Mocny, jasno – biały laserunek przebijający spod błękitnego indygo nieba. A na tym tle – mała, smukła plamka cyprysu ? topoli ? w kolorze stłumionej zieleni grynszpańskiej.
Zieleń zachłannie przyciąga do siebie i syci wzrok. Dopiero po dłuższej chwili pozwala dostrzec, że i laserunek i błękit kryją coś jeszcze, jakieś dalekie, lecz ciepłe oranże, ugry i sepie odległych pagórków, na których stoi samotny cyprys ? topola ?
Zależnie od pory dnia i pory roku, zależnie od pogody zmienia się biel, zmienia się błękit, zmienia się zieleń, lecz wciąż zostaje jeden i ten sam pejzaż, jakby jakaś ekscentryczna galeria wciąż wieszała nowy obraz, a każdy kolejny był wariacją jednego, tego samego tematu.

Zamiatacz wstaje. Siada na łóżku, dotyka dłonią złożonej na taborecie koszuli. Gruby, miękki materiał zapada się pod szorstkimi palcami. Czarny, skórzany pasek – szeroki, gładki z jednej i mechaty z drugiej strony – zwisa z taboretu na podłogę, na wielkie, niekształtne, grube płytki o ciepłym kolorze spalonej, pomarańczowej ziemi.
Podłoga. Głęboka, krzywa, szara fuga wije się jak wyschnięte koryto rzeki, raz węższe, raz szersze, łączy się z inną, biegnącą prostopadle fugą i zakręca i znowu łączy się z inną i znowu zakręca. Biegnie pod ciężkie, krótkie, drewniane nogi stołu.
Stół. Gruby blat wciśnięty w narożnik krzywych ścian obrzuconych szarym, szorstkim, nierównym tynkiem.
Szorstka ściana.
Zamiatacz idzie opierając się dłonią o ścianę, zatrzymuje się przy oknie.
Dłonią dotyka naprężonego sznurka. Jeden koniec sznurka przywiązany jest do okiennicy, drugi zaczepiony jest za haczyk wbity w parapet okna. Na sznurku szereg węzełków.
Zamiatacz zdejmuje koniec sznurka z haczyka, puszcza sznurek na parapet. Patrzy przez chwilę przez szparę miedzy skrzydłami okiennic.
Wyciąga ręce przed siebie i popycha okiennice, otwierając je szeroko na oścież.
Do pokoju wpada bardzo jasne, zrazu oślepiające światło, a za nim pierwszy podmuch ciężkiego, ciepłego powietrza.
Szeroki widok na zalany słońcem plac.

Bezkresne morze placu. Wyższe i niższe partie placu przy tym ogromie zdają się być doskonale równe, jak równe wydaje się, mimo fal, morze widziane po horyzont. Jaśniejsze i ciemniejsze kręgi granitu, sjenitu, piaskowca i bazaltu zbiegające się coraz bliżej i bliżej i bliżej ku fontannie. Pośrodku placu czarna bryła fontanny wyniesiona nad bruk również wydaje się raczej tylko jedną z wielu, choć nieco większą – falą.
Czarno-szaro-popielate morze placu zamknięte bardzo równym kwadratem kamienic i gmachów.
Marmurowe gmachy. Marmur biały, szary, popielaty, piaskowy, żółty i żółtawy, zielonkawy i prawie czysto zielony, spalony pomarańcz i spalony brąz, brązowy i bury, brudny i czysty beż. Marmur jednokolorowy i w prążki. Sto kolorów, ale gdyby przymknąć oczy, pod powiekami zostanie głównie pastel i popiel.
Z lewej strony obrazu – wieża . Z prawej – katedra.
Dziś marmurowe gmachy nie odbijają się w kamiennych płytach placu. Doskonałą symetrię i stonowane kolory kamienic i pałaców niszczą bałaganiarsko rozrzucone po placu kontenery, drewniane płoty, metalowe rusztowania, deskowane estrady, maszty, brezenty, skrzynki i paczki, z minuty na minutę więcej ich i więcej. Pstrokatość.

Zamiatacz pochyla się nad parapetem, chwyta sznurki i przyciąga skrzydła okiennic. Najpierw do framugi dociąga jedną okiennicę, zaczepia węzełek sznurka za haczyk, potem do już zamkniętej połówki okiennicy przyciąga drugie skrzydło.
W pokoju znowu jest prawie ciemno. I wciąż jeszcze chłodno.
Zamiatacz kładzie się na łóżku. Leży na wznak, zamyka oczy.

Czasem coś widzi się rzadko, ale regularnie. Na przykład raz w roku. W różnych porach dnia, o różnej pogodzie i w różnym nastroju, ale zawsze o tej samej porze roku. Przez cały rok można o tym nie pamiętać, ale kiedy tego dnia zobaczy się to znowu, obojętnie, czy po raz piąty czy trzydziesty, wtedy przypływają podobne jak za poprzednimi razami uczucia. Czym więcej lat, tym podobniejsze. Trochę radości i trochę smutku z dzieciństwa, trochę nadziei i trochę niepokoju młodości, trochę pewności i trochę zwątpienia starości. Im więcej upłynie lat, im więcej odłoży się doświadczeń – tym bardziej ta mieszanka uczuć jest bardziej podobna do poprzednich. Im więcej lat, tym bardziej sam widok jest mniej ważny, a tym ważniejsze są, związane z nim, uczucia. I wspomnienia.

***

Śniadanie.
Zamiatacz siedzi przy stole. Przed nim na blacie stołu leży kwadratowa deska. Na desce połówka chleba, masło, ser, nóż i widelec. Obok deski stoi karton mleka i kubek. Zamiatacz podnosi karton i nalewa mleko do kubka. Nożem odkrawa kawałki sera i chleba.
Deska, chleb, ser i nóż są w mroku, widać je tylko dzięki tłu jakie tworzą jeszcze ciemniejsze deski stołu. Podnoszony do góry widelec błyska w promieniach wpadających przez szpary między deskami okiennic. Między okiennicami a ścianą też jest szpara, lecz tam nie ma promieni, bo nierówna szpara jest albo zbyt mała, by zmieścił się w niej choć promień słońca, albo zbyt szeroka, i wtedy nie wpada promień, lecz po prostu światło.
Tylko między deskami jest kilka miejsc, którędy wpada promień – wąski, długi, ostro odcięty. To w nim tańczy najwięcej pyłków, w jego świetle są najruchliwsze, rozedrgane. Kiedy widelec wędruje w górę lub w dół, promień załamuje się na nim, odbija i przez ułamek sekundy leci w innym, trudnym do przewidzenia kierunku. Jednak niełatwo jest go złapać w zaokrągloną rączkę widelca, ześliźnie się po niej, zadrży, zatańczy i znów poleci w swoją stronę. Jeszcze trudniej złapać go w długie, grube zęby widelca, przelatuje przez nie jak przez zbyt rzadkie sito. Jedyny efekt tych wysiłków to niewyraźny cień widelca na ścianie. Za to nóż, to co innego. Szerokie, wypolerowane przez lata ostrze noża łatwo zagradza drogę wąskiego promienia, odbija go i w całości kieruje tam, gdzie się chce. Można nim oświetlić kawałek stołu lub deski, można go zawrócić na powrót w stronę okna i oświetlić okiennice od ich mrocznej strony. Można też promień słońca skierować na ścianę, lecz tutaj szybko zginie, zniknie wśród szram krzywego tynku i farby, ani trochę ich nie oświetlając.

***

Zamiatacz wstaje od stołu, zbiera resztki jedzenia, talerze, butelki i szklanki. Odnosi je za kotarę. Po chwili wraca stamtąd z miotłą, szufelką, wiaderkiem i szmatą.
Wiadro i szmatę stawia na taborecie przy łóżku. Z miotłą i szuflą podchodzi do okna i zaczyna zamiatać pokój : wzdłuż okna, pod łóżkiem, wokół łóżka, pod stołem, wokół stołu, wzdłuż ścian. Ciągnie miotłę powoli, delikatnie, dokładnie, zawsze w stronę środka pokoju. Niewidoczne dotąd na ziemistej posadzce pyłki, teraz zbierane przez miotłę, pyłek do pyłka, okruszek do okruszka, stają się coraz większe i większe. Ściągnięte na środek pokoju tworzą już sporą kupkę śmieci. Zamiatacz klęka, miotła w jednej ręce, szufla w drugiej, starannie zbiera śmieci na szuflę.
Wstaje, wychodzi za kotarę, wraca z pustymi rękami.
Zdejmuje wiadro z taboretu i stawia je na posadzce, wkłada do niego szmatę, wyciąga mokrą, wykręca. Klęka na podłodze przy kotarze. Zmywa podłogę sunąc na kolanach od kotary w stronę okna. Powoli, dokładnie, długimi ruchami. Coraz bliżej stołu, pod stołem, coraz bliżej okna, pod oknem. Przy oknie na chwilę wstaje z kolan, otwiera połówkę okiennicy i połówkę okna. Znów klęka, zmywa. Powoli, dokładnie, długimi ruchami. Coraz bliżej łóżka, pod łóżkiem. Koniec. Szmata do wiadra, wiadro na taboret, Zamiatacz na łóżko.
Jest ciepło, wilgotno i cicho.

***

Cisza, cisza, cisza.
Cisza pulsuje w uszach i zagłusza dźwięki zza okna : warczące silniki, furkoczące koła, chrzęszczący po bruku metal i trzaskające drewno o drewno. Nawoływania. Naigrywania. Pokrzykiwania. Przekonywania. Pytania i odpowiadania. Śmiania i wyśmiewania. Zdziwienia i zrozumienia.

Na łóżku jest cisza. Półmrok. Półsen. Dobrze. Długo.

Zamiatacz siedzi na łóżku i czeka, aż wyschnie podłoga.
Mokra podłoga, mokre drewno, wilgotna ściana zawsze mają intensywniejszą niż zwykle barwę i wyraźniejszą fakturę. Na mokrym kamieniu widać więcej żyłek, a w drewnie – słoi. A potem, w miarę jak schną – blakną kolory, nikną szczegóły, najpierw te najmniejsze, najdelikatniejsze, potem kolejne, coraz większe i większe. Powoli, powoli znikają tony barw, zacierają się między nimi różnice, jasne lekko ciemnieją, ciemne mocno jaśnieją. Chowają się, znikają, czekają.
Do następnego razu.

Zamiatacz wstaje. Wynosi wiadro za kotarę. Wraca. Zdejmuje z łóżka koc, prześcieradło i poduszkę. Wynosi je za kotarę. Wraca z czystym kompletem pościeli, kładzie ją na łóżku. Wychodzi za kotarę. Słychać jakieś szuranie, stukanie, szemrzenie. Potem cisza.

Zgrzyt otwieranych i trzask zamykanych drzwi. Cichy stukot kilku kroków na klatce schodowej.

Cisza.

***

Brama. Wielka, ciężka, drewniano – żelazna brama wyjściowa otwiera się powoli. Tuż za progiem klatki schodowej oślepiające światło południa. W środku klatki – ciemność i chłód. Wystarczy zrobić krok na zewnątrz, by – i mimo i na skutek światła – nie widzieć nic..

Zamiatacz stoi przed bramą, mruży oczy, czeka aż przywykną do słońca. Na plecach ni to płaszcz, ni to chałat, na głowie kapelusz, w ręce parciany worek.
Obok, przy murze, stoją pani z panem, oboje w średnim wieku. On, szpakowaty, w letnim płaszczyku trzy-czwarte, ciemny pilśniowy kapelusz, w ręce duża walizka. Ona, platynowa, w szarej lnianej sukience, jasnym słomianym kapelusiku, w ręce mała torebka.
Zamiatacz mruży oczy, dostrzega ich, kłania się pani podnosząc kapelusz na głowie, a panu podaje rękę. Potem wyciąga z kieszeni klucze, podaje.
Żegnają się : pani lekko skłaniając głowę, a pan i Zamiatacz unosząc przody kapeluszy.
Pan z panią wchodzą do bramy. Zamiatacz odchodzi wzdłuż murów kamienic do rogu placu.
Przed Zamiataczem przebiega zwiewnie ubrana tancerka, przecina mu drogę pstrokaty klown. Z jednej z przecznic wychodzi na plac nieskładnie uformowana orkiestra, niektórzy dmą bez przekonania w trąby, inni uderzają od niechcenia w bębny. Bez rytmu, bez melodii, co nie musi znaczyć bez sensu. Zamiatacz stoi, czeka aż przejdą, po czym rusza dale. Mija kolejną przecznicę, z której wychodzi długi, zielony smok i zasłania Zamiatacza.

***

Autobus.
Stary, okrągły, czerwony przed laty, a bury teraz autobus stacza się z górki na dół, z miasta na pola, niżej i niżej, dalej i dale.

W drugą stronę, pod górę, mozolnie pnie się sznur autokarów. Wielkie, ogromne, kanciaste lub obłe, jaskrawe lub śnieżnobiałe, wszystkie błyszczące. Jeden za drugim, dziesiątki, równo, w szeregu, powoli, cierpliwie, jadą. Czym wyżej, czym bliżej miasta, tym wolniej, wolniej, wolniej, toczą się, toczą, aż w końcu się zatrzymują.

Stary, okrągły, bury autobus Zamiatacza wyjeżdża z miasta, zjeżdża swoim pustym pasem z górki, też coraz wolniej i wolniej, hamując, jakby chciał się przyglądnąć wielkim i pięknym, młodszym, bogatszym kuzynom.

W każdym pięknym, błyszczącym autokarze pełno ludzi. Feeria ruchu i barw.
Instynktownie czują zbliżającą się metr po metrze i minuta po minucie fiestę. Już nie siedzą na fotelach, lecz stoją, podskakują, biegają, gestykulują.
Kolorowi – żółci, złoci, seledynowi, fioletowi, pomarańczowi, różowi, pąsowi.
Głośni – z ruchu ust widać, że mówią, krzyczą, skandują, śpiewają.
Na miejsce jednych pojawiają się wciąż następni i następni i następni.

Ciekawe widowisko.
Potem lekko nużące.
Na koniec męczące.

Wszystko to pozór.
I przyjeżdżający i wyjeżdżający – rozdzieleni dwiema szybami – niby bliscy a dalecy.
Niby głośni, a cisi.
Niby szybcy, a w żółwim tempie.
Niby nadchodzą, a – mijani – oddalają się.
Odchodzą.

Żeby znikli, nie trzeba nawet czekać. Wystarczy odwrócić głowę. Z prawej strony autobusu Zamiatacza – przestrzeń i cisza.
Niebo. Jasno.
Błękit i biel.
Zamiatacz wygodnie oparty o stary, twardy, szeroki, szaro bordowy fotel. Patrzy w okno.
Klek klek, klek klek, klek klek – ostatnie miejskie, choć już za murami, kocie łby.

Autobus zjeżdża niżej, robiąc lekki zakręt.
Za szybą z prawej strony autobusu pojawia się raz jeszcze, na krótką chwilę, miasto.
Teraz, w oddaleniu, całe jest szare i rude. Szaro rudawe mury i kamienice. Jeszcze tak niedawno, widziane z bliska, wyraźnie, intensywnie. Wtedy każdy kamień – biały, szary, kremowy i popielaty, i każda cegła – czerwona, ceglana, brązowa i żółta – widziane oddzielnie, każde w swoim kolorze, teraz – w pędzie i oddaleniu, widziane wszystkie razem – szaro rude.

I jeszcze niżej i niżej. Znów lekki zakręt. Miasto znika. Dookoła czarno – zielono. Drzewa, krzewy, chaszcze, trawy, pola, uprawy i ugory – w ruchu i oddaleniu – wszystko czarnozielone.
Wciąż niżej i niżej, wolniej i wolniej, zieleniej i zieleniej, ciemniej i ciszej.
Autobus zapada się w ciemną, zieloną dolinę, Zamiatacz zapada się w szaro bordowy fotel.
Jest cicho, ciepło i ciemno.

Zamiatacz zamyka oczy. Przed zamkniętymi oczami przesuwa się jasny błękit i biel, potem rudy, potem ten rudy szarzeje, ciemnieje, przychodzi ciemna, zgniła zieleń, szarość i wreszcie czerń.
Jest ciemno, ciepło i cicho.
I delikatny, kołyszący, wbijający w fotel, niczym grawitacja w łóżko, ruch.
Cisza.

Z daleka dobiega pomruk. Krótki, pojedynczy, potem długi, przeciągły, ale nie głuchy, burzowy, lecz raczej żywy, dźwięczny.
Zamiatacz uchyla powieki. Nie musi się nawet odwracać – w szybie autobusu widać odbijające się rozbłyski sztucznych ogni na tle przedwieczornego, ciemniejącego nieba. Raz na jakiś czas, przy większych wybuchach, na ułamek sekundy pojawia się zarys dalekich, rozświetlonych murów i kamienic miasta. Wszystko w odbiciu szyby.
Wielki Festyn. Jaskrawa jasność, głośny huk, krzyki, śpiewy, śmiechy, ale z tej odległości i w tej perspektywie – dalekie, małe i ciche.

Zamyka oczy. Usypia.
Znów przychodzi zieleń i czerń i cisza.
I wieś.

Wieś przyjdzie sama. Wystarczy zasnąć. Potem, za kilka godzin otworzyć oczy – i jest. Albo nawet nie otwierać. Przyjdzie we śnie..

Jest ciemno, ciepło i cicho.
Sen.
Sen.
Sen.

KONIEC

Krzysztof Brożek – Zamiatacz (6)
QR kod: Krzysztof Brożek – Zamiatacz (6)