Tren I

Kazaliśmy spalić skurwysyna w krematorium w Dąbrowie Górniczej. Dziwię się wypowiedziom
matki i brata, że wyglądał jak żywy, jakby spał; wyglądał inaczej – w ostatnich latach życia
prezentował się jak trup, w trumnie przypominał przechodzone zwłoki znane z tajskiego
codwuletniego święta, kiedy wyciąga się zmarłych z grobów, przebiera się ich w nowe ubrania,
fotografuje i ucztuje z nimi.

Dlatego to dobrze, że został spalony i przemielony, a następnie umieszczony w kiczowatym słoju
i wsadzony do ziemi.


Tren II

Ceremonie pogrzebowe były, jak to bywa, nudne i męczące. Zimno w kościele, co wkurwiało
wobec zapoconej nylonowatej koszuli pod ciasną marynarką. Tandeta katolickiego obrządku
sprawowanego w języku polskim.

Jeden jaśniejszy moment tego spędu to buzi-buzi z całkiem niezłymi cipami z jakiejś tam
rodziny, z którymi nie widziałem się jakieś 40 lat. Miłe było to mizianie po policzkach.

Drugim było jedzenie całkiem nieźle przyrządzonego schaboszczaka na stypie w pizzerii koło
szpitala, którym często przebywał i w którym dogorzał nieboszczyk.


Tren III

Mówiłem durniom, że jak chowają w mundurze, to powinni dać do tego białą koszulę, ale nie:
chcieli dać zieloną; w końcu nie dali, bo nie dała się wyprasować. Mówiłem – oczko końcówki
akselbantu powinno być przykryte, a zostawili zahaczone na wierzchu za guzik. Buty też byle
jakie. Wszystko: „i tak nikt, oprócz nas, nie będzie tego widział”.

Gówno, a nie prawda: znajomi przyszli do kaplicy przy prosektorium. I jeszcze brat narobił tyle
fotografii, które porozsyłał w różne strony…


Tren IV

Nie powiem, żeby wiadomość o śmierci mnie jakoś specjalnie przygnębiła. Była chyba troszeczkę
przyjemna; było też nieco poczucia dziwności.

Akurat jadłem rzepę, zakupioną uprzednio w Lidlu, i nie przestawałem chrupać, gdy matka mi
oznajmiła, a potem jeszcze oznajmiała innym.

Najgorzej było, jak sprowadzili gnoja po ostatniej hospitalizacji: już sama zapowiedź mnie
mocno wkurwiała. Otwieranie drzwi od mieszkania – od razu przykrość, smród jednych z
najtańszych papierosów. Potem druga: leżący na podłodze, przebierający nóżkami jak
przewrócony na grzbiet robak i nieodpowiadający na pytania. Kiedy przyjechali matka i brat,
okazało się, że się jeszcze zesrał. Na szczęście powstrzymałem się od podnoszenia i podcierania,
pozostawiając to bardziej go kochającym, czy może raczej: „mniej nienawidzącym”.


Tren V

Najfajniejsze jest to, że skurwysyna już nie ma: wreszcie w mieszkaniu jest czyste powietrze,
nie ma kilkakrotnego nocnego trzaskania drzwiami, pierdolenia, że[:] „zimą jest dzień krótki i
jest zimno, a latem jest dzień dłuższy i jest ciepło”, wreszcie można korzystać z łazienki bez
obrzydzenia i lęku.

Kiedy jeszcze był, to było kilka barier, które należało pokonać: najpierw głuchoty, zanim
znajdował i zakładał aparat słuchowy, mijało około pół godziny; następnie trzeba było przebrnąć
przez naturalną, a także wynikającą ze starości, tępotę – po kilkakrotnym powtarzaniu, wreszcie
jarzył, o co chodzi, zajmowało to drugą połowę godziny; w końcu odpowiadał: „nie wiem”,
„gdzieś tam jest”, „oj tak, tak” albo mówił takie okropne głupoty, że aż bolały mnie zęby.

Może zatem Bóg istnieje? Działa wolno, ale sprawiedliwie? Po około pięćdziesięciu latach
wreszcie uwolnił mnie od szkodliwego, wstrętnego i demoralizującego towarzystwa…


Tren VI

Jeździło się do rodziny, raz tu, raz tam. Krótkie dni, zimno, sezon grzewczy, stąd tylko choroby,
z tego biegania po grobach, z okazji święta. Potem przestałem się wysilać, z lenistwa lub
przekonania.

A teraz – nie jesteśmy wcale gorsi: od kilku miesięcy też mamy swojego zmarłego. Leży
higienicznie w formie popiołu w słoiku w wygrzebanym dole na cmentarzu o jakąś godzinę
marszu stąd. Sami sobie przyjeżdżajcie na Wszystkich Świętych! m\My, bezpośredni strażnicy
grobu, nie musimy już pętać się po odległych wioskach i jeszcze bardziej trudnych do
znalezienia miejscach grzebalnych.


Zapytanie; odpowiedź

Jeślibyście mnie zapytali: „Skoro niby jesteś taki zły, to dlaczego wyglądasz jak ciepłe kluski i
zimne nóżki zarazem? Dlaczego nie kazałeś zrobić sobie tatuaży i nie kazałeś wpiąć sobie
kolczyków i wbić ćwieków?”,

odpowiedziałbym, skromnie spuściwszy oczy i płoniąc się na policzkach: „Zło mam w sercu,
szanuję je i pielęgnuję, pozwalam mu rozkwitać; nie muszę, ani nie chcę, obnosić się z jego
banalnymi przygodnymi oznakami, których przyjęcie grozi zarażeniem HIV lub żółtaczką
wszczepienną, lub jeszcze innymi, mniej groźnymi, chorobami”.


Prawdziwa pożywna radość

Czasem słyszy się w autobusach, tramwajach, na przystankach i gdzie tam jeszcze: „Jak
on/ona/ono/oni/one mógł/mogła/mogło/mogli/mogły to zrobić
niewinnemu/niewinnej/niewinnym, przecież on/ona/ono/oni/one niczego złego [je]mu/jej/im
nie zrobił[a/o/li/ły]!”.

Należałoby, wtedy, odpowiedzieć, przełamując lenistwo i ogólne zniechęcenie: „Zrobić krzywdę
winnemu/winnej/winnym może i nie jest źle; jednakże prawdziwą radość, przenikającą i
wypełniającą ciało i umysł, prawdziwie trwałą, uczciwą i pożyteczną, można uzyskać jedynie
zajebawszy niewinnego/niewinną/niewinne/niewinnych”.


Twarz

To są mity, zabobony psychiczne i socjalne: twarz jako całość, wizytówka osoby, plakat
aktualnych stanów i komunikator zamiarów.

Otwarte ciało; początek rury kończącej się odbytem, otoczonej kośćmi, ścięgnami, mięśniami,
skórą, błonami i sadłem; oczy połączone niehermetycznie z włoskim orzechem mózgu; aktywność
i spoczynek mięsa i skóry wokół wlotu głównego przewodu i czujników: obrazu, dźwięku i dotyku
ujawniające się w mimice.

Całujcie ten unerwiony otwór; przekazujcie sobie nawzajem bakterie, grzyby, wirusy,
pierwotniaki, śluz i ślinę! Wy, utrzymujący w jako takiej kupie swoje komórki, tkanki,  narządy,
całość korpuskuły!


Książki antykwariuszy i bukinistów

Czy było to w dniu śmierci skurwysyna ojca? Wydaje się, że tak. Czytałem wypowiedź właściciela
(już nieaktualnego) firmy (już nieaktualnej) sprzątającej mieszkania zasiedlone przez jakiś czas
przez zwłoki.

Wszystko, w tym i książki, przesiąka w bardzo krótkim czasie smrodem bardzo szybko
rozpuszczającego się ciała. Znajdują one potem swoje siedlisko na straganach bukinistów i w
antykwariatach.

Od tego czasu nieodmiennie omijam antykwariaty i stragany; choć już wcześniej miałem
poważne opory przed dotykaniem rozdziewiczonych przez kogoś innego książek.


„Piękna starość”

Kłopotliwie rysuje się perspektywa starości; wymyśliłem kilka dróg: dogorzenie w spokoju u
kamedułów, w małym białym domku, mając mało do czynienia, w tym, przede wszystkim, do
powiedzenia; permanentne przedłużanie recydywą trwanie w zakładzie karnym, bądź szpitalu
psychiatrycznym; wpłata ostatniej cząstki roztrwanianego majątku na eutanazję w
renomowanym ośrodku w Szwajcarii bądź Niderlandach; samobójstwo rozszerzone (o jakieś
spektakularne cudzobójstwo). Co wybrać? Do czego poprowadzi mnie splot okoliczności
wewnętrznych i zewnętrznych?


C, CO, CO2

Zmarli nie dbają o pozostawiony po sobie ślad węglowy. Jakże mogliby dbać, skoro nie są władni
cokolwiek zrobić! To tylko taka, mówiąc dolnolotnie, przenośnia. Odwiedzający groby we
Wszystkich Świętych i w Zaduszki podgrzewają atmosferę świata: kopcące chińskie znicze na
grobach ocieplają płomieniami świat; do tego emitują tlenki węgla, które pośrednio przyczyniają
się do dyskomfortu i rozpaczy niedźwiedzi polarnych, pingwinów, morsów, fok, polarników oraz
mieszkańców Niderlandów i Żuław.

Nie bez znaczenia[ jest], że sama kremacja i podgrzewa bezpośrednio i pośrednio, i wytwarza
masę toksycznych spalin: z: ciała, konserwantów, kosmetyków, ubrań, lakierowanej, często
gęsto, trumny, czasem wkładanych różańców o plastikowych koralikach, modlitewników…


Triduum dziadowskie 2019

Halloween-„Wszystkich Zmarłych”-„Zadyszki”: atrakcja dla przygotowujących programy
informacyjne w postaci długotrwałego wypełniacza: relacji z corocznej nieskutecznej akcji
„Znicz”:

pierwszy dzień przeszedł bez większych fajerwerków: nie było żadnego chodzenia po sąsiadach i
wrzeszczenia: „Cukierek albo psikus!”. Kiedyś bardziej przekonywały mnie twierdzenia matki
Kościoła, że obchodzenie Halloween to zło; teraz wydaje mi się, „iż” to nie tylko gorsze zło czy
lepsze zło, czy nawet nie gorsze dobro, ale prawdziwe lepsze dobro – głównie przez ten szantaż
słodyczowy;

drugi dzień upływa w spokoju, zrezygnowałem nawet z wypadu na cmentarz; niby dlaczego
miałbym się tam nudzić, skoro jest brzydka jesień, a w moich zatokach czai się chorobliwe zło!;

trzeci dzień również będę stronił od cmentarzy, kwiatków, świeczek, modlitewnych kompulsji
księdza, który się podli za pieniądze, i ludu, który się za pieniądze modli. Pojadę rano po zakupy
żywnościowe, a także przejrzeć weekendowe wydania „Rzeczpospolitej” i „Gazety Wyborczej”,
ale już nie „Dziennika Gazety Prawnej”, gdyż numer weekendowy, zazwyczaj ukazujący się w
piątki, w tym roku pojawił się we czwartek; przejrzałem go – nie warto kupować.


Zdaje się, że na tym koniec

Ojciec, czy też: „pseudoojciec”, umarł na głupotę: palił papierosy, co jest samo w sobie naganne
i niebezpieczne, ale nie sam fakt wdychania rakotwórczych spalin miał tu decydujące znaczenie,
ale fakty zaistnień okoliczności inhalacji: idiota wychodził palić na balkon albo otwierał okno.
Także wtedy, kiedy było bardzo zimno; często wprost z ciepłego posłania, ze snu, bez
uprzedniego ubrania się, w samej pidżamie. Matka, czy też: „pseudomatka”, nie raz, nie dwa,
nie trzy razy, ściągała go za kołnierz z balkonu. Pseudobrat na ostatnie dni zakupił dlań
papierosa elektronicznego, którego przychlast nie palił, oprócz jednego razu, kiedy próbował.
Miał też swoje siedlisko koło okna i drzwi balkonowych, których klamkę zjebał, stąd też siedlisko
było owiewane zimnymi prądami powietrza – prosto w jego, najpierw zdrowe, a potem chore:
nerki, płuca, gardło, zatoki.

Oburzało i rozczulało mnie to: że pseudomatka tak się poświęcała i poświęca: jeżdżąc i chodząc
do: przychodni zdrowia, szpitala i ośrodka rehabilitacji, załatwiając mu wizyty lekarskie,
miejsca w miejscach leczenia i powrotu do zdrowia, badania, wózek inwalidzki, materac
masujący, kaczkę, kule, lekarstwa, rotor do ćwiczeń, pielęgniarki podcierające mu
permanentnie zasraną dupę, rehabilitantkę, wizyty pogotowia ratunkowego, pieluchy, chłonne
majtki… Sama go taszczyła, przewijała i wycierała z łajna. Sama schorowana. On myślał tylko o
tym, żeby otworzyć okno i zapalić śmierdziucha. Nawet w lekarzach szpitalnych i
rehabilitacyjnych zgasił bardzo szybko entuzjazm do jakiegokolwiek pomagania mu.

Mówiłem: „Lepiej jest mieć okno tylko lekko uchylone niż otwarte, dym wtedy jest wysysany na
zewnątrz”, „Schowajmy przed nim wszystkie papierosy!”. Na nic.

Kiedy ostatni raz przyjechało po niego pogotowie, powiedział lekarzowi, przeżuwając swoje
żarcie dla psów stanowiące śniadanie, że czuje się dobrze. Wcześniej całe: noc, dzień i noc
bardzo ciężko dyszał. A po trzech dniach umarł.

Może to i lepiej: był bardzo uciążliwym szkodnikiem dla mnie.


Rzeczy najważniejsze

Dla pseudoojca ważne były cztery rzeczy: alkohol, papierosy, bezsensowna i zawzięta praca na
działce, rodzina, ale tylko o tyle, o ile miała cierpliwość wysłuchiwać powtarzanych
kompulsywnie, podobnych słowo w słowo, urywków wspomnień – nudnych i przytaczanych bez
sensu – bądź głupich i fałszywych pseudomądrości życiowych.

Kiedyś powiedział pseudobratu dokładnie to samo co wcześniej o parę tygodni powiedział mnie.
Dokładnie to samo. Piramidalny brak szacunku dla słuchaczy. Do siebie również.


Spotykanie

Spotykam dość często tę cipę w moim autobusie linii numer 2, ciągnącej się od serca miasta,
dworca kolejowego i placu dworcowego, aż do wsi, wchłoniętych jakieś trzydzieści lat temu
przez miasto, z własnymi: placami, remizami ochotniczej straży pożarnej, sklepami mydło-
powidło, polami, kościołami, kapliczkami, domami, drutami wysokiego napięcia…

Ma całkiem niezły, jakby lekko garbaty nos. Ale czy to jest najważniejsze? Nie. Zdaje się, że
moją uwagę przyciąga cała mieszanka faktów: istnienie: czarnych kręconych włosów, kształtu
twarzy, sylwetki, młodości, mimiki i pantomimiki. Przywodzi na myśl mity greckie, na przykład
ten o Ariadnie, Tezeuszu i Minotaurze, to głównie przez te włosy i zarumienienie skóry. Albo tych
paru Greków siedzących w przepłacanej knajpie w Saarbrücken, mających smoliste, tłuste
kręcone strąki kłaków spływających na drobne ramiona.


„Z punktu widzenia dziennego krawca”

Jak się wydaje, epistemologię można sprowadzić do psychologii procesów poznawczych.
Domyślam się, że rzeczy same w sobie są czymś nieatrakcyjnym, obdartym ze wszelkich
przymiotów, czyli tego, co powstaje i istnieje tylko za pomocą organów percepcji i donośników
informacji stanowiących zbiór rozłączny z przedmiotem, a będącymi promieniami tworzącymi
wizerunek w podmiocie.

Zatem[,] co jest kochane? Obraz czegoś w nas? Jak wygląda twoja kobieta – czy wiesz, jak ona
wygląda od wewnętrznej strony kiszek; czy wiesz, jak prezentowałaby się przenicowana jej
skóra? Albo cała ona całkowicie przenicowana??? Czy kochałbyś ten przenicowany obraz?

Skoro tak jest, z filozofii pozostaje tylko ontologia; wszelkie wartościowania oparte na
psychologii zmysłów nie są już filozofią.


„[…] I żadne krzyki[,] i żadne płacze nie przekonają nas, że białe jest białe, a czarne jest czarne […]”

 Co jest poza kresem świata? Wyobrażam sobie, że poza dyniokształtnym wszechświatem,
generalnie czarnym, choć upstrzonym światłem ciał, jest czysta, biała przestrzeń, czysty biały
czas, czysta, biała czasoprzestrzeń – jak niezapisana kartka lub niezamalowane płótno.

Ale przecież ta biel jest upoważniana tylko przez przyzwyczajenie związane z kartkami lub
płótnem. Poza kresem nocy, jest noc jeszcze bardziej czarna, gdzie zanegowane jest nawet
światło z pieców hutniczych gwiazd.


Nadszedł już czas, żeby spełnić postulat Poety: „[…] miłość trzeba wymyślić od początku […]”

Istnieją już możliwości techniczne, aby pobudzać bezpośrednio ośrodek nagrody; upraszcza to,
jak się wydaje, maksymalnie całą sprawę seksu, między innymi.

Inna możliwość rozwiązania, to umieszczanie pobudzających elektrod na wrażliwej skórze miejsc
erogennych, i działanie także z użyciem programów komputerowych, w tym z bezpośrednią
łącznością z obiektem pożądania – nawet obustronny seks na odległość za pomocą skype’owania.

Ale są i możliwości, którym przyklasnąłby i Hans Bellmer: androidowa doskonała imitacja
partnera seksualnego.

W czym niby artroboty są gorsze od biorobotów? Wszystkie należą do klasy robotów; jedyna
różnica to wypełniający formę materiał. Funkcje są takie same, procesy wewnętrzne
prowadzące do zachowań ideowo są takie same, zachowania są takie same.


„Zmory”

Zwykły nieprzyjemny i nieprzyjazny dzień: autobusy prowadzone przez niepunktualnych
skurwysynów, nieznających rozkładów jazdy, układanych przez głupków; dostarczanie zbędnych
rzeczy, jak się wydaje, zbędnemu człowiekowi: pseudomatce. Przy wychodzeniu ze szpitala,
oprócz zastarzałego i nowego smrodów kuchennych, skurwysyn ze swoją pulchną brzaną. Ubrany
na czarno, przypominający Kazimierza Ratonia z jego najzłotszych czasów. Na czarnym i
obcisłym, oprócz brudu, można zobaczyć zasiewy łupieżu. Mimika ograniczona, prawdę mówiąc:
brak mimiki. Cera blada. Konsystencja skóry wrzodowato-gruzełkowata. Czarne okulary. Na
zębach bakteryjny i szczątkowojedzeniowy żółtawo-białawy osad z dwóch-trzech lat
niehigienicznego życia. Brzana ubrana w wyblakłoróżową kurtkę z tworzywa sztucznego. Twarz
jakby podrapana, lekko. Kiedy wsiadają do autobusu, który jeździ moją najczęściej uczęszczaną
trasą, boję się, że się o mnie otrą, albo dotkną elementów ciała autobusu, których ja potem
dotknę, zwłaszcza samiec; wydaje mi się, że nie tylko jest zakażony HIV, ale również popadł we
wszechstronny AIDS. Mogła lepiej trafić; mógł lepiej trafić.


Niskie i masywne zawieszenie

Pomimo podeszłego wieku jest całkiem, całkiem. Starszą córkę ma jeszcze lepszą. Ale…
Niepokój może budzić bardzo duże obrastanie dupy sadłem; niestety, wygląda jak antropoidalna
bombka na choinkę, zapamiętana z dzieciństwa i młodości: mała głowa i symboliczne kończyny,
ale brzuch i zad rozdęte. Twarz nosi także znamiona starości, które wszakże nie przekreślają jej
atrakcyjności. Niepokoi to, że wspomniana córka będzie miała podobne zawieszenie za kilka lat;
niepokoi i tamto, że córka na ostatnich fotografiach stamtąd ma zwężone oczy. Jednakże, mimo
tych lęków odnośnie do wyglądu, jest absolutnie zniewalająca zapachem perfum, których używa;
czasem wydaje mi się, że w nadmiarze i że woń czuć z nazbyt daleka i nazbyt długo po przejściu
przemieszczającej się, ale nie, nie…

Piotr Tomczak – Szkice zza węgła (vol. 2)
QR kod: Piotr Tomczak – Szkice zza węgła (vol. 2)