Obracając wszystko w żart
albo brakujący wiersz z tomiku
Marcina Świetlickiego pod tytułem
„37 wierszy o wódce i papierosach”
Mam na imię Krzysiek. Za miesiąc skończę
39 lat. Nie wiem już, ile
ułożyłem wierszy. Na pewno ponad
1000. Wiem, że jeszcze nie udało mi
się napisać prawdziwego sonetu.
Poranek niedzielny. Pijany ojciec
stłukł szklankę. Chodzi boso po kawałkach
szkła lub klęczy na nich. Ktoś będzie musiał
zmieść to z płytek. Wszystkim śmietnikom świata
przeciwstawiam kibel w moim mieszkaniu.
Chociaż ciągle ktoś doń sra, szczy i pety
wrzuca, nie trzeba go wcale opróżniać.
Wszyscy dziwiliby się, że wciąż jeszcze
pracuję, gdybym napisał biografię.
Rozsyłam w krąg uśmiech bez załącznika
hermetycznych słów i różnych papierów.
Kopie wypisów przechowuje szpital,
gdzie raz wszedłem do palarni. „Zginęła
mi zapalniczka. Pewnie ukradł ją ten
skurwysyn!” – powiedział facet, nie wiedząc,
że za nim stoję. A po minach mężczyzn,
do których mówił, poznałem, że mówi
o mnie. Niedzielny wieczór. Ojciec wraca
z miasta i przekonuje małżonkę, że
wszystkie sklepy są zamknięte. A z tylnej
kieszeni jego jeansów znów wystaje
browar. Jeśli leżę i się nie ruszam,
to najczęściej układam wiersz. Wówczas śmierć,
którą oszczędzam, idzie na wab. Ściany
mają uszy z wielkimi kolczykami
świętych obrazków. Bóg wie o nas dużo.
Nie ma w nim krwi. Niech spojrzy na kawałek
szkiełka z atramentem juchy w kolorze
wiatru. Pieniądze? Zarobiłem prawie
5000 złotych (do niczego się
nigdy nie przyznawaj). Diem perdidi. Jem
pierniczki w kształcie serduszek oraz gwiazd.
Piosenka szpetnych powstańców
Na złość Blondynom – niech żyją Bruneci!
Piron
Szatyn liczy sylaby piosenki na palcach
szatynki o nieścisłym umyśle, bezgłosej.
Ty, brunet, dzięki swym czynom staniesz się wzorem!
Był turniej. (Stocz się konno). W nim talarki jabłka
wszystkie wywalczyłeś. Nie masz zębów, lecz kozik.
Idę na szubienicę, zapomniawszy głowy.
Pierzchają Murzyni na mój widok, bom łysy.
Długowłosi wplątują się w moje kończyny.
Jesienią rdzawe liście deptał rudowłosy.
Blondyn wchodzi gwałtem w Wenus na oczach niebian
w godzinie „W”, rozjuszając powstańca-śmiecia.
„Na złość maszynce, która warkoce – niech żyje
bezgłośna żyletka!” – rzekłem. Czapkę włożyłem.
Nie da nam dupy ani Polka, ani Niemka.
Różewicz przyjmuje
łapówkę od Dąbrowskiego
Stary, wybitny poeta spytał młodego poetę,
kim są jego rodzice. To ważne, kim są rodzice.
Moja matka Grażyna. Lat 59. Rencistka.
Schizofreniczka. Ciągle urodziwa, acz niezadbana.
Wykształcenie nieznane. Dawniej powiadała:
„Moje dzieci dobrze się uczą. Mają świadectwa
z czerwonym paskiem”. Kiedy na cenzurce
miałem same dwóje, a brat nie przeszedł
do wyższej klasy, dalej tak mówiła. Mój ojciec
Zbigniew. Lat 60. Alkoholik. Bezrobotny.
Wykształcenie średnie. Raz powiedział,
że nawet tumany studiują. Gadał do mnie:
„Dasz sobie radę. Zawsze dajesz sobie radę”.
Przychodziły doń pocztą kalendarze maryjne
z jakiegoś zakonu, ale w końcu przestały –
nic za nie nie płacił, a płacić można było
co łaska.
Niby jest okay II
We wszystkich środowiskach mam już wilczy bilet!
Własny wiersz jak dokument, który mi zabrania
wstępu gdziekolwiek (nawet tam, kędy nie byłem).
Jeśliby mnie wyklęli brat, ojciec i matka,
znalazłbym wreszcie w domu rodzinnym swe miejsce.
Przeciskam się przez bramę zamkniętą, grubasek,
a miała z otwartymi skrzydłami czekać na mnie.
Jestem złodziejem, który pilnuje sam siebie.
Brak jakichkolwiek śladów to ślad Pana Boga.
W autobusie dziewczyna, przede mną siedząca,
czyta na głos graffiti, które widać z lewej,
lub – śmiejąc się – wystawia kciuk, by odpowiedzieć
choremu chłopcu, co na pstrokatym plakacie
wciąż się uśmiecha, ten sam pokazując palec.
Pijąc z rozporka
świętej Marii
Powiedz mi cokolwiek. Chciej zapisać wiersz
w ostatniej chwili, po cudzej zagładzie.
Chwytam się ciągle brzytwy wyobraźni
lub brzytwy damskich pup, piersi i twarzy,
przez co jestem wieszczem niedoskonałym.
Krzysztof, Krzysiek, Krzysiu (nazwij mnie, jak chcesz)
to ten, który nie chce być sobą. Jakże
obojętny jest już wobec wszystkiego!
Dawniej, z wałkiem puszki piwa w ręce, wciąż
udowadniał, że Ziemia jest płaska i
opisywał tajemny sposób, w jaki
Rosja wchłonie inne kraje i zajmie
świat. Mój wiersz wchodzi do melin. Jest park, gdzie
zapnę rozporek, język ci przytrzasnę.
Potrzeba przywalania z liścia
Panu Krzysztofowi Śliwce
Nie pamiętam dobra, które czynię,
ale zostaną zapamiętane moje dobre uczynki.
Wydaje mi się, że zawsze postępuję źle.
Dlaczego staruszki, na które spojrzę,
odwracają głowę? Dlaczego młodzi ludzie
nawet na mnie nie patrzą? Otóż wyglądam
na takiego, co wymaga pomocy.
„Nie wiem, jak ci pomóc”.
„Nie wymagam pomocy, tylko nocy
z kobietą”. Ruda pieguska z innego miasta –
która do swego opiekuna
raz gada „tato”, raz „mój chłopaku” –
zaczepia mnie i mówi: „Jestem Hinduską, pochodzę
z Indii”. Ja zaś, blady grubasek o cętkowanej twarzy,
pomyślałem: „Jestem Rumunem
ze Szwecji”. Słońce jak ochroniarz już za kilka tygodni będzie
wypraszać z cieni tych, którzy wolą stać w miejscu,
nie zaczepiając
w tej pomnikowej podróży
o piekło. 4 rano, gdy miasto jeszcze nie budzi się
do życia, to mój żywioł.
Lubię chodzić z wolna ciemnymi, pustymi uliczkami.
Kocham jednako pracę, odpoczynek i przywiązanie
do jednego miejsca. „Jestem stara,
a jeszcze nigdy nie byłam we Wrocławiu” – rzekła sprzątaczka
z podwrocławskiego miasteczka.
Mam kartę i 50 złotych. Czym lepiej zapłacić?
„Ważne, żeby pan w ogóle zapłacił”. „Mam ręce i nogi. Czym
ci zajebać?”. Nie wiem. Chodzi o to,
żebyś mi po prostu przyjebał.
Jeśli wybierzesz uderzenie głową,
rozsypie się mój świat.
Bezdomnemu ciekła ślina z ust,
jak mojej matce.
22 lutego 2022