Hudson ciągnęła z sobą zapach morskiego powietrza i wodę, która wciąż jeszcze miała kolor stali. Zupełnie nie odróżniała się od wielkiego kadłuba lotniskowca, przymocowanego do nadbrzeża. W powietrzu było sucho – od dawna nie padało. Słońce czerwieniło  postrzępioną linię budynków Manhattanu i tylko podmuchy zimnego powietrza zdradzały, że wiosna jeszcze nie przyszła.

„Może w ogóle nie przyjdzie?” – pomyślał i wyrzucił niedopałek papierosa prosto do rzeki. Mała iskra rozświetliła się przez sekundę i zostawiając smugę dymu, zapadła się w wodę. Pewnie płynęła teraz dalej, wraz z innymi śmieciami wynurzającymi się co pewien czas w wirze przy pomoście.

„Cała przyroda czeka; może choruje?” – Spojrzał na niebo, na którym nie było ani jednej chmury. – „A my wraz z nią czekamy, może chorujemy”. Z niechęcią i nieomal z trudem odwrócił się w stronę miasta. Nie było słychać zwyczajnych dźwięków wiosennego dnia; Podniósł wzrok i odruchowo zacisnął pięści w skórzanych rękawiczkach; poczuł, że musi zmierzyć się z tym stalowo-szklanym łańcuchem  wyrastającym z betonu. Splunął, nie wiedząc czemu, tak jakoś odruchowo. Spojrzał na zegarek: było późno.

Za długo stał na nadbrzeżu. Teraz będzie musiał pracować nocą. Wszyscy pracownicy opuścili go kilka dni temu. „Niczym szczury z tonącego okrętu” – pomyślał z odrazą. Został zupełnie sam jak dwadzieścia lat temu, kiedy rozkręcał firmę. Student biologii, rozczarowany romantyczną przygodą, jaką miała być nauka, założył własny biznes. Zaczął sprzątać mieszkania po zmarłych.

 W Nowym Jorku były tysiące mieszkań i tysiące rodzin, które nie miały ochoty zajmować się rzeczami po dziadku, babci, wujku czy kim tam jeszcze, chciały tylko możliwie szybko wynająć lub sprzedać mieszkanie. Ludzie ci zazwyczaj mieli dużo pieniędzy i dużo do sprzątania. Obie miriady powierzali jemu.

Może na początku pieniądze nie były duże i naprawdę ciężko pracował, żeby uzyskać pozycję na rynku, ale teraz nie mógł narzekać na zarobki. W mieszkaniach znajdował wszystko: stare modele fordów T w skali 1:67, znaczki, listy, pocztówki, foldery reklamowe, kalkulatory – szczyt technologii A.D. 1972, brudne dywany, czyjeś ukochane wazoniki, okulary, torby, plecaki, buty, krawaty, płyty, kasety, aparaty fotograficzne,  zagubione pasma włosów; słowem: życie zamknięte w stercie gnijących w kurzu przedmiotów.

Słońce zniżało się coraz bardziej, chłód brał górę nad wiosną i nie było już odwrotu od nocy; ciepło miasta gdzieś się rozpłynęło. Postawił kołnierz zbyt lekkiego, za wcześnie wyjętego z szafy płaszcza i zagłębił się w wąwozie Piątej Alei. Koło niego przeszedł bezdomny, kaszląc głośno. Odruchowo zasłonił usta ręką i odsunął się z obrzydzeniem.

Był już na miejscu przed wysokim budynkiem z lat trzydziestych. „Dawniej stałby tutaj uśmiechnięty dozorca” – pomyślał. Teraz przy drzwiach było pusto . Obrócił się. Wydało mu się, że na całej Piątej Alei nie znalazłby ani jednego człowieka. Tylko rozświetlone okna zdradzały ślady istnienia. Wpisał kod na domofonie, wszedł do środka i ruszył w stronę windy. Uświadomił sobie, jaki jest zmęczony. Nie zamówił kawy; zresztą kawa by tutaj nie pomogła, to zupełnie inny typ zmęczenia. Kiedy był naprawdę zmęczony, nie pił kawy

Winda przyjechała i drzwi otworzyły się z charakterystycznym dźwiękiem. Wsiadł do mosiężnej kabiny wykończonej zielonymi przyciskami i wcisnął odpowiedni numer. Prawie ostatnie piętro. Coś zazgrzytało, drzwi zasunęły się i kabina ruszyła powoli w górę, jakby znużona wieloletnią pracą.

Patrzył, jak rozświetlają się kolejne numerki na cyferblacie. Kiedy zgasła siódemka, przypomniał mu się sen z czasów studiów: stał gdzieś w pustym pokoju pełnym rozbitego szkła. Podchodził do parapetu i wyglądał na plac w kształcie ośmiokątnej gwiazdy. W samym środku t fontanna – żelazna iglica bez wody. Po jej ostrych krawędziach spacerowały kruki. W każdym z rogów placu wybudowano kamienicę przypominającą kształtem dziób liniowca. A dalej znajdowała się katedra; albo nie katedra – tego dokładnie nie mógł zobaczyć we śnie, w każdym razie nie wieńczył jej krzyż ani żaden podobny symbol. Prowadziły tam schody i właśnie one były najmniej realne we śnie. Sam nie wiedział dlaczego, ale były tak nierzeczywiste, że odwracał od nich głowę i spostrzegał, że jest w pokoju z łóżkiem i fortepianem. I budził się. Sen się powtarzał kilkakrotnie.

Winda zatrzymała się.

Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mu przez ciało. Poczuł zimno na plecach. Był zły na siebie. Nie lubił poddawać się emocjom, i to tak trywialnym. Winda otworzyła się. Wyszedł niepewnym krokiem. Stanął przed wysokimi brązowymi drzwiami. Położył rękę na klamce. Wyjął z kieszeni pęk kluczy. Koło wejścia piętrzyły się kartonowe pudełka zgromadzone wcześniej przez jego pracowników. Zawahał się. Nawet nie chodziło o lenistwo – rodzina zmarłego starca powiedziała mu, że ten gromadził wyjątkowo dużo przedmiotów, więc robota będzie trudna – po prostu czuł niechęć przed wejściem. Powolnym ruchem zdjął pieczęć koronera i przekręcił klamkę.

Wszedł do środka. Zapalił światło, żarówka z migotliwym ociąganiem rozświetliła pierwsze pomieszczenie. W przedpokoju nie było nic, tylko zielonkawe linoleum, które stopiło się odcieniem z wyblakłymi tapetami. Słabe światło nie objęło kolejnego, do którego wsunął się chwilę za swoim cieniem.  Nie musiał widzieć, echo jego oddechu podpowiadało mu, że pokój jest pusty. Po omacku, niepewnie zaczął szukać kontaktu. Wreszcie jego palce trafiły na zimny przedmiot, zawahał się chwilę. Miał wrażenie, że zapalając światło wygoni z tego pokoju coś co powinno tam zostać.

Nagle wydało mu się, że ciemność wokół niego żyje własnym życiem i w swoim własnym języku prosi go o pozostanie tym, czym się stała podczas narodzin. Wtedy gdy zgaszono wszystkie światła.

”Ciemność śpiewa swoje piosenki”- pomyślał Palce ciągle przylegały do wyłącznika. Wiedział, że zmiany są nie odwracalne. Po chwili przyszła mu nie wiadomo skąd myśl, że są nieodwracalne ale nie mają znaczenia. Złapał nerwowo oddech zupełnie jak niedoświadczony pływak, który za długo pozwolił sobie być pod powierzchnia zimnej wody.

Włączył.

Żarówka, podłoga, czyli parkiet położony w jodełkę, i kaloryfer. I to wszystko. Odruchowo podparł się o ścianę – nic z tego nie rozumiał. Miał zamęt w głowie, czuł, że coś w jego życiu osunęło się z łoskotem  w głąb dalekiej kotliny. Uklęknął na podłodze. Wyjął z kieszeni klucz. Numer mieszkania zgadzał się. Wyjął z drugiej kieszeni pudełko papierosów i zapalniczkę. Z płaszcza wydobył zlecenie. Zdjął zegarek i ułożył to wszystko w linii przed sobą. Tak jakby próbował zapełnić przestrzeń przedmiotami.

„To niemożliwe” –  coś szeptało mu  w głowie. Inny głos, ale nie jego zawołał  

„Dziadek był wyjątkowym zbieraczem to będzie bardzo czasochłonna praca. Mieszkanie jest wypełnione aż po sufit, sąsiedzi nie raz się skarżyli. Proszę posprzątać wszystko. Wszystko co Pan tam znajdzie”. Mówiła w jego głowie wnuczka mężczyzny. Kobieta z rudymi włosami– tak ją nazwał w myślach kiedy przyszła do jego biura.

Powoli podniósł się. Czuł, że jego ciało zaczyna zmagać się z gorączką Wpełzała  nieuchronnie do jego mięśni i naczyń krwionośnych. Wszedł po kolei do kuchni, łazienki, sypialni. Nigdzie nie potrafił znaleźć nawet okruchu życia. Migotliwe tętno coraz bardziej uporczywie rozsadzało mu żyły na skroniach. zaczął biegać pomiędzy pomieszczeniami w nadziei, że dogoni cokolwiek co mógłby zabrać.

Wreszcie padł zmęczony w największym pokoju. Przyległ mokrym od potu policzkiem do podłogi. Jego ręce zaczęły metodycznie odrywać kolejne klepki parkietu. Widział to wszystko przez mgłę. Zupełnie spokojnie jakby zrywał dojrzałe czereśnie zrywał kolejne kawałki drewna łamiąc przesadnie zadbane paznokcie. Wreszcie zorientował się, że klęczy przed ostatnią na środku pokoju. Ujął ją w obie pokaleczone dłonie i podniósł. Pod klepką była mała prostokątna karteczka. Rozwinął ją niezgrabnie drżącymi palcami. Wstrzymał oddech. A raczej powietrze samo przestało wpływać do jego płuc. Patrzył na wróżbę  z chińskiego ciasteczka „Teraz musisz być cierpliwy”.

Drzwi wejściowe zatrzasnęły się – podskoczył zimno zupełnie zawładnęło jego plecami.

„Minęło dokładnie trzydzieści sekund – tyle ile trwa zamykanie drzwi w starych mieszkaniach” – pomyślał. Spojrzał przed siebie i zobaczył. Naprzeciw niego wisiał księżyc, zaglądający przez poniszczone okno.

Chwilę przed świtem szedł wolnym krokiem w stronę metra. Lekko się zataczał, a cała jego twarz była opuchnięta od płaczu. Bezdomny z Piątej Alei, a może jakiś inny bezdomny uśmiechnął się delikatnie.

Andrzej Molenda – Sprzątający
QR kod: Andrzej Molenda – Sprzątający