Horyzont zdarzeń

Dźwięk jak rzeka wylana z koryta
na nowe buty, nowe szwy, stare blizny.
Uciska i uciera, i boli, nowe życie,
które chcesz zdjąć z pleców, kiedy tylko
przechodzisz przez drzwi.

Dzień świstaka, nawet śmierć powtarza
ten sam schemat. Nóż w sercu, rozbity samolot,
kłótnie zakończone pociskami, radiowóz
kończy życie kobiety. Gwiazdy są jeszcze niezmienne
ale dajmy im cały ten czas.

Wdychasz smog, ludzie w maskach krokami
wycierają chodnik. Każdy oddech sunie
w przestrzeni jak smyczek po strunie.
Trujemy się. W zatruciu przecieramy oczy,
widzimy wszystko a najbardziej nic.

Na koniec wydaje nam się dużo, wracamy
w znajome strony, wymazujemy z pamięci
słowa i zdarzenia, ich sprzeczność, których moc
przecieka w teraz. Na horyzoncie zdarzeń
wszystko co może się stać, ma na to wieczność.


Matematyzacja związków

1. Plus 30

Nie ustaje promieniujący żar ulic — – wczoraj umarł tu mężczyzna — – zatrzaśnięty na amen w czarnej kurtce — – zostawił po sobie mosiężną klatkę — – ; równanie sprzeczne.

2. Puls 120

Unikam neurotyków w hełmofonach jak ognia artylerii — – utykających pacjentów heroinowej akupunktury — – jaskrawych blondynek, niebieskowłosych śnieżynek — – każdego i wszystkich.

3. Dzieciństwo

Chodzę do tyłu, do piaskownicy — – zgubiłem tam lewy but i klucze do domu — – w głowie brzmią melodie, modlitwy, których nikt nigdy nie wysłucha — – W piwnicach przetwory ze śliwek.

4. Rzeczy

Meble, poduszki, podświetlane klawiatury — – dzieci sąsiadów, krzyk, dno szklanki. Upijam się dla Anki gwałcicielki. W krzakach. Pod namiotem. Na dywanie. W łóżku. W głowie.

5. Przypisy

Wszyscy jesteśmy wymyśleni — – powtarzam litanie ulubionych kłamstw — – za pół godziny ciepła sześćdziesiąt — – dźgnięty raz obserwuję laminarny upływ krwi — – koniec scenariusza

w perfekcyjnej ciemności szukam twojego imienia w spadających napisach.


Będziemy się bić

Okna, okienka, panienko już wieczór,
świat jest zimny, zamarza na pewno.
Będziemy się bić.
I jutro, kiedy sedno dogoni, razem
w świt, niepotrzebność. Kołatką w drzwi.
Będziemy się bić.

Jeszcze bardziej. Na noc. Jest ciało
i myśl druga żadnej. Kwaśne czereśnie
prosto z drzewa. Ławka z babcią
na niej. Lata dawniejsze od dawnych.

Musimy wyjść. Migają detale. Sny
poplamione metalem krwi. Żelazo –
niech z nas drwi. Koniec końców,
nie zmieni się nic. Śmierć czy nie.

Będziemy się bić.

Na zawsze i do końca. Odwiecznie.
Po kroku krok i następny. Marsz.
Idziemy się bić. Kiedy nic nie zostanie,
że nawet drzazga, wspomnienie

o mamie. O cieple przy piersi pełnej mleka.
O ścianach niebieskich, bolących kolanach
gdzie każdy oddychał, bo Jezus, rynek,
mieć i zostawiać bliskim. Bo tak i bo nie.

Karabin. Moment. wiem, że drżysz.

Będziemy się bić.


Jesteś sama

Ze swoją skórą z budzikiem z włosami
jesteś sama z budzeniem się z koszmarów
nikogo przy tobie nie będzie zimno czy gorąco
jesteś sama nikt za ciebie nie dokończy seriali.

Sama z pracą z piciem i z jedzeniem z kluczami
z wchodzeniem i wychodzeniem jak palec
zatrzaśnięty w drzwiach domu w którym przestaliśmy
mieszkać. Jesteś sama. Z książkami echem odbitym od rur.

Deszczem z telefonu.


Wiersz na pożegnanie

Mam nadzieję, że nigdy nie nauczysz się czytać
po polsku. Wnioski, które mogłabyś wyciągnąć
z moich wierszy są gorsze niż lista efektów
ubocznych paracetamolu. Przestań. Dostaniesz wysypki.

Możesz też umrzeć. Zupełnie bez powodu.
Mam dziecko z murzynką. Długi, które mogły być
spłacone gdyby nie wysłano do mnie ani jednego
listu. Uciekam i gryzę nawet kiedy jestem bezpieczny.

Jeżeli od czasu do czasu uda ci się mnie pocałować,
musisz wiedzieć, że kwaśne mleko jest pełne kultury.
I, że możesz je wypić albo wylać do zlewu. W sumie – –
możesz wszystko. Stanie się, co stać się musi.

Pamiętaj używać kremu na suchą skórę. I jedz dobrze.
I pij dużo wody. I śpij spokojnie. Śpij aż do czasu, kiedy
nie będziesz musiała się budzić. Tylko wtedy pamięć
o zimnie przeszyje cię jak dreszcz raz ostatni.

Żadne wypowiedziane kocham cię nigdy
nie było kłamstwem. Cały ten syf schowany
pod dywanem. Dobrze wiem, co tam robi.
Znów będziemy się bić o środek łóżka.

Nie zapomnisz o mnie. Każdy przeklina od czasu

do nieskończoności.


Myślałem, że zasypiam

Nienawidzę lata. Do skóry zawsze przylepiona cienka warstwa potu
doprowadza mnie do obłędu. Nocom towarzyszy biały szum wiatraka.
Pod przykryciem za gorąco. Na – za zimno. Okna za nisko ulicy.
Otworzysz i obudzisz się bez telewizora, nerki albo się nie obudzisz.

Myślałem, że zasypiam, pełen nienawiści do komarów, nadpobudliwych
dzieci sąsiadów, bezsennych alkoholików żądających należnych im trzy trzydzieści
o czwartej nad ranem, siódmy wieczór z rzędu. Liczebników też nie lubię;
nie potrafię ich jednak nie powtarzać. Miałem sześćdziesiąt cztery lata,

kiedy myślałem, że zasypiam.

O ósmej jak zawsze: kibel, prysznic, koszula, spodnie w kant. Pasek
i krawat. Neseser w ręce pełen niepotrzebnego papieru.
Jak weekend? Widziałeś się z Maćkiem? Dlaczego nie? Zajęty?
Dostał się na toruński? W domu obiad z mikrofalówki.

Zostało pół butelki. Kilka szklanek whiskey skrótem do identycznego jutra.
Spłukać i powtórzyć. Za miesiąc dwa tygodnie w Bieszczadach.
Odpocznę. Może zadzwonię do matki. Nie pamięta już twarzy ani imion.
Tylko dawne daty. Fragmenty ślubu. Plażę w Kadynach. Wiersze

Gałczyńskiego. Mentolowe Mewy.

Kiedy myślałem, że zasypiam nie miałem pojęcia
o eksplodujących arteriach. O związku grawitacji

ze wszystkim, co nie jest ożywione.


Wiersz na święta

Kable choinkowych światełek walają się po podłodze,
w pokoju, gdzie żyje tani wazon i pięć sztucznych róż.
Święta. Udajemy, że jest nam dobrze, że wiemy
gdzie się podziać, gdzie odnaleźć. Mamy jednego kaktusa.

Miałaś nauczyć się dziergać; wciąż czekam na szalik.
Miałem przestać pić, a zamiast butelek znajdujesz przy mnie
kartony po winie. Jeden karton równa się trzem butelkom.
Możesz powiedzieć, że oszczędzam dla środowiska.

Prawdą jest wszechświat, który nigdy nie dowie się o tobie.
Ani o tym, że twoja babcia kupiła nam drogie kotary.
Ani o tym, że twój ojczym pomógł się nam przeprowadzić
przynajmniej trzy razy. Prawdą jest wszechświat. W nim ja,

który nie wie jak cię zostawić.


Biologia podobno nie jest zbrodnią

Warzywa podlewamy morfiną i samolubnymi modlitwami.
Był z nami od pierwszego zęba, pierwszej przespanej
zmiany godzin. Obudzony minutę za późno, zdezorientowany,
bez szansy na przyszłość próbuje trucizn wymazujących

świadomość i pamięć —

Sięganie dna to nie wypad na weekend.

Przytulam dziewczynę na zdjęciu, które znalazłem
między kartkami fantastycznego blasku. Za kilka lat
będzie unikać sytuacji o negatywnym potencjale –
z minimalnym sukcesem. Czy jest tu ktoś

flirtujący z upośledzeniami? Czasami w moich snach
nie ma nic na półkach.

Zgłosiłem sprawę na posterunku gdzie dowiedziałem się, że
genów nie da się ukraść, a ich fuzja z innymi nie jest przestępstwem,
a wręcz przeciwnie – cudem. Biologia nie jest zbrodnią,
nawet jeśli czujesz się oszukany i ziemia sypie ci się spod stóp

na wieko trumny, której nie możesz sam opuścić.


***

Las wrósł mi w rzęsy. I twoja ciemna postać –
głowa w chuście, pochylona nad kurkami,
klekoczący trolejbus, magia Słupska, Słupia
i czarownice, o płucach pełnych wody, rynek;
nosiłem dla ciebie ciężkie reklamówki,
pełne ziemniaków. Zapomniałaś nauczyć mnie
jak kochać. Zapomniałaś powiedzieć do zobaczenia.

Twój ogród pełen marchwi, jabłek, śliwek i ślimaków,
żyje w mojej skórze. Nagie stopy i rozgrzany żwir.
Pod nimi jak każda ze zmarnowanych modlitw,
do siebie. Bob budowniczy czyta przyszłość z gruzów,
rozumie, że budować bierze więcej niż burzyć.

Łukasz Witkowski – Dziewięć wierszy
QR kod: Łukasz Witkowski – Dziewięć wierszy