Do mojego kutasa

Robi się trochę zimno. Dni ze szkła,
a szkło pancerne jak parogen. Słów
szukałem na to wszystko, na co brak
słów. Kapituluję. Co z ciebie za ciul,
co za ciul, że znów piszesz wiersz. A ty,

mój kutasie, cośmy to wyczyniali dziś?
Precz z tanią melancholią, dajże spokój, weź
przestań, śpisz mi w spodniach tak zmęczony tym,
kto cię zażarcie pozbawia twych sperm.

Brak nadziei, brak sensu, brak dziewczyny do
łóżka. Nago, jak woda mknie przez głowę ruch
bioder. Październik. Czterdziestka i już
żadne łóżko nie trzaska nadgodzin.

Kiedyś wiedziałeś wszystko o rozkoszy. Coś
stało się z napięciem, mądrość – ach ten mój klucz do.


Dwatysiącektóryśtam

Dwatysiącektóryśtam. Noc. Gazeta. Lampa.
Dokąd czytasz litery, umysł masz na chodzie.

Telewizor – nie wiedząc, że i ja istnieję –
mieszka w pokoju, w którym widzę wszystko.

Choćby czytelnię, w której zasnęła dziewczyna
i śniły jej się potem biblioteki, w których

każda książka ślęczała nad jakimś tomiszczem,
Proust ziewał nad Leninem, nad Warholem Hitler.

Dwatysiącektóryśtam. Piksele się mnożą.
W pokera z twoją głową grają wiadomości.

Nie wierz w pokój na świecie, wierz w sławę,
jej napęd sprawia, że wciąż coś robimy od nowa.

Tysiąc grubych Elvisów rozsiewa swe blaski.
Rusza okręt wojenny strzelając na wiwat.

Niczego nas to nie uczy, powiedzmy… (tu cytat
słodzony słowem typu wzgarda, bóg, elita).


Do mężczyzny w supermarkecie

I wtedy, muzo-trutko, wpełzł przed moje oczy
mężczyzna korpulentny o twarzy bez treści
i o wzroku jakiegoś Rycha bądź Romana,
a wszystko, o czym myślał, było dla mnie jasne:
podatek, mecz, Elunia, cycki miss okręgu,

brokuł, filtry do kawy – jego usta były
jak cienki, nikły, wątły pęd do życia.
Chciałem się skrzywić w wierszu, chciałem nim
pomiatać, wykpić go – ale nie mogłem,
bo wszystkie jego myśli to są moje myśli,

wcale nie myślę lepiej. Serwus, blady wujku,
pozdrawiam twe magiczne myśli o pościeli.
Tramwaj, ścieżka do domu, trawnik, wycieraczka,
lodówka i kuchenka, tapczan, wreszcie sen.
Ja się wszak boję, że ty nawet nie istniejesz.


I były wiochy, pokiereszowane

samochody, ulice, domy z numerkami,
pozgniatane lusterka, powybijane szyby,
ostatnie autobusy, przegubowe opaski po disco

i łańcuchowe psiska, i hasła, tagi, rozpoznawcze
siki, mieliśmy spreje i szczękościsk, a spreje
miały nas i jeb co ciebie jebie,

a twoja twarz scyzoryk strzelaj albo
emigruj oo, głośniki, dancefloory, odpustowe
karuzele, witryny sklepów brnące przez niedziele

witryny sklepów, klasa średnia kupuj w każdej chwili
zdechłość, nam chce się tańczyć, były mięśnie,
była nadzieja, więc myśmy burzyli.


Masowe szczepienie

Zdechnąć to nie zdechniemy. W ten czwartek,
ani słoneczny, ani zbytnio pluchowaty
(dzień się otworzył jak bezwonna kołdra),
pół dzielnicy wybrało się do Rozenburga
i stanęło w kolejce przed halą sportową De Rozet.

Nowa zaraza. Komu zdrowie dopisuje,
temu… Ampułki stoją równo w rzędzie.
Mężczyźni i kobiety, kobiety i dzieci,
krew ich ciężka jak syrop, łeb w łeb
leżą cisi, słabnący, rozbici wizją końca.

Igła już odłożona, ramię zalepione plastrem,
i zaraz gaz do dechy, hop na autostradę.
Potem w kamiennej skórze szkoły, biura
lub oficyny dostrzegamy zegar,
cieszy nas to subtelne zwycięstwo nad śmiercią.


Objawienie w H&M

Przyszła tutaj, by kupić sobie nową twarz.
Lecz nie było promocji. W takim razie, cóż,
                                sukienkę. A
w przymierzalni psychoza pochwyciła ją.
Tamto światło? Jej skóra? Ta widmowa twarz?

Jak gdyby atak na nią przypuściła śmierć,
tak tam stała, a oddech opuścił jej pierś.
                                Myśląc: To śmierć,
odwiesiła sukienkę ręką jakby martwą.
Kasy jadły pieniądze. Nie psuło się nic.

Wtedy ujrzała w mgnieniu mroku wszystkie te
wieki gdy jeszcze nie istniała. Jasność; spokój
                                ogarnął ją,
spokój jak włosy lalki. Weia, weiala,
walla. Wciąż miała oczy. Poszła więc gdzie bądź.

Centrum ogrodnicze Osdorp

Wiem: każdemu się należy jego własne
piekło. Zostać przy życiu, biec do pracy,
przez cały tydzień chwalić cienką kawę,
przed kolegami cierpieć, a wypłatę zgarniać,
w niedzielę zaś pojechać do szkółki sadzonek

i w tej szkółce sadzonek roślinkę obmacać,
spróbować kawy (zbrzydnąć sobie razem),
podzielić się kanapką, omówić pogodę,
i w nocy zetrzeć spermę sprzed laptopa.

Włożyć i wyjąć, włożyć. To jest dokonanie.
Gapisz się chwilę na to mięso w akcji.
Ścierasz spermę i koniec, zapomniane.

Naprawdę chciałbym, żeby to nie było tak.
I tak też nie jest. Brak ci czegoś, pielęgnujesz brak.


Oud-West

‘Merde à Dieu’ – Arthur Rimbaud

Żyjemy tu wśród Turków, Marokańców,
       Afgańców, Kurdów, sikhów, Pakistańców,
            wciąż pełni obaw. A ja, biały człowiek,

ni Dieu, ni maître, krnąbrny i bez nadziei
       na zaświatowe gaje, śledzę ulicę z poziomu
            trzeciego piętra i widzę, jak wpadają w złość,

modlą się w kółko, leżą na spłowiałych deskach
       i drepczą do jakiegoś domu bożego gdzie czczą,
            wiecznie zbierając datki. Jakieś bóstwo z kwaśną

miną tu mieszka, markotny bóg mojej dzielnicy
       przed którym straszno klęczeć, a ja z piedestału
            mego balkonu patrzę i myślę: to słońce,

weź się, cholera, przyjrzyj, oto idzie słońce,
       wtacza się do pokoju, ależ bym się trząsł od
            tego żaru, jak bym się modlił, gdy to światło

zaraz cicho, bezkarnie zaśrubuje dzień?


przeł. Barbara Kalla i Adam Wiedemann

Menno Wigman – Osiem wierszy
QR kod: Menno Wigman – Osiem wierszy