Nagły szkwał zmarszczył taflę wody, a niebo na ułamek sekundy pociemniało. Jak migawka w aparacie fotograficznym. Ledwo zauważalne mignięcie, ale jakoś znaczące. Przestał aż wiosłować. Spojrzał w niebo. Błękitne jak przed momentem, ale jakiś niepokój wkradł się w krajobraz. Niby nic się nie zmieniło, a jednak. Rozglądał się bacznie wokoło, a w jego wnętrzu dogasał błysk niepokoju pozostawiając szarawą smugę. Ten błysk był równoczesny z cieniem na niebie i szkwałem. Tak samo jak one trwał ułamek sekundy, ale pozostawił ślad. Na ten moment ptaki zniknęły z nieboskłonu, a ryby dały nurka w głębiny. Zwierz leśny skrył się w zaroślach. Jednak trwało to tak krótko, że mało kto zauważył, prócz człowieka w łódce. W nim pozostał ślad niepokoju. Jedynie on, w całej otaczającej go naturze przez moment zastanowił się nad tym migawkowym zjawiskiem. Uczynił to jednak tylko z powodu mgiełki niepokoju unoszącej się w okolicach splotu słonecznego, bo dla całej reszty była to już przeszłość.

Budzik zadzwonił punktualnie o siódmej. Wprawdzie szedł do centrali na dziewiątą, ale potrzebował co najmniej godziny, żeby dojść do siebie i odpowiednio się wyszykować. Musiał właściwie zmienić całkowicie swój image, ukształtowany latami trybu życia bez obowiązków, poza tymi, które sam sobie wyznaczał. Wstał więc energicznie, jak nigdy, wstawił wodę na kawę i przygotował kąpiel. Starannie się ogolił na gładko, wykąpał się, obficie skropił wodą zapachową i zasiadł do śniadania. Każdy normalnie pracujący człowiek, tym bardziej polityk, musi zjeść porządne śniadanie. Usmażył cztery jajka na duńskim boczku i nakroił kilka pajd razowego chleba. Zapach kawy rozchodził się po mieszkaniu. Już od wielu lat nie wstał tak wcześnie rano i nie był tak podniecony tym, co go spotka w nowej pracy. Właściwie to od wielu lat nie pracował dla nikogo, w ogóle. Czuł, a właściwie wydawało mu się, że czuje się jak pracownik. Zdyscyplinowany, gotowy do wypełniania postawionych przed nim zadań. Zjadł śniadanie, wypił dwa dzbanki kawy, włączył komputer i zalogował się na poczcie. Miał dwie nowe wiadomości, obie z Centrali partii. Jedna zawierała instrukcje dla „nowego”, jak poruszać się po budynku, gdzie co jest, gdzie jest miejsce „nowego” i tym podobne. Druga wiadomość zawierała spis zadań na pierwszy dzień. Wyglądało na to, że przed nocą nie wróci do domu. – Zrobię sobie kanapki. – pomyślał. Miał nawet tak zwaną „śniadaniówkę”, małą walizeczkę na kanapki jeszcze z czasów nim popularny stał się catering. Zapakował kanapki w papier śniadaniowy i wsadził do walizeczki. Nagle, gdy tak stał „gotowy” zdał sobie sprawę, że to przyjemne uczucie podniecenia, to jego nowe Ja. Jakby po długich poszukiwaniach, nagle się odnalazł. Czuł się częścią społeczeństwa, zjednoczony podobną godziną wyjścia do pracy, powrotem do domu. Poczuł jak męczące i stresujące jest bycie outsiderem. Jak dużym obciążeniem było dla niego pozostawanie w opozycji do społeczeństwa i jego nawyków. Odetchnął z ulgą, jakby jakiś ciężar z ramion zrzucił. Poczuł jakby jego byt stał się w pełni usprawiedliwiony. Nie czuł frasunku „całym złem świata”, czuł radość o nieznanym mu dotąd obliczu. Radość z czekających go nowych zadań i obowiązków. Tak, właśnie obowiązków, których, okazuje się, dotąd mu brakowało. Takich, o których nie musi sam decydować, musi je tylko wykonywać. Od wymyślania ma teraz Centralę. Ona zdecyduje, wytyczy i wskaże kierunek, on ma za zdanie tylko podążać za Centralą. Bardzo go to wyluzowało. Ta świadomość minimalnej odpowiedzialności za samego siebie. Z decydenta i wykonawcy stał się tylko wykonawcą.

Wyszedł na jasno, słońcem oświetloną ulicę. Rzadko wcześniej oglądał takie światło, a ma ono w sobie coś niepowtarzalnego, coś czystego. Przejrzystość jeszcze niezmąconą spalinami i tonami kurzu, który podniosą samochody i piesi. Napełnił tym powietrzem płuca. Za godzinę, może dwie stanie się zawiesiste i gęste, osiadające na języku kwaśnawym smakiem, wciągane do płuc w minimalnych dawkach. Rozkoszując się widokiem współobywateli śpieszących jak on do pracy, ruszył dziarsko w kierunku Centrali. To jakieś piętnaście minut piechotą. Mijani ludzie wydawali mu się tak przyjaźni i bliscy, że mimowolnie uśmiechał się do nich. Nie otrzymał ani jednego uśmiechu zwrotnego, ale zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Sprężystym krokiem, nieubłaganie zbliżał się do nowego miejsca pracy. Pracy?! Do miejsca działania, samorealizacji, a może i kariery!!! Czuł jak wypełnia go nieznana moc. Tysiące optymistycznych myśli i obrazów przelatywało mu przez głowę. Widział jak uwija się w ukropie zadań, jak doskonale sobie radzi i jest doceniany. W przypływie nieznanej euforii zobaczył siebie, przez chwilę, na samym szczycie wśród owacji i gratulacji. Z uśmiechem tryumfu na twarzy dotarł do siedziby Nowej Partii. Miał jeszcze około pół godziny do rozpoczęcia pracy, więc czas na zgłoszenie się do kadr i objęcie stanowiska. Wszedł do budynku przez dobrze sobie znane główne wejście. Znów euforyczny dreszczyk go przeszył. Nie musiał się przemykać i ukrywać w przebraniu. Wchodził jako członek Nowej Partii, a ochroniarz w recepcji mógł jedynie ukłonić mu się i powiedzieć -„Dzień dobry Panu”.

Mgiełka niepokoju, którą czół w okolicy splotu słonecznego nie rzedła. W miarę jak wiosłował, a czas upływał, jakby wręcz gęstniała. Wprawdzie nigdy przedtem nie czół czegoś podobnego, i może, dlatego traktował gęstniejącą mgiełkę, jako coś naturalnego, co po prostu pojawiło się jak chmury na niebie, czy nagła ulewa. Nie czuł jeszcze jej obcości, nie konstatował tego, że wdarła się do jego świata niepostrzeżenie i pochodzi z innego wymiaru. Zresztą mgiełka szybko zaczęła zmieniać się w pusty balonik. Sam balonik był ciągle niewielki, ale pustka wewnątrz była ogromna. On sam, tak jej jeszcze nie wyczuwał, ale całe otoczenie wiedziało o tym natychmiast. Płynął jak wcześniej przed siebie, czyli plecami do przodu w niezamierzonym kierunku, i nie byłoby w tym żadnej różnicy gdyby nie to, że wszystkie żywe stworzenia pierzchały mu z drogi. Nawet te, które mijał w odległości, jakby nie chcąc się z nim spotkać, oddalały się zachowawczo, nawet ryby zanurzały się w głębinę. Wszystko wokół niezauważenie zmieniło swój stosunek do niego. Pierwsze chyba co zauważył to powietrze, które zaczęło stawiać opór, przez co wiosłowanie stało się cięższe. Nie chodziło o wiatr przeciwny, ale o nieruchome powietrze, którego wcześniej jakby nie czół, a teraz zrobiło się nijako gęstsze. Wyraźnie zaczął odczuwać jego masę i tą gęstość. Czół to, jednak jeszcze nie zastanawiał się nad tym. Płynął dalej równo wiosłując, a miarowe ruchy wprawiły go w stan dziwnego otępienia. Nigdy nie planował gdzie płynie, ale zawsze wiedział, dokąd. Teraz nawet tego zdawał się nie wiedzieć, albo było mu to obojętne. Nigdy wcześniej tak się nie czół. Przestał na chwilę wiosłować i otarł pot z czoła. Łódka siłą rozpędu posuwała się bezszelestnie. Wyjął wiosła z wody, położył na burtach i w tym momencie poczuł otchłań wody pod sobą. Irracjonalny strach ścisnął go za gardło, pustka w baloniku zabulgotała ciemnym granatem. Poczuł że unosi się w małej łupince, a pod nim bezmiar wód jeziora. Nie pamięta nawet, od kiedy pływa łodzią jako część przyrody, i nigdy wcześniej nie odczuwał żadnego dysonansu. Woda, ryby, ptaki, owady, rośliny i on to była jedność. Dziś w jakiś sposób zaczęło się to zmieniać, jakby jakiś duch, który towarzyszył mu do tej pory oddalił się w niewiadomym kierunku. Jak to duch niezauważalnie, bez podania przyczyny. Rozejrzał się niespokojnie dokoła. Ściana lasu ciemniejąca z końcem dnia, wydała mu się pełna tajemniczych i trwożnych energii, a może nawet istot. Nagle odgłosy, które znał od zawsze, również wydały mu się niepokojące i ogarnął go powtórnie lęk, i został z nim. Rozejrzał się nerwowo po linii brzegowej w poszukiwaniu dogodnego miejsca na nocleg, bo zmierzchało i robiło się coraz ciemniej, coraz groźniej. Znalazł przerwę w zwartej roślinności i skierował się w tamtą stronę. Zacumował łódkę do drzewa i natychmiast nie wybierając suche czy żywe, zaczął łamać gałęzie, zbierać z ziemi, by rozpalić ogień. Robił to w pośpiechu, nerwowo usypując pokaźny stos. Czynił przy tym mnóstwo niepotrzebnego hałasu. Zwykle spokojnie zbierał tylko suche opadłe gałęzie, starannie dobierając odpowiednie rozmiary i ilość, a ogniska palił małe, tyle żeby się ogrzać i coś ugotować. Tym razem lęk dyktował mu zupełnie coś innego. Nakazywał rozpalić jak największy ogień, który swym rozmiarem i jasnością skutecznie odpędzi rzekome zagrożenia czające się w ciemnościach. Wcześniej miejsce na ognisko starannie oczyszczał ze ściółki, a przy okazji płoszył małe stworzenia i owady ratując im w ten sposób życie. Teraz zgromadzoną kupę gałęzi podpalał w pośpiechu nie zważając na nic. Mrok gęstniał i czerniał. Ogień po chwili buchnął jasnym wysokim płomieniem. Odskoczył i w świetle ogniska dalej zbierał, łamał gałęzie. Nie gromadził ich na zapas, ale od razu ciskał do ognia, którego jęzory sięgały już dwóch metrów, a snopy iskier strzelały o wiele wyżej. Dopiero teraz zaczął zbierane drewno odkładać na zapas, a sam nieco się rozluźnił. Staną kilka metrów od ogniska, bo żar buchał potężny i rozejrzał się czujnie dookoła. Miał wrażenie, że słyszy prócz pieśni ognia, jakby tupot milionów odnóży, łapek i łap, szum setek tysięcy skrzydeł. Istotnie wszystko, co żyło i nie sczezło w ogniu, uciekało od niego jak najdalej. Nasłuchiwał, ale jego uszu dobiegała tylko pieśń ogniska. Huk płomienia, trzaski pękających od gorąca konarów, syk snopów iskier. Usiadł w blasku ognia i zaczął strugać nożem koniec solidnej, dość grubej gałęzi. Po chwili trzymał w rękach włócznię i przyglądał się jej w świetle płomieni. Zaostrzony koniec włożył do ognia i przytrzymał na tyle, żeby wierzchnia warstwa drewna zwęgliła się nieco. W ten sposób utwardził grot włóczni. Jeszcze raz spojrzał na efekt i wykonał ruch w powietrzu jakby dźgnął jakiś niewidzialny obiekt. Lęk w baloniku przestał się rozszerzać, a nawet jakby minimalnie zmniejszył objętość. Podświadomie zanotował tą zależność. Uzbrojony i nieco spokojniejszy, postanowił na wszelki wypadek zbadać najbliższą okolicę miejsca, w którym miał zamiar obozować przez noc. Ujął mocniej włócznię w obie dłonie i wbił wzrok w czarną ścisnę lasu jakby ją prześwietlał, czy skanował. Po chwili skierowawszy ostrze ku ciemności ruszył przed siebie. Postanowił wejść w las na jakieś sto metrów, a potem zataczając półkole dojść do brzegu jeziora, by stamtąd zacząć patrol półkolami od brzegu jeziora do brzegu, stale zbliżając się do środka, którym było ognisko. Stąpał ostrożnie acz stanowczo, i po chwili otoczyły go ciemności. Widział krąg światła ogniska, ale on cały zanurzony był w czerni. Lęk w baloniku znów zaczął się rozszerzać wywołując lekki dreszcz na całym ciele i mimo chłodu nocy, obfite pocenie. Teraz nie słyszał szumu ognia, otoczyły go szmery i inne tajemnicze dźwięki. Jedne dawały się łatwo przypisać zwierzętom, ale inne wydawały się nieziemskie. Las nocą żył intensywnie i to też napawało go coraz większym lękiem. Mocniej ścisnął włócznię, a ostry koniec wysunął dalej przed siebie. Skronie pulsowały mu podwyższonym ciśnieniem krwi uwydatniając żyły na czole. Oddech przyspieszył tak, że momentami by słyszeć coś prócz niego, przestawał oddychać. Słyszał wtedy dźwięki lasu, ale i dudnienie własnego serca zasilanego adrenaliną. Zbliżał się już do brzegu jeziora, kiedy tuż obok niego z ciemności, z wrzaskiem potwornym zerwał się jakiś ptak, zaskoczony nocną wizytą i z trzepotem skrzydeł odleciał w niewiadomym kierunku. Zdrętwiał cały w ułamku sekundy, jak porażony piorunem. Czuł, że ledwo panuje nad zwieraczami. Stał tak sparaliżowany i uzmysłowił sobie, że gdyby ten ptak to nie był ptak, i nie odleciał, a zaatakowałby go, to on nie byłby w stanie się obronić. Nic nie zdołałby zrobić! Strach kompletnie go pozbawił kontroli nad własnym ciałem i umysłem. Skąd on się wziął?! Nie mógł się uspokoić. Zaczął walić z wściekłością, na oślep włócznią po krzakach i kępach traw, zabijając kilka ślimaków i pasikoników. Nie wiadomo czy chciał w ten sposób się wyładować, czy też prewencyjnie próbował pozbawić życia inne stworzenia kryjące się, jak ten ptak i mogące mu zagrażać. Dopiero teraz z całą mocą dotarło do niego, że nawiedziła go jakaś obca, nieznana mu dotąd siła. Czuł miejsce w okolicy splotu słonecznego, gdzie się zagnieździła. Jakby tuż pod sercem. Nigdy wcześniej nie czuł lęku przed naturą, której był częścią. Noc była dla niego tak jasna jak dzień, i pozbawiona tajemnic. Dlaczego nagle to się zmieniło? Nie bacząc, że nie dokończył obchodu, zaczął najkrótszą drogą wracać do ogniska. Widział jego blask między drzewami i zdało mu się, jakąś postać siedzącą przy ognisku. Przywarł do pnia najbliższego drzewa i zamarł w bezruchu. Wpatrywał się w przybysza, ale właściwie nie był pewien czy rzeczywiście ktoś siedzi przy ognisku, czy to tylko cienie płatają figle ożywione płomieniem.

Wielkie drzwi gmachu zamknęły się za nim z cichym kliknięciem. Powoli omiótł wzrokiem pokaźny hall i nabrał pełne płuca nowego powietrza. – Tak pachnie moje nowe życie. – pomyślał, i sam się tą myślą zadziwił. Trwało to ułamek sekundy, po czym ruszył powolnym, dumnym krokiem w kierunku recepcji i ochroniarza. Ten wpatrywał się weń jakby go skanował i dane porównywał z zawartością swojego (zresztą niewielkiej pojemności) dysku wewnętrznego. Kiedy podszedł do kontuaru ochroniarz niespodziewanie wypalił –Dzień dobry Panu. Dział kadr jest na pierwszym piętrze w pokoju 102. Miłego dnia życzę. – to ostatnie, zdawało się, powiedział ze złośliwym uśmieszkiem w kąciku ust. Rzeczywiście zaskoczony nawet nie podziękował, jak android skręcił ku schodom na górę. Ochroniarz spod kontuaru wyjął kanapkę, odwinął z folii aluminiowej i zaczął kęs po kęsie, metodycznie, pochłaniać ją. Idąc po schodach na pierwsze piętro skonstatował, że zatraca poczucie celu swej misji. Był tu przecież jako szpieg w przebraniu, a teraz idzie do działu kadr, gdzie klamka zapadnie i ostatecznie stanie się częścią czegoś, co do tej pory uważał za niebezpieczne dla ludzkości. Jednak dziwna radość i lekkość, którą odczuwał od rana skutecznie przyćmiły wątpliwości. Dodatkowo wnętrze budynku, które poprzednio postrzegał jako diaboliczne, obce i niebezpieczne jak paszcza lwa, teraz wydało mu się przyjemnie ciche, chłodne, pachnące dywanami i kawą. Nasiąkał tą biurową wonią. Zupełnie obce mu środowisko, jawiło się teraz jakby było jego częścią od zawsze. Znalazł pokój 102. Na drzwiach widniała tabliczka z napisem: „Dział kadr”. Zapukał. Zza drzwi nie wydobywał się żaden dźwięk. Zapukał raz jeszcze i nie usłyszawszy odpowiedzi, nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły z lekkim syknięciem jakby zamknięte hermetycznie. Powoli je uchylił, były ciężkie, ale zawieszone na łożyskowanych zawiasach, poddały się zadziwiająco lekko. Zupełnie jak drzwi sejfów bankowych. Nagle, obleciał go strach jak przed egzaminami w szkole. Pojawił się wraz z uchyleniem drzwi, zupełnie jak przed wizytą na „dywaniku” u dyrektora. Poczynając od głowy, wsunął do wnętrza przez uchylone drzwi całą swą osobę, zupełnie jak wąż, sycząc ledwo słyszalnie – Dzień dobry. Nikt mu nie odpowiedział, podobnie jak na wcześniejsze pukanie. Rozejrzał się po słabo oświetlonym pomieszczeniu. Było kolosalnych rozmiarów. Sufit ginął w mroku wiele metrów nad głową, a i ze ścianami bocznymi było podobnie. Jedyne oświetlenie pomieszczenia stanowiły niewielkie kinkieciki przytwierdzone na wysokości dwóch metrów, do regałów stojących od siebie w półtorametrowych odstępach, i wydaje się ciągnących się w głąb sali, w nieskończoność. Zupełnie jak w jakiejś biurokratycznej katedrze, tworzyły jej filary. Na półkach zalegały niezliczone ilości akt. Akt personalnych. – Halo! Jest tu ktoś?! Dzień dobry!!! – zaczął wołać, jednocześnie posuwając się w głąb sali między rzędem regałów. Szedł przed siebie, bo zdawało mu się, że w oddali światło jest jakby jaśniejsze. Zawołał jeszcze kilkakrotnie, cały czas idąc i usłyszał przytłumione zapewne odległością – Tutaj, tutaj! Śmiało niech Pan wytrwale idzie przed siebie! – Przyspieszył nieco i po chwili ujrzał koniec regałów oraz biurko oświetlone lampką, a za nim siedzącą wychudłą postać. – Ołówek jestem. – usłyszał, kiedy już się zbliżył. Za biurkiem zawalonym aktami, siedział niesamowicie chudy i wysoki urzędnik, w wiekowej marynarce i zarękawkach. Cerę miał szarą, a skórę na twarzy pomarszczoną. Ołówek spojrzał na niego spod ciężkich, ledwo uchylonych powiek i nagłym ruchem wsadził głowę do otworu maszyny stojącej tuż obok biurka, a wyglądającej jak wielka temperówka i nacisnął duży, czerwony przycisk. Rozległ się szum, i nim zdążył się rzucić na ratunek Ołówek ponownie wcisnął czerwony przycisk i wyjął głowę z otworu. Poprawił resztkę włosów i odchrząknął sadowiąc się na krześle. – Mam alergię, a tu tyle roztoczy, że muszę co chwila się odkurzać. – wyjaśnił zupełnie spokojny, pociągając nosem. Zaskoczony chwilę nie mógł wydobyć z siebie ani słowa, a wypadało się przedstawić co najmniej. Już otwierał usta by to uczynić, ale pan Ołówek był szybszy – Wiem, wiem jak Pan się nazywa. Pańskie dokumenty są gotowe, oto teczka. – podał mu szarą teczkę z papieru makulaturowego. – Tam znajdzie Pan wszystkie instrukcje i potrzebne przepustki. Są tam także talony na posiłki w naszej stołówce.- poinstruował, spoglądając przy tym na zegarek, jakby chciał sprawdzić czy nie zbliża się pora posiłku. Widać że jedzenie w partyjnej stołówce jest dla niego czymś bardzo ważnym, bo dodał z namaszczeniem w głosie – Ważne żeby przestrzegać godzin wydawania posiłków…. i zjadać do końca. Mamy doskonałego kucharz, a właściwie kucharkę i ona nie lubi jak się zostawia na talerzu. – koniec zdania wypowiedział jakby ostrzegał. Z kieszeni spodni odezwał się sygnał telefonu. Numer zastrzeżony. -Dzień dobry tu Komnata, szef pańskiego wydziału. Czy jest Pan już w budynku? – Zdziwił się, bo nie podawał numeru swojego osobistego telefonu. – Tak. Jestem w dziale kadr. – odparł zmieszany. – To proszę po załatwieniu formalności, stawić się u mnie w gabinecie. – polecił Komnata. Ton głosu, zdradzał cechy szefa. Właściwie, czemu miałby być wylewny, czy specjalnie miły. Ołówek spojrzał na niego jakoś tak z politowaniem. Nie przejął się tym zupełnie, i spytał – Nie wie Pan gdzie jest gabinet szefa… znaczy mojego szefa, Pana Komnaty? – Ołówek poprawił się na krześle, przyjmując wyprostowaną pozycję i odparł poważnie – Gabinet szefa wydziału jest na najwyższym piętrze budynku. Tam są same gabinety szefostwa poszczególnych wydziałów i całej Partii. – Po wygłoszeniu tej kwestii na jednym oddechu, opadł i sflaczał na krześle ponownie. Ściskając teczkę pod pachą szedł znów między niekończącymi się rzędami regałów z aktami. – Prosto, prosto a do drzwi Pan trafisz..!!! – słyszał oddalający się głoś Ołówka. W oddali zobaczył światełko nad drzwiami, świecące napisem „wyjście ewakuacyjne”. Przez chwilkę pomyślał, że to nie te drzwi, ale zaraz jakby zza ściany dobiegł go głos Ołówka – To właściwe drzwi!!! Ewakuacja!!! – Na koniec jakby chichot. Nacisnął na klamkę i drzwi lekko ustąpiły. Wyszedł na korytarz i skierował się w kierunku schodów. Nie chciał jechać windą, wolał dla pozbycia się klaustrofobicznego uczucia, które opanowało go w dziale kadr, postanowił przejść się schodami. Budynek zresztą nie był wysoki, jedynie pięć pięter. Właściwie to cztery, a to piąte było nadbudówką, i tam mieściła się władza partii. Ciekawy był jak tam jest, czy mają skórzane meble i dębowe biurka. Dziwne, ale nie zastanawiał się zupełnie, jacy to ludzie. Zazwyczaj to było głównym przedmiotem jego zainteresowania, jaki jest człowiek, a status materialny z nim związany był na drugim miejscu. Tymczasem teraz zupełnie go to nie obchodziło. Jednak nie zauważył tej zmiany w swojej osobowości. To też było dziwne.

Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 7)
QR kod: Paweł „Kelner” Rozwadowski – @Homo@ (vol. 7)