Umiem się wyłączyć, gdy ktoś obok mnie rozmawia po angielsku czy niemiecku. Słowa odmiennie akcentowane i pozbawione rodzimych „ąści” wlatują do moich uszu, ale dalej już nie. Mózgowe receptory traktują je jak pozbawione znaczenia brzęczenie much. Z językiem polskim taka sztuczka się nie udaje. Dziwiłbym się gdyby się udawało, na język polski mój mózg jest wyczulony, właściwie nasączony jest polską mową jak gąbka. Dlatego z podróży po Polsce, nawet krótkiej, wracam z “głową pełną wrażeń” choć niekoniecznie “cały w skowronkach”. Słyszę za dużo.

Niektóre treści z polskich pociągów muszę przemilczeć, żeby we własnych oczach nie wyjść na zrzędę i tropiciela tanich sensacji. Opowiadam co konieczne i to raczej pośpiesznie, bo dyżurny ruchu już daje sygnał do odjazdu, drzwi się zatrzaskują, skład rusza. Walizka na półce, kurtka na haku, torba z prowiantem pod ręką, żeby dotrwać do końca podróży. Na kolanach książka, w butelce woda, w futerale okulary, których jeszcze nie potrzebowałem, kiedy zaczynałem swoją przygodę z polskimi kolejami.

Od ilu lat korzystam z usług PKP? Niech będzie, że od czterdziestu. Tyle minęło od dziecięcego zachwytu widokiem czarnego parowozu wtaczającego się z sapaniem, szumem i stukotem na stacyjkę gdzieś między Zieloną Górą a Wrocławiem. Tamtych wrażeń, zapachu węglowego dymu, widoku kłębów pary wodnej, atmosfery przedziału z ławkami z cienkich lakierowanych deseczek oraz widoku drzew, słupów i wiaduktów śmigających za oknami nic nie wymaże mi z pamięci. Półtoragodzinna podróż pociągiem dla sześciolatka stanowiła doznanie porównywalne z oglądaniem fascynującego filmu. A biorąc pod uwagę, że w tamtych czasach jedynym fascynującym filmem były przygody Bolka i Lolka (marne 10 minut i to łącznie z napisami), pociągowa przyjemność była dłuższa i pełniejsza. To wtedy w moim młodym ciałku niepostrzeżenie wykluwał się bakcyl podróży. Czujne matczyne oko jakoś nie zapobiegło zakażeniu.

Jako nastolatek podejmowałem wyprawy dłuższe, samodzielne i wręcz samotnicze, naznaczone chęcią bycia gdzieś dalej i gdzie indziej. Najczęściej niosło mnie w okolice Kłodzka lub jeleniej Góry, potem decydowałem się na wyprawy dłuższe. Etos “człowieka w drodze” pozwalał mi się utożsamiać z bohaterami twórczości Kerouaca i Stachury. Z literackich obrazów czerpałem zapał, siłę i cierpliwość do wielogodzinnego przesiadywania w przedziale lub stania na korytarzu. W czasach psychicznie dusznych jazda pociągiem dawała poczucie wolności, a ważny bilet był jak Red Bull – dodawał skrzydeł.
Było w tym podróżowaniu sporo naiwnego idealizmu. Listy, ćwierć wieku temu pisało się jeszcze papierowe listy, do poety poznanego w Toruniu podpisywałem “Easy rider“, on – ponieważ równie chętnie podróżował – odpisywał jako “The Traveller”. Możliwe, że on był Easy Riderem a ja Travellerem. Z perspektywy czasu jest to doskonale nieważne. Jeździliśmy pociągami przemierzając, jak Maleńczuk w późniejszej piosence, „Polskę wzdłuż i wszerz.” Czasami odwiedzaliśmy się: ja jego na wsi pod Olsztynem, on mnie w Górach Izerskich, w Kotlinie Kłodzkiej lub w jakimś mieście ze Starówką i barami mlecznymi. Za złudne poczucie swobody gotowi byliśmy znosić drobne niewygody. Poznaliśmy zamarznięte pociągowe kible, ponure dworcowe bary, puste perony, po których hulał wiatr, wrzeszczących pijanych rezerwistów, głupotę matek z dziećmi i czepialstwo milicjantów.

Ale to już konkluzja współczesna, wtedy narzekanie na warunki jazdy wydawało się tyle daremne, co bezcelowe. Były takie, bo inne być nie mogły: odbiegające od komfortowych a często zdecydowanie urągające. Moje pokolenie wie, jaką szkołą przetrwania była w latach 70-tych i 80-tych jazda pociągami. Tymi dziennymi, zatłoczonymi i spowitymi kłębami ludzkich wyziewów i tymi nocnymi, w których wiało amoniakiem, grozą i beznadzieją. Wspólnota pokoleniowa często zbudowana jest z błahostek, ale tamte podróże błahostką pod żadnym pozorem nie były, dlatego nasze pokoleniowe więzi są tak silne. Winniśmy za to wdzięczność PKP. Za wcześnie jednak na westchnienia typu “To se ne wrati…” Stan polskich kolei, z małymi lokalnymi wyjątkami, jest taki sam jak za czasów naszej młodości. PKP nadal szydzi ze swoich pasażerów, warunki nadal urągają, z Lublina do Wrocławia jedzie się 8 godz. 40 min, przejazd z Głogowa do Ustki trwa 16 godzin. Tyle co lot z Warszawy do San Francisco, z przesiadką w Chicago.

Konduktorzy nie zachowują się już jak ormowcy na służbie, nie wali z ich przedziału służbowego przepoconymi skarpetami i kiełbasą z czosnkiem, ale wonie z korytarza, skoki temperatur w przedziałach, postoje w szczerym beznadziejnym polu i “zawrotna” szybkość osiągana przez rozklekotane składy jest ta sama, co w słusznie minionych latach osiemdziesiątych. Dochodzi do tego wszystkiego coś, czego dawniej nie było: widok niszczejących, pokrytych bazgrołami budynków stacyjnych, oraz betonowe płoty ciągnące się kilometrami wzdłuż torów okalających składy złomu, nawozów i wszelkiego śmiecia. Estetyka nie jest mocnym punktem polskiego krajobrazu postindustrialnego. Ale co by nie rzec o bałaganie wzdłuż torowisk, najgorsze ze wszystkiego są dialogi podróżnych. W pociągu, który już się rozpędził i turkocze rytmicznie da się wytrzymać: książka pomaga przenieść się w rzeczywistość daleko przedpociągową, kiedy w średniowiecznych lasach na średniowiecznych kupców i pielgrzymów napadali średniowieczni zbójcy w czarnych, przepoconych i śmierdzących starym mięsem zbójeckich płaszczach. Do pielgrzymów wędrujących do grobów swoich świętych posiekanych przez pogan mam szczególną słabość: to „ludzie w drodze”, przemierzający szlaki w poszukiwaniu swojej krztyny wolności osobistej. Podróż w ich towarzystwie jest fajna.

Gorzej gdy skład się zatrzyma i z sąsiedniego przedziału dobiegnie monolog pani omawiającej sytuację służby… Nie, nie sytuację, tu pasuje fraza “położenie służby zdrowia” z naciskiem na położenie. Z szybkości wyrzucanych słów, tembru głosu i głośności wiadomo, że lektorka ma o systemie lecznictwa w Polsce zdanie niepochlebne, a co więcej, nie pozwoli, aby ktokolwiek z jej przedziału miał zdanie odmienne. ”Bo proszę pana tak być nie powinno, żeby tylko jeden doktor był na dyżurze, kiedy tylu pacjentów czeka. Mówię panu, ludzie tracą cierpliwość, a każdego boli…”

Słuchając takich wystąpień i obserwując swoje reakcje zadaję sobie pytanie, czy w czasach, gdy podróżowanie pociągami przyjmowałem bezkrytycznie, takich gadatliwych matron nie było? Może byłem głuchy? A może, o zgrozo, w wodospadzie bezsensownej paplaniny nie dostrzegałem niczego zdrożnego a co gorsza byłem skłonny podzielać punkt widzenia pani “trybunki ludowej”? Wstyd, okropny wstyd za błędy młodości.

Pociąg rusza, pochłania mnie znowu lektura, przedzieram się przez dzieje sekt heretyckich wczesnego średniowiecza, marszczę brew dowiadując się o metodach, jakimi posłużył się Kościół rzymski, aby odszczepieńców skutecznie nękać a potem całkowicie unicestwić. To w tamtych okolicznościach padł słynny rozkaz wzmożonego moralnie obrońcy wiary “Palcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich!”

Zerkam za okno. Pełne słońca pola. Lasy polskie i zagajniki polskie obsypane złotymi i brązowymi liśćmi – osłoda podróżnej gehenny niewliczona w cenę biletu. To już trzecia godzina nieruchomego siedzenia w wypełnionym ludźmi przedziale. Dlaczego nie pozostałem tym niewinnym, wszystko-akceptującym dziecięciem? O ileż łatwiej byłoby podróżować. Tym bardziej, że nastąpił kolejny postój i znów zamiast rytmicznego stukotu kół dobiega mnie głos niezmordowanej orędowniczki nowych porządków w szpitalnictwie. “Ja nieraz mówiłam lekarzowi, żeby moją córkę przeniósł do kliniki, a on nic, mówi, że sam będzie leczył, że trzeba poczekać na wyniki, a ja się pytam, czemu te wyniki robią tak długo, pielęgniarki tylko spacerują po korytarzach i herbatę parzą, i dopiero, proszę pana, jak jej się pogorszyło, to ją odesłał do chirurga w tym samym szpitalu, chirurg, nie powiem, dobrze zoperował, na zdjęciach ładnie wyszło, ale ile się dziewczyna nacierpiała…”
Pociąg szczęśliwie ruszył, nawet ruszył z impetem, jakby te setki ton metalu, sklejki i tworzyw sztucznych również zapragnęło pozbyć się bezpowrotnie gadającego babsztyla. Kibicowałem tej domniemanej strategii, chciałem żeby osobowo-pośpieszny wypluł jak najprędzej ze swojego tapicerowanego wnętrza tę rozgadaną zakałę, żeby zostawił ją na jakiejś zapyziałej stacyjce i pomknął dalej rozsiewając za sobą iskry szczęścia i swobody. Kibicowałem i nie zamierzałem popadać w rezygnację. Jestem z PKP złączony na dobre i na złe. Nie mogę, niesiony kaprysem lub wielkopańskim oburzeniem, zdeklarować głośno, że “ja już więcej w tych warunkach nie pojadę…” Bo pojadę i to nie raz. Z konieczności i z ciekawości. Bakcyla się nie wybiera, bakcyla się połyka i zostaje przezeń osaczonym od środka.

Skład, minąwszy most w Dęblinie mknął szybciej przez kieleckie lasy, zatem to nie była autosugestia: setki ton materii nieożywionej opowiedziało się wyraźnie po mojej stronie. Jednak zbawienie nie nadchodziło: na kolejnych przystankach (Radom, Włoszczowa, Koniecpol) miałem jeszcze usłyszeć o wręczaniu koperty lekarzowi, który był nieuprzejmy, o kłótni z recepcjonistką, która kazała o 5 rano zająć kolejkę oraz powtarzaną w formie refrenu pochwałę chirurga, który, nie powiem, dobrze się spisał i w dodatku grosza nie wziął, ale ile się dziewczyna nacierpiała. Znam też historię umierania jej świętej pamięci męża, który też się nacierpiał, nie powiem, tyle że inaczej. Powinienem chyba napisać książkę pt. “My adventures with the polish railways”. Gatunek fantasy.

Przed Częstochową uznałem, że zdwojony wysiłek pociągu okazuje się niewystarczający. Trybunka ludowa pokonała współczesną technikę, jej słowotok stał się intensywniejszy. Przyśpieszała, kiedy pociąg przyśpieszał a na postojach nadrabiała stracony w jej mniemaniu dystans. Wyrzucała swoje głupie słowa z determinacją, jakby szła z pociągiem w zawody, kto szybciej i kto więcej. Czy ona słów, czy on kilometrów. W tej obłędnej rywalizacji nie mogłem brać udziału. Resztkami sił zdjąłem walizkę, przeszedłem do innego wagonu i ulokowałem się w pustym przedziale.

Powróciłem do kojącej w tych okolicznościach lektury o pacyfikacji Katarów ogniem i mieczem. Katarzy byli chrześcijanami, których wysokie morale i niechęć do władzy feudalnej zagrażały papiestwu w trzynastym wieku. Dlatego na polecenie Innocentego III (wyborne imię dla rzeźnika) słudzy Kościoła rzymskiego posługując się szantażem, prowokacją, konfiskatą i wreszcie akcją zbrojną wycięli i wypalili innowierców, co do jednego. Pozbawiona konkurencji instytucja papieska mogła rosnąć w potęgę i znaczenie. Aż do teraz, do XXI wieku, kiedy szala przechyliła się w drugą stronę i ciąży w dół. Miejsce Katarów zajął Internet, ale Internetu nie można posłać na stos.

Miarka się przebrała. Zamknąłem książkę. Zatopiłem wzrok w plastikowej butelce z Cisowianką. Ruchomy widok zza okna odbijał się w wodzie mineralnej do góry nogami i kręcił wewnątrz balonika butelki jak karuzela. Migały w nim kolory jesieni i poety Białoszewskiego: od liści, od dębu, od marchwi. Od pól ciągnęły zapachy palonych ziemniaczanych naci. Mijaliśmy wiadukty, zagajniki, pojedyncze drzewa i słupy trakcji elektrycznej. Nasłuchiwałem, czy rozlegnie się charakterystyczny gwizd lokomotywy. Jeśli się rozlegnie, będzie znakiem, że rytmiczny turkot kół nie ma związku z upływaniem czasu. I nadal trwa podróż, którą rozpocząłem czterdzieści lat temu.

Mirosław Drabczyk – Człowiek w drodze
QR kod: Mirosław Drabczyk – Człowiek w drodze