K. B. – Małgorzacie
(o rzeczywistości wirtualnej)
Wtedy, pamiętasz,
otoczył nas elektroniczny pejzaż.
Wszystko w nim było jak tutaj,
tylko bardziej miękkie i przezroczyste.
Palce mogłaś zatopić w kamieniach jak we mchu,
a góry przypominały mgłę:
na wskroś leciały przez nie duże świetliste ptaki.
Otuleni elektronicznym powietrzem,
brodziliśmy w dziwnej przestrzeni –
nierealni, w stanie nieważkości,
wysyłani przez nieznane fale.
Otaczały nas przezroczyste ściany.
Ty też byłaś przezroczysta,
jakby z mgiełki,
chodziłaś o nic się nie potykając,
a naelektryzowane słowa
były jak tchnienie wiatru –
mierzwiły nasze włosy, trawę,
poruszały twoją sukienką.
Doznaliśmy niesłychanej lekkości:
mogliśmy się wzajemnie przeniknąć,
stopić w jedno.
I gdyśmy to zrobiliśmy,
ktoś nas nagle wyłączył.
K. B.: pożyczka
Nocą we śnie przychodzą umarli.
Pożyczam od nich pieniądze.
Pytam:
– Kiedy wam oddać?
– Nie spiesz się.
Oddasz, jak do nas przyjdziesz.
Mamy czas.
Ich pieniądze wyrzucam w błoto.
Płacę za powietrze, za wschody słońca
i parę łyków źródlanej wody.
Z każdym dniem
mojego życia rosną im procenty.
Mówią:
– To dobrze, że masz u nas długi –
tyle właśnie dla żywych znaczymy.
K. B. przygląda się Małgorzacie wynoszącej śmieci
Nim wyszła, długo sterczała przed lustrem:
poprawiła makijaż, dobrała kapelusz,
obejrzała się z każdej strony,
jakby miała za chwilę wsiąść do karety
albo zagrać na skrzypcach.
Patrzyłem, jak zmierza w stronę śmietnika
dostojnym krokiem arystokratki.
Inaczej zaczęło wyglądać podwórko,
wyliniałe koty, brudne niebo nad miastem.
A menele buszujący w śmieciach
rozstąpili się, robiąc przejście,
niczym gwardia honorowa.
Ten czy ów nawet się ukłonił.
Patrzyłem i tak sobie myślałem:
ach, kobiety,
co znaczą ich usta, włosy, sposób chodzenia,
zwierciadła, balowe suknie,
ich powrót ze śmietnika?
Z wczesnych wierszy K. B.
W tym wierszu budzę się rano,
widzę chmury, słyszę wiatr,
piję kawę, patrzę w okno.
W tym wierszu
piszę wiersz o tym,
jak sobie idę nad rzekę.
W tym wierszu wychodzę z domu,
żeby cię kochać, Małgorzato,
choć nigdy cię jeszcze nie widziałem.
W tym wierszu
leżę na łące
i myślę:
jakie smutne jest niebo,
kiedy cię jeszcze nie ma,
Małgorzato.
K. B. o samotności, która go porzuciła
Moja Samotność,
z którą kiedyś mieszkałem,
lubiła siadać przy oknie
i milcząc patrzeć na ulicę.
Czasem w księżycowe noce
chodziła po pokojach,
otwierała lodówkę,
szafę z ubraniami,
przymierzała sukienki
i kapelusze –
w ciemności,
przed lustrem,
które dziwnie świeciło.
Zamykała się nieraz w łazience
i płakała,
wołasz ją – nie odpowiada,
jakby była daleko.
Pewnego dnia znikła,
nie zostawiwszy żadnego listu.
Policja przeszukała staw,
opuszczone budynki,
piwnice,
nigdzie jej nie znaleźli.
W domu
została po niej puderniczka,
wyschnięta szminka,
otwarta torebka,
skarpeta zaczęta na drutach,
bałagan w szafie,
w której nie mam odwagi posprzątać.
Dziwnie zniknęła –
nie wyszła drzwiami ani nawet przez okno –
moja Samotność bez imienia,
kiedy cię raz zobaczyłem,
Małgorzato.
K. B.: czy pamiętasz, Małgorzato?
Czy wciąż pamiętasz
wiersze, które dla ciebie pisałem?!
Byłaś w nich wiatrem,
czystym niebem po deszczu,
nieprzeczytaną książką,
sadem zaglądającym w okna,
co raz to nową kwitnącą rośliną,
aniołem (ale banalne!)
Porównywałem cię do obrazów z madonnami,
do muzyki, której słuchając
mężczyźni i kobiety gubią płeć.
Porównywałem cię do ciebie samej,
i to było najtrudniejsze.
Pamiętasz, jak się kiedyś zezłościłaś:
– Nie jestem żadną muzyką…
Chcę mieć ciało…
Raz, pamiętasz, napisałem,
że wszędzie
noszę ze sobą twój obraz.
Rozgniewałaś się nie na żarty:
– Co ty ze mną wyprawiasz,
bez mojej wiedzy, świntuchu…
Daj mi żyć…
I to już wszystko – po tylu latach
siedzimy naprzeciw siebie, milcząc,
wreszcie oboje równi.
Gdzieś to już widziałem
Ludzie mówią, że się nawzajem zjedli.
Za młodu wstydliwie
pożerali się wzrokiem,
zwłaszcza on ją:
usta, twarz, piersi.
Potem, dając upust namiętności,
wysysali się wzajemnie ustami,
aż do mózgu,
zlani w jedno ciało,
wiecznie nienasyceni.
Nazywali to miłością,
ale w końcu dopadło ich życie:
pretensje, bieda, awantury.
Teraz, kiedy są starzy,
ciągle się z sobą gryzą –
z przyzwyczajenia, z samotności,
z nudów –
głusi jak pień.
I kiedy uchodzi z nich życie,
od rana do nocy się żrą.
Ciała wyjadł im czas
i są podobni do okryć
wiszących obok siebie.
Jedno nie spuszcza oka z drugiego,
wlepiają w siebie tępe spojrzenia,
już prawie po śmierci,
już u bram piekła.
przełożyła Izabela Korybut-Daszkiewicz