***

wykarczowali wszystko. podobno przez chudość
gałęzi i ich niezdolność do unoszenia ciężaru ciała,

a to wisiało przecież długo. kiedy je zdejmowali,
rwało się na kawałki jak przemoczony papier,

przepadało ludziom przez ramiona i dopiero na ziemi
na powrót stawało się stałym. na naszych oczach

ciemność zmieniała się w poranek. trzymałeś mnie
mocno za rękę, jakbyś znów przedawkował miłość.

powiedziałeś, że wykarczowali wszystko
i teraz już zawsze będziemy się bać.


piękny chłopiec

byłeś pięknym chłopcem,
miałeś ciało pokryte tatuażami, a okoliczne dzieci
nazywały cię kolorowanką. dotykały i wyliczały
każdy fuck, jakby słowem zarabiały na utrzymanie.
płaciłeś im skittlesami i klepałeś po włosach,
mówiłeś: bierzcie i jedzcie, a one brały i jadły,
a potem szły do domów i opowiadały o chłopcu,
który za dotykanie rozdaje cukierki.

w sąsiedniej wsi takiego jak ty powiesili
na drzewie. była niedziela i wiał mocny wiatr,
jego ciało bujało się w rytm kościelnych dzwonów.
kiedy przechodzili obok rwali jego koszulę,
spodnie, rwali nawet skarpetki. patrzyli potem
na pokolorowane nogi, a bóg malował mu
sine obłoczki. teraz jesteś piękniejszy,
mówili.


czterdzieści jeden

powiedziałeś kiedyś, że jeszcze nigdy nie widziałeś tak
smutnego ciała. że to ciało zamieszkiwać może tylko ktoś, 
komu brakuje miłości.

lucrum cessans

między nami nie ma już niczego.
marzyłam o kocie, a nie o dziecku, mówisz,
a twoje usta zdają się falować. chciałabym wierzyć,
że w środku jest ciebie mniej o jedno serce,
o tupot stóp na butwiejącej posadzce,
o pierwsze świadome jestem,
kocham.

nasze miasto kurczy się, rozprasza.
zaginam więc czasoprzestrzeń, by przez chwilę
znaleźć się bliżej jego centrum. jestem pewna,
że jeszcze możesz oddychać. mrugasz nerwowo,
jakbyś pod powiekami nosiła grzech pierworodny,
nieuzasadniony lęk.

tkwię tutaj z tobą, za drzwiami noc
zmienia się w poranek. zaczekam aż zaśniesz,
tylko wtedy szepty zza sąsiednich ścian milkną
w obawie przed rozpoznaniem. masz wiele ciał
a każde z nich własną historię. tej jednej
nigdy mi nie opowiesz.


poecile montanus

A.

tamtej wiosny wyłowili nas z połogu.
nasze matki przypominały oceaniczne rozdymki,
w otwartych ustach obracały monety. plątały języki.

z wiekiem przeszliśmy w inny stan skupienia ‒
jako pierwsi zmierzyliśmy odległość miast na tętnicach.
myślałem wtedy, że czas odmienia nas przez przypadki;

że sikorka syberyjska w ciągu roku wyprowadza jeden lęg,
a samiec przynosi jej pokarm. zimowaliśmy w Monachium.
wiążąc palce w supły wygrzebywaliśmy z ziemi

pierwsze kiełki pierwiosnków. beztroska niosłaś w sobie
wszystkie kolory Kandinsky’ego, kurs kolizyjny. dzisiaj
jesteśmy lekkostrawni jak popiół, wacik nasączony sokiem;

porankami przychodzi po nas biała śmierć. szepcze
nasze imiona. chwytasz mnie wtedy za rękaw ‒
trzepot linii poziomych odwraca uwagę od okna.

Anna Musiał – Pięć wierszy
QR kod: Anna Musiał – Pięć wierszy