Pan Ferdynand de Couture to mężczyzna bardzo wysoki, wytworny, momentami wręcz wykwintny, z piękną linią pełnych ust (ust pełnych frazesów), ekscentryczną grzywą czarnych loków, gdzieniegdzie szpakowatych (pod czerepem zaś pstrokato i fiu-bździu), z przodu po hiszpańsku salwadorzy się dumny wąs, który choć z przodu, to odsyła dalego; do tego światowy poliglota,  kawę nieodmiennie zamawia po niemiecku („Kaffee weiß, bitte”), piwo zwyczajowo po hiszpańsku („Una cerveza, por favor”), do kobiet przemawia prawie wyłącznie po włosku („Mi sono perso. Mi diresti dove abiti tu?”), myśli głównie po łacinie („Trahit sua quemque voluptas”), kocha się (niechętnie) po francusku, a po wszystkim wychodzi po angielsku, by zatrzeć nieprzyjemne wrażenie oraz zagłuszyć wyrzuty sumienia, tak na wszelki, gdyby się pojawiły (nigdy się nie pojawiają).

Pan Ferdynand nie ma żadnych zahamowań, za to uprzedzeń w nim bez liku. Bywa małostkowy. Bywa pompatyczny. Nie bywa małomówny. Jest egocentrykiem i fantastą. Wydaje mu się, że potrafi zmanipulować każdego. Przypisuje sobie cudze zasługi. Nie potrafi zachować dyskrecji. Krótko mówiąc, nie jest człowiekiem, któremu powierzylibyście cokolwiek cennego, jak choćby sekret czy list.

Pan Ferdynand de Couture — mężczyzna, jako się rzekło, bardzo wysoki, wytworny (tym razem wystrojony w modny garnitur od Armaniego, oczywiście bez pasków) — siedzi właśnie naprzeciwko młodej dziennikarki, która indaguje go w sprawie ostatniej jakże wybitnej książki, opublikowanej niecały miesiąc temu i zbierającej nad wyraz pochlebne recenzje. Przed chwilą, gdy przybyła na spotkanie trochę spóźniona, usprawiedliwiając się korkami w mieście, wstał kurtuazyjnie, przeciągnął lubieżnie, grzecznie przedstawił, uprzejmie poczekał, aż to ona wyciągnie dłoń na powitanie, zaś po kilku zdawkowych słowach wstępnych, na jej: „Bardzo miło mi pana poznać”, odparł w swoim stylu: „Cała przyjemność po mojej stronie. Taką przynajmniej mam nadzieję”, uśmiechając się przy tym lubieżnie, czyli trochę szelmowsko, a trochę obleśnie, następnie szarmancko i nieco zbyt gwałtownie odsunął jej krzesło i łagodnie poprosił, by usiadła, sam stał, dopóki ona się nie usadowiła.

— Więc twierdzi pan, że jest to powieść feministyczna? — ona, założywszy jedną długą nogę na drugą długą nogę, obnosząc się tym samym z własną dwunożnością, od razu przechodzi do rzeczy, wskazując na leżący na stoliku tom i odczytując pytanie z kartki (zaczął się zastanawiać, czy czytała jego książkę i czy sama napisała pytania, czy też ktoś je dla niej przygotował, co — przyznajmy — urągałoby wszelkim standardom dobrej roboty).

Takie rozpoczęcie rozmowy w ogóle go nie zaskakuje. Ferdynanda de Couture’a w ogóle trudno czymś zaskoczyć. Napisał już zbyt wiele poczytnych książek, by czemukolwiek się jeszcze dziwić, udzielił zbyt wielu wywiadów nieomal pogłębionych, by wpadać w zakłopotanie, które to stany uważa w głębi ducha za przywileje młodości, niedoświadczenia oraz braku obycia. Zresztą, prawdę mówiąc, zamiast rozprawiać o literaturze, zamiast toczyć te nudne i nikomu do szczęścia niepotrzebne pogawędki o niczym, wolałby wpatrywać się niemo w swoją atrakcyjną rozmówczynię, wyobrażając ją sobie w bardziej sprzyjających okolicznościach, najlepiej na miękkim posłaniu, w towarzystwie poduszek i mocnych drinków, w stroju niby się nienarzucającym, lecz zdecydowanie zobowiązującym do rękoczynów.

Rozmówczyni, co naturalnie od razu odnotował — nie na darmo przecież szczyci się swoim wyrobionym okiem znawcy — ma między dwadzieścia pięć a dwadzieścia osiem lat, drobne piegi i zadarty nosek. Ubrana jest konserwatywnie, w zbyt długą i luźną sukienkę nieokreślonej barwy zjełczałego mleka, ma lekki makijaż i ogólnie rzecz biorąc stara się wyglądać przede wszystkim profesjonalnie, czyli jak najmniej ponętnie. A jednak czyta pytania z kartki, to niezbyt mu się podoba, jest przekonany, iż brak inicjatywy świadczy o słabości charakteru, och, ten pan Ferdynand. On sam, jak to ma w zwyczaju, odpowiada z głowy, odpowiedź, to również oczywiste, sformułował był jeszcze zanim przystąpił do pisania książki, taki z niego zapobiegliwy sukinsyn.

— Jest to na wskroś i do głębi feministyczna opowieść o dojrzewaniu w cieniu mężczyzn, o wychodzeniu z kokonu podległości i służalczości, opuszczaniu gniazda zależności, przekraczaniu granic nabytego i wytrenowanego wstydu. Feministyczna, bo bohaterce, początkowo biernej, niezdecydowanej, podporządkowanej, niesamodzielnej i zanurzonej w kompleksach, udaje się wziąć haust świeżego powietrza emancypacji, przetrwać największą próbę, symbolizującą rytuał przejścia, indywidualną transgresję, a co więcej, dokonuje tego bez pomocy żadnego męskiego przewodnika, odrzuca przecież nachalnego samozwańczego cicerone, który z pozoru usiłuje jej pomóc, lecz tak naprawdę — taki jest, czego możemy się domyślać, jego prawdziwy zamiar, w głębi duszy, o ile mężczyźni posiadają dusze — tak naprawdę jego celem jest umacnianie jej podległości i posłuszeństwa, do czego był przyzwyczajany już od najmłodszych lat, podobnie jak ona do służalczości i usłużności. Widzi pani, najbardziej w literaturze pisanej przez mężczyzn, z nader nielicznymi wyjątkami, mierzi mnie nieobecność kobiet, nieobecność rozumiana nawet nie jako brak, lecz transparentność.

— Co pan przez to rozumie? — więc z jednej strony jest gotowa zdobyć się na inicjatywę i nie patrzyć na kartkę, plus dla niej, a z drugiej brakuje jej charyzmy, nie ma zbyt wiele odwagi na drążenie i dygresje, jest uległa, to jemu pozostawia miejsce na odegranie głównej roli, by mógł się delektować własnym słowotokiem, pan Ferdynand wewnętrznie oddycha z ulgą.

To pytanie, Bogiem a prawdą, wytrąca go jednak z rutyny przyzwyczajeń. Nie przywykł do precyzowania myśli. Woli napawać się niedopowiedzeniami i pławić w nieinteligibilności. Ona jednak wydaje się tego nie wiedzieć bądź, co gorsze, ignorować. Pan Ferdynand de Couture nie przywykł nie tylko do precyzowania myśli, lecz również do tego, by ktoś ignorował jego przyzwyczajenia, zwłaszcza jeśli tym kimś jest młoda i atrakcyjna dziennikarka, istota stworzona do zachwytów nad nim i jego dziełem, nie do wyrażania zwątpienia. Nie może puścić tego płazem, będzie musiał ją uświadomić, choćby boleśnie. Ale to dopiero w swoim czasie. Wszystko w swoim czasie, mówią jego gadzie oczy. W tej chwili oznaczałoby to falstart. Pan Ferdynand nie lubi się spieszyć. Woli nasycić się jej strachem, dać jej fory. „Den Vorzug geben”, przypomina sobie zwrot z języka niemieckiego.

— One, to znaczy kobiety, niby się w literaturze pojawiają, ale tak naprawdę nie są postaciami z krwi i kości, nie są podmiotami, nie mają prywatności, ich ciała są publiczne, służą oglądaniu i dotykaniu, ocenianiu, komentowaniu i wykorzystywaniu. Bądź gwałceniu i mordowaniu, zwłaszcza u autorów iberoamerykańskich i francuskich, to doprawdy najgorszy rodzaj prostaków i mizoginów. Podobnie zresztą sprawa przedstawia się u Rosjan.

— A Małgorzata od Bułhakowa?

— Proszę tak nawet nie żartować. Małgorzata jest tylko cieniem Mistrza, dba o niego, opiekuje się nim, ale co tak naprawdę o niej wiemy? Czy jej marzeniami i pragnienia wykraczają poza postać ukochanego?

— Lecz czy samo to, że to ją wybrał na uczennicę, nie nobilituje jej?

Przyszła pora na kontratak.

— Nie spodziewałem się po pani aż takiej naiwności i zadowalania się byle czym. Rozczarowujesz mnie. Zaraz mi pani powie, że staruchę od Dostojewskiego nobilituje fakt, że została ofiarą Raskolnikowa, madame Chauchat to, iż stanowi piękny klejnot socjety w sanatorium w Davos, a Annę Kareninę okoliczność, że zaproszono ją na bal. Ta sama Anna mówi: „Jestem złą kobietą, jestem kobietą zgubioną, ale nie lubię kłamać i nie znoszę fałszu, on zaś (mąż) żyje po prostu kłamstwem. Przecież on wszystko wie i wszystko widzi: jakież są jego uczucia, skoro potrafi rozmawiać z takim spokojem? Gdyby zabił mnie, gdyby zabił Wrońskiego, mogłabym go przynajmniej szanować. Ale nie, potrzebne mu są tylko kłamstwo i pozory”[1]. Czy naprawdę zadowalają panią schematyczne i bezbarwne postaci kobiece, cierpiące bądź to na jakiś kompleks — Ofelii, Diany czy Gryzeldy, obojętnie — bądź na zespół rycerza i rozpustnika? Nie musimy zresztą uciekać się do konkretnych przykładów, wystarczy porównać obszerność opisów wyglądu mężczyzn i kobiet w dziełach literackich. W tym sensie nie są to tyle ich, czyli kobiet, ciała, co raczej obiekty użyteczności publicznej. Mówią z reguły niewiele, a jeśli już, to o fatałaszkach i mężczyznach, swoich skrywanych uczuciach, wielkiej miłości do płci przez Boga wybranej, w końcu Bóg, jeśli wierzyć mitowi, stworzył Ewę z żebra Adama…

— Ale tylko według starszej tradycji, zamieszczonej w rozdziale drugim Księgi Rodzaju[2]. W pierwszym, należącym do młodszej tradycji, czytamy, iż szóstego dnia stworzył oboje, być może na raz albo, jeśli sugerować się kolejnością, w jakiej są wymienieni, chwilę wcześniej Adama, ale nie ma nic o żebrach ani o tym, by Adam hasał po Raju i nazywał zwierzęta[3].

Tego pan Ferdynand de Couture ma już dość. Nie znosi impertynencji i gdy się mu przerywa. Jak ona, głupia gęś — przypomina sobie wyrażenie znane skądinąd — śmie zwracać się do niego w ten sposób? Postanawia przyspieszyć akt wymierzania kary.

— Moja droga, to tylko metafora. Tak czy inaczej, ja mam dość tej bezpodmiotowości, ich — czyli kobiet — inercji, absolutnego podporządkowania, dlatego postanowiłem stworzyć prawdziwą heroinę, odrzucającą przyzwyczajenia, oczekiwania, przekonania, wreszcie i urojenia kręgu kulturowego, w którym została wychowana, a który mówi jej, jak ma wyglądać, w co się ubierać, komu dygnąć, a komu obciągnąć. Przepraszam, widzę, że panią zawstydziłem. Możemy przejść na ty? Proszę wybaczyć, że tak bezpośrednio to proponuję, ale sama pani rozumie, przywilej wieku.

Ona nie zgłasza zastrzeżeń, tak naprawdę nie ma nawet czasu na ich sformułowanie, ponieważ on od razu kontynuuje, by czym prędzej wymierzyć karę oraz by nie pozwolić jej na żadne wątpliwości.

— Znakomicie. Ferdynand jestem. Chodzi mi o to, że… Dlaczego ma być Penelopą, skoro może być Odysem? W mojej książce Ulisses jest kobietą, na nikogo nie czeka, nie przyjmuje zalotników, sama dysponuje przestrzenią własnej anatomii, bierze w posiadanie, rozporządza, zgadza się bądź nie, przystaje lub odrzuca. Nie jest Heleną, Lottą czy Emmą, przypomina raczej połączenie intrygantki i manipulatorki od Szekspira oraz Wandy od Sacher-Masocha, rozkosznie znęcającej się nad protagonistą. To ona podejmuje decyzje, licząc się z ich konsekwencjami, jest niezależna i suwerenna, nieskrępowana pasami męskich wyobrażeń. Na marginesie — zastanawiałem się, czy taka postać nie powinna być lesbijką, ponieważ, tak o tym myślałem, być może kontakty seksualne z mężczyznami same w sobie stanowią odbicie maskulinistycznych fantazmatów i niejako wymuszają na autorze retorykę serwilizmu i pasywności w odniesieniu do żeńskich bohaterów.

— Ostatecznie jednak nie zdecydował się pan… nie zdecydowałeś się na takie rozwiązanie.

Następuje moment zawahania. W tym momencie zawahania pan Ferdynand musi sięgnąć do pokładów wyobraźni i sformułować przekonującą a akuratną odpowiedź. Nie ma pomysłu. Pan Ferdynand nieczęsto nie ma pomysłów. Najczęściej sypie iskrami pomysłów jak hamujący nagle pociąg. Ona go pociąga. Z widocznym ociąganiem kontynuuje jednak wątek.

— Rzeczywiście, po głębokim namyśle zrezygnowałem z tej idei. Uznałem w końcu, po naprawdę wielu godzinach walki z samym sobą, że taki wybór byłby tylko wybiegiem, sugerującym, iż jedynym ratunkiem dla kobiet, jedyną szansą na wyzwolenie się, jest negacja. Ja natomiast chciałem, by bohaterka stanęła dumnie twarzą w twarz z problemami, by afirmowała własną seksualność poprzez związki z mężczyznami, a nie wbrew nim czy niejako obok nich.

— Jednocześnie twoja książka to opowieść drogi…

Nie podoba mu się kolejna nagła zmiana tematu. Pan Ferdynand jest załamany kondycją intelektualną rozmówczyni. Rozmówczyni wygląda na zadowoloną z tego, że on jest załamany jej kondycją intelektualną. Mimo to nadal pociąga go jej młodość, młodość kobiety, której za chwilę da pstryczka w nos, a ona nie będzie wiedziała, co ją trafiło.

— Tak, bohaterka sama zstępuje do piekła tradycji patriarchalnej, peregrynuje jak tysiące kobiet przed nią, w poszukiwaniu własnej niepodległości i samostanowienia. Swoją drogą, uważam, że to w tej masie krytycznej tkwi prawdziwa siła, w solidarności kobiet, nie ma nic gorszego, zgodzi się pani ze mną, niż kobiety dręczące inne kobiety, bo mężczyźni… Mężczyźni zwyczajnie dbają o swój źle pojęty interes i wykorzystują pozycję, którą zdobyli siłą, ale powiedz mi, co skłania jedną kobietę do zaprowadzenia swojej córki na rzeźnicki zabieg okaleczenia narządów płciowych, a drugą do jego przeprowadzenia? Co każe matce wyżywać się na córce, która zaszła w niezaplanowaną ciążę albo pouczać córkę, by ta dbała o męża, bo inaczej on znajdzie sobie inną, posłuszną i usłużną? Tyle razy to słyszałem, że mam dość. Albo inaczej, dlaczego codziennie pojawiają się nowe doniesienia o zabójstwach honorowych…

— O tak zwanych zabójstwach honorowych, które są istotnie zabójstwami, ale, przyzna pan… przyznasz, że z honorem nie mają nic wspólnego, są aktami zwykłego tchórzostwa.

— Tak, tak, oczywiście. To może podam inny przykład. Dlaczego kwestionujemy kwalifikacje osoby na kierowniczym stanowisku wyłącznie wtedy, gdy zajmuje je kobieta? Zaczynamy się zastanawiać, czyją jest protegowaną — żoną, córką, kochanką — oto odwieczna idea kobiecego dopełniacza saksońskiego, koszmar mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet, którzy przez stulecia byli okrutni i brutalni, w ten sposób wymuszali posłuch i wspinali się po szczeblach kariery, wspomagani przez takich jak oni psychopatów, a teraz ci sami psychopaci płaczą i drżą, gdy okazuje się, że — celowo używam tego sformułowania — słaba płeć potrafi im dorównać w tym okrucieństwie i tej brutalności, jakże to niemęskie!

— Dysponujesz jakąś diagnozą?

Ferdynand de Couture dużo czyta. Teraz czyta jej w myślach, a przynajmniej próbuje. Już wie, że skutecznie zastawił sidła. Ona już mu nie umknie ze sprytnie zmajstrowanej pułapki. Łapie się na własnym samozadowoleniu. Gdyby mógł, złapałby się za klatkę piersiową, by uspokoić skołatane serce. Lecz on nie ma serca, tylko nerwy jak postronki.

— Oczywiście. Winne tej sytuacji są kultura i jedna z jej istotnych składowych, czyli religia, cementująca obecny stan rzeczy, wręcz marząca o powrocie do status quo ante, czyli do życia w mentalnych jaskiniach, w ciasnym gorsecie przyzwyczajeń i ograniczeń. Religia, której zarządcami są, w ogóle nie powinno nas to dziwić, mężczyźni i to raczej nie najmłodsi, ludzie o tak a nie inaczej ukształtowanej osobowości, takim a nie innym sposobie myślenia, takiej a nie innej konstrukcji psychicznej i wrażliwości, czyli nadgorliwi, autorytatywni, bezrefleksyjni oraz cyniczni demagodzy.

— Diagnoza jest. A terapia?

Rozmówczyni złapała haczyk. Pan Ferdynand już wie, że ona wyjdzie z tego spotkania pokiereszowana. On zaś wyjdzie bogatszy o nowe doznania. Rozczarowania mu niestraszne. Napisał już zbyt wiele poczytnych książek i udzielił zbyt wielu wywiadów nieomal pogłębionych, by coś go mogło rozczarować. Jak to było w „Lochach Watykanu” Gide’a? „Przejrzałem twoją ostatnią książkę. Jeżeli po niej nie dostaniesz się do Akademii, nie ma dla ciebie usprawiedliwienia, żeś wypisał te brednie”[4]. On liczy na coś znacznie lepszego.

— Terapię stanowi moja książka, która jest głośnym i zdecydowanym głosem protestu przeciwko tej kulturze, tej tradycji, jej założeniom i przejawom, w XXI wieku powinniśmy wyrosnąć z ciągnięcia dziewczynek za włosy. Proszę pomyśleć, ile razy usłyszała pani od własnej matki albo nauczycielki w szkole, od kogokolwiek, że „tak nie wypada, dziewczynki się tak nie zachowują”.  Pamiętam taką sytuację ze szkoły podstawowej, ile to lat temu było? Ponad trzydzieści. Jak mówiłem, przywilej wieku. Otóż zaatakowała mnie koleżanka z klasy, coś jej powiedziałem, pewnie coś wrednego i nie na miejscu, jak to dzieci mają w zwyczaju, no ale na pewno nie aż tak, by rzucić się na mnie i okładać pięściami, a ona rzuciła się na mnie i zaczęła okładać pięściami, ja starałem się bronić tak, żeby nic jej nie zrobić, wie pani co powiedziała nauczycielka, która interweniowała? Powiedziała jej, że „powinna się wstydzić, bo dziewczynki się tak nie zachowują”. Gdyby to chłopcy się szamotali, rozdzieliłaby ich i ukarała, ale niezbyt dotkliwie, bo testosteron, bo chłopcy tacy już są, muszą się wyszumieć i tak dalej, ale na pewno nie byłaby aż tak okrutna, na pewno nie kwestionowałaby ich autoidentyfikacji, nie uderzyłaby w ich tożsamość, w ich obraz samych siebie. Czy naprawdę chcemy żyć w takim świecie, w świecie, w którym kobieta decydująca o sobie i podejmująca niezależne decyzje, zasługuje na miano co najwyżej dziwki, łatwej, puszczalskiej czy, według starszej terminologii, pani nie pamięta, rozpustnicy? W świecie, w którym słowem najlepiej pasującym do zachowania dziewczynki jest niestosowne? Proszę wybaczyć moje zdenerwowanie, to dla mnie bardzo ważne.

Nadszedł kulminacyjny moment. Starannie przygotował scenę pod ostatni akt. Mógłby się jeszcze co prawda wycofać, oczywiście, że by mógł, w końcu ma w zwyczaju zawsze pozostawiać otwartą furtkę uciekiniera, mógłby, ale nie chce. „In for a penny, in for a pound”. Pan Ferdynand de Couture nigdy się przed niczym nie cofa, zwłaszcza przed bezeceństwami, zwłaszcza w towarzystwie powabnych, młodych, zbyt inteligentnych i oczytanych kobiet, szczególnie dziennikarek. W jego światowej głowie poligloty pojawia się jeszcze pytanie: Dlaczego „Cerber”? Jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mu na myśl, brzmi: Bo strzeże bram do nieba kobiet. Udaje jeszcze, dla przyzwoitości, drobne zawahanie. Po czym wypala.

— Ale dość już o mnie, porozmawiajmy o pani. Jak lubisz być dotykana?

[1]     Przeł. K. Iłłakowiczówna.

[2]     Por. Rdz 2, 21–22: „Wtedy to Pan sprawił, że mężczyzna pogrążył się w głębokim śnie, i gdy spał wyjął jedno z jego żeber, a miejsce to zapełnił ciałem. Po czym Pan Bóg z żebra, które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę” (wszystkie cytaty za Biblią Tysiąclecia).

[3]     Por. Rdz 1, 27: „Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę”.

[4]     Przeł. J. Kotarski.

Adrian Krysiak – Cerber
QR kod: Adrian Krysiak – Cerber