Wir

Nogi. Kobiece łydki w beżowych rajstopach. Nogi damskie. W kapciach, albo w butach na obcasie. I męskie nogi w spodniach jak w zaprasowanych na kant futerałach, albo w dżinsowych pokrowcach. Poruszają się, krzyżują, prostują. Wyciągają wygodnie albo zostają podwinięte pod siedziska krzeseł. Zdarza się, że któraś z nóg dotknie nieopatrznie innej nogi, ta w zaprasowanych na kant spodniach, tej w beżowych rajstopach i wtedy ta druga cofa się pośpiesznie, a ktoś tam na górze, coś mówi, ktoś inny wybucha śmiechem, albo żartuje, że „proszę bardzo”, że „nic się nie stało”.

Siedzisz pod stołem, albo na podłodze gdzieś w niewielkiej odległości i przyglądasz się tym nogom. Jakbyś żył wyłącznie w świecie, który wszystkim innym sięga do kolan. Ale kiedyś dorośniesz. Urośniesz i usiądziesz z innymi przy stole i wtedy twoje nogi będą poruszały się w tym przedziwnym tańcu, którego teraz nie jesteś w stanie uprawiać, któremu przyglądasz się znudzony, ponieważ znowu tutaj jesteś, chociaż nikt nie pytał cię o zdanie, nikt nie zainteresował się jaka jest twoja opinia w sprawie wizyty na kolacji u Olszewskich, Ostrowskich, Nowaków, Maliszewskich i kogo tam jeszcze matka z ojcem mają wpisanych do kalendarza, których numerem telefonu dysponują, do których dzwonią, albo od których odbierają telefon i mówią:

– Naturalnie, że wpadniemy. Cudownie, że o nas pamiętacie. Będziemy przed osiemnastą albo kilka minut później. Musimy tylko oporządzić Michasia. Wiecie ile jest obowiązków przy dwulatku.

Następnie matka albo ojciec oświadczają ci, że wieczorem idziecie z wizytą, powiedzmy, do Nowaków, cmokają i ciumkają jak niedorozwinięci i niezależnie od tego, co na ten temat myślisz, co uważasz na temat wieczornej wizyty u otyłego do granic ludzkiej wytrzymałości Nowaka i Nowakowej, której ciężkie piersi ciążą ku ziemi jak dzwony wszystkich kościołów tej dzielnicy – idziecie. Ponieważ nikt cię nie pyta o zdanie. Twoje zdanie nie liczy się w tej sprawie tak jak nie liczy się w sprawie tego, co każą ci założyć na siebie i że to muszą być koniecznie te fatalne, granatowe spodnie, w których przypominasz własnego ojca, który jakiś dowcipny ktoś o przedziwnych mocach, zminiaturyzował i oto jesteś, wystrojony jak na swój własny pogrzeb. Jakby cię chowali na jakimś przedwojniu w ubranku do chrztu, a na twoim nagrobku grabarz miałby wykuć jakieś łzawe memento. Dramat, po prostu. Piętrowe nieporozumienie.

I jeżeli komuś wydaje się, że dziecko nie myśli w ten sposób ponieważ nie dysponuje aparatem pojęciowym pozwalającym na definiowanie powyższych stanów rzeczy, albo że dziecku jest obojętne ponieważ chce czuć się bezpieczne i wystarczy jedynie zaspokoić tę palącą dziecko potrzebę, żeby uczynić je spokojnym i szczęśliwym, chuja wie o tym co siedzi w dwulatku i chuja wie o tym, co dwulatek myśli sobie na temat praw, których jest pozbawiany jak uciskany lud jakiejś odległej kolonii, w której lojalność autochtonów kupuje się za szklankę kakao, wóz strażacki, albo chuj wie co jeszcze.

Więc proszę przyjąć do wiadomości, że w tym tekście dwuletni Michaś przychodzi gotowy i posklejany ze wszystkiego, co tylko spotkało go w drodze, którą przeszedł, żeby dotrzeć w miejsce, w którym się znajduje, ponieważ dzieci zawsze przechodzą jakąś drogę, o której dorośli nie mają pojęcia. Ponieważ, kiedy dzieci milczą przez te wszystkie lata zanim wypowiedzą pierwsze zdanie podrzędnie złożone, być może, umierają w nich światy i narracje, o których nie mają pojęcia ich zasrani rodzice, dla których to wszystko, co w dzieciach siedzi jest już wyłącznie zionącą pustka ich pamięci, czarną dziurą po tym czego doświadczyli przez całą wieczność wędrówki, którą odbywa energia, prąd, który  w nich krąży, a oni myślą, że to jest to tlen we krwi, że to są jakieś leukocyty i erytrocyty, jakaś chemia, którą się da opisać. Robią te wszystkie skomplikowane i kosztowne badania żeby sprawdzić, czy nie drąży ich jakiś rak, czy jakieś gówno nie rozsiada im się w brzuchach, płucach, trzustkach i wątrobach, a później biegną z wynikiem przez szpitalny korytarz i albo cieszą się jak dzieci (cóż za idiotyczne sformułowanie), albo łkając siedzą za kierownicą samochodu i zastanawiają się, czy zdecydować się na radioterapię, czy od razu przypierdolić rozpędzoną blachą i szkłem w filar estakady. Jakby to, czy stan tego co w nich krąży, co nazywają krwią, jakby to całe mięso, z którego są zbudowani miało jakiekolwiek znaczenie. Jakby to wszystko nie było gigantycznym, wirującym kręgiem, szumiącą otchłanią, w której wszystko kończy się i zaczyna, z której wszystko bierze swój początek i w której znajduje swój koniec, który jest wyłącznie końcem krwi i mięsa, tego co żyje we wspomnieniu, w pamięci, a przecież wystarczy tylko spojrzeć w oczy niemowlęcia, żeby zrozumieć, że ono wie. Wie i rozumie. Rozumie dużo więcej niż ten, który się nad nim pochyla, który mieni się być jego ojcem lub matką, babką lub dziadkiem. Wystarczy spojrzeć w oczy noworodka, żeby przy odrobinie dobrej woli dostrzec w nich całą starość Ziemi, żeby zobaczyć odległy horyzont, za którym kryje się odpowiedź na pytania, które już dawno ci, którzy się nad nim pochylają, przestali sobie zadawać. Z inkubatorów, kojców i niemowlęcych wózków patrzą na was starcy, patrzą na was ci, którzy wiedzą i milczą, ponieważ to co wiedzą unieważnia to, co ma nastąpić, to co ich matki i ojcowie nazywają „życiem”, w co wierzą jak wierzy się w jakiegoś boga, albo w zmartwychwstanie, bez czego ich codzienność zostałaby pozbawiona sensu i nie musieliby uśmiechać się do obiektywów, wypełniać rodzinnych albumów bezwartościowym chłamem, obrazkami z których uśmiechają się atomy i plazma, z której ktoś poskładał na milisekundę kogoś, kto uważa, że jest pępkiem świata, kogoś kto uważa, że ten świat istnieje dla niego, że może z czegoś korzystać, albo coś ze sobą zabrać, coś zatrzymać. Gdyby na chwilę zatrzymali swoje spojrzenie na dnie źrenicy dziecka, które przygląda im się z dnia swojego łóżeczka zrozumieliby, że chuja wiedzą o tym skąd się wzięli, dokąd idą i że wiele razy jeszcze zadawać sobie będą te same pytania, na które wiele razy udzielą sobie tych samych, błędnych odpowiedzi. Gdyby tylko zechcieli. Ale nie chcą.

Oni chcą iść do Nowaków na wódkę, albo na kawę, albo na chuj wie co jeszcze, i ciągną tam ciebie nie troszcząc się o twoje zdanie w tej sprawie. Następnie kładą cię na kocu, albo na ciepłym i kosmatym dywanie i zapominają o tobie, każąc ci obserwować ich nogi poruszające się nerwowo, albo dotykające się wzajemnie jak wyrosłe za blisko siebie drzewa. A ty patrzysz na perski dywan, na którym odbywa się to przedstawienie i widzisz biegnącego po tym dywanie pająka i zanim Nowakowa dostanie ataku paniki, a Nowak zdejmie kapeć i rzuci się w kierunku intruza, który przestraszył mu żonę, spojrzysz na biegnącą po dywanie niewielkich rozmiarów istotę i nabierzesz pewności, będziesz po prostu pewien, że już się kiedyś spotkaliście, w jakimś innym miejscu, w wirującej jak karuzela przestrzeni, z której przez wieczność ułożyło się coś, co teraz będzie musiało być twoim życiem. Przynajmniej przez milisekundę. Albo odrobinę krócej.

04.02.2020 r.
Częstochowa

Marysia nie idzie do nieba

Wtedy, kiedy zabrała dzieci i uciekła z tamtym mężczyzną, który odebrał ją spod fabryki bawełny, nie myślała, że to nie może się udać. Kochała. Chciała żeby było inaczej. Żeby coś w jej życiu wydarzyło się naprawdę. Ona. Córka chłopa spod Sandomierza, daje sobie prawo do miłości. Jak w filmie. A w radio Cyrankiewicz i Gomułka. Z głośników przed fabryką wesołe melodie. Osiedle tętni życiem. Niczego im nie brakuje. Teraz robotnicy mają lepiej. Praca jest i dzieci nie biegają głodne jak na przedwojniu. Jej ojciec, na przykład, musiał pracować u Żyda. To nie był zły Żyd. Szewc. Dobrze płacił. Tak że oni do szkoły chodzili we własnych butach, a i na tornistry wystarczyło. Nie musieli z bratem książek przewiązywać paskiem jak reszta. Żydów zabrali Niemcy jak przyszli. Już nie wrócili. Nikt ich nie żałował. Dużo krwi ludziom napsuli to i nikt po nich nie płakał. A jak przyszli Ruscy, to zrobili nowy porządek. Taki, że już nie było dziedzica, a we dworze powstał dom kultury i biblioteka i sklep, w którym mogli kupić cukierki. Ale jej to nie wystarczało. Ona chciała do miasta. Więc spakowała się do tekturowej walizki, wsiadła w pociąg i przyjechała do Częstochowy.

Najpierw poszła pomodlić się do Matki Boskiej na tę Jasną Górę, na którą dwa razy pielgrzymowała jej mamusia. Poprosiła Matkę Bożą o zdrowie i o pomyślność i zaraz jej się zrobiło lepiej. Później spotkała koleżankę, która mieszkała w sąsiedniej wsi i znały się jeszcze sprzed wojny. Ta koleżanka powiedziała, że jest praca w fabryce, że szukają młodych, silnych dziewcząt do maszyn włókienniczych i że ona się nada. Więc poszła i dostała pracę. I wszystko się zaczęło układać.

Bardzo chciała się zakochać, bo wszystkie jej koleżanki już się kochały w chłopakach i robiły z nimi te rzeczy, o których ona nie miała pojęcia, a czuła gdzieś na dnie brzucha, że jest tam coś takiego, co wypełnia ją ciepłem, jakimś prądem, co wibruje jej w brzuchu.  Sięgał jej ten prąd aż do gardła, szemrał jej w piersiach. I wtedy poznała Stefana.

Nawet jej się ten Stefan podobał. Chociaż wołali na niego Żydek, bo miał długi nos i duże uszy. Ale poza tym był dla niej dobry i mało pił. Nie tak jak inne chłopy. A jak się opił, od czasu do czasu, to szedł spać i ani trochę się nie awanturował. Nie robił rabanu. W ogóle słuchał się jej i był jej oddany.

Ślub wzięli rok później licząc od zapoznania. Wesela nie było bo nie mieli pieniędzy, woleli odłożyć i kupić meble. Kuzyn Stefana miał coś załatwić. Był kimś ważnym na tym poniemieckim zachodzie i miał im coś z tego co po hitlerach zostało, taniej spuścić. Dla niej było ważne, żeby to nie był szaber, bo siódme przykazanie mówi „nie kradnij” i nie ważne, czy to jest żydowskie, niemieckie, polskie czy ruskie, cudzego ruszać nie wolno.

Urodziła mu dwójkę dzieci. Ale czuła, że to nie jest to co jej się miało przytrafić. Wszystko było jakieś takie bardziej szare niż kolorowe. Wszystko jakby słońce przez chmurę. Nie naprawdę. I wtedy poznała tego drugiego. Tego, którego imienia teraz nie wypowie, bo on jej życie zrujnował, on ją sprowadził na złą drogę, a szóste przykazanie mówi „nie cudzołóż”.

Więc czekała wtedy na niego przed fabryką. A on przyszedł z jedną tylko walizką. Ona miała ze sobą dzieci i trochę rzeczy. I tę samą, kartonową walizeczkę, z którą przyjechała wtedy do Częstochowy. Chciała tylko zakochać się naprawdę, a teraz zakochała się i to miało trwać. To miało się udać. I niech ją nie pytają teraz, kiedy umiera zmarszczona jak suszona śliwka, sina od odleżyn, jak mogła zabrać dzieci Stefanowi i uciec z tym drugim, którego imienia nie wypowie, bo musiałaby kłamać, musiałaby wszystko zmyślić, ponieważ prawda jest gorsza niż śmierć, która nad nią wisi, a ósme przykazanie mówi „nie mów fałszywego świadectwa” i kłamać nie wolno. A prawda nie zawsze człowieka rozgrzesza, prawda nie zawsze jest lekarstwem, nie zawsze jest właściwym rozwiązaniem. Po co komu taka prawda, która boli, której trzeba się wstydzić. Prawda jest taka, że była zła i chciała dobrze tylko dla siebie. Że ją wtedy nie obchodziły ani dzieci, ani Stefan. Że dla tamtego gotowa była zostawić ich wszystkich i uciec z nim gdziekolwiek, żyć z nim w poniemieckim domu, gdzieś pod Wrocławiem, gotowa była znosić nieżyczliwe spojrzenia sąsiadów, gotowa była udawać, że nie słyszy kiedy szeptają o niej, że jest kurwa, że dziwka, że wyrodna matka, że puszcza się i że żyje bez ślubu. Że śpi z ubekiem, z mordercą. Gotowa była dla niego nie chodzić do kościoła, nie modlić się, Matce Boskiej po nocach powierzała swoje troski, ale zawsze szeptem, nigdy na głos, nie na klęczkach, na leżąco, na wznak, kiedy on zasnął po miłości i kiedy po tej miłości chrapał.

Niech ją nie pytają dlaczego to wszystko i jak ona mogła siebie stawiać przed dziećmi, przed Stefanem. Niech ją nie pytają jak ona mogła przestać być matką, a zostać ubecką kurwą. Nikt tego nie zrozumie, kto nie czuł nigdy tego głodu w piersiach, tego rwania w sercu, tego prądu w łonie, w podbrzuszu. Nikt tego nie zrozumie, kto nie budził się w nocy zlany potem, kiedy obok siedział diabeł i mówił: „Kochaj go! Masz prawo do miłości jak aktorki z przedwojennych filmów, jak te lalki z pełnymi biodrami, te kolorowe ptaszki z ustami jak maliny, korale, jagody. Masz prawo kochać, Marysiu, więc kochaj. Kochaj się i pozwól siebie kochać. Centymetr po centymetrze. Niech kocha twoje piersi, twoje uda, twoje pachwiny i pośladki, niech kocha te wszystkie płonące i wilgotne miejsca, o których nawet księdzu boisz się wspominać przy spowiedzi. Pozwól się kochać, Marysiu” – mówił diabeł. Ale oni o tym diable się nie dowiedzą. O diable im Marysia nie powie.

A potem to wszystko się skończyło. Stefan ją znalazł i zabrał jej dzieci. To znaczy, oddała je. Tak. Oddała je Stefanowi, żeby z nim zostać. Żeby zostać z tym drugim, którego imienia nie wypowie, bo nie wypowiada się na głos imion złych duchów, demonów, tych którzy wodzą nas na pokuszenie, jak ten diabeł, który nocą siadał na jej łóżku i mówił jej tak pięknie o miłości.

I kiedy tamten drugi, którejś nocy zniknął i zostawił ją w poniemieckim domu, w wilgotnej pościeli, bez grosza, a na stole, na ceracie zostawił jej pod gazetą pieniądze (niewiele tego było, tyle co na bilet powrotny), wsiadł w pociąg i wrócił do żony, wtedy było już za późno na wszystko. Wtedy naprawdę została ubecką dziwką i tylko Stefan powiedział, że jej wybacza, że ją przyjmie, że dzieci jej potrzebują, a on potrafi zapomnieć, bo  miłość – tak powiedział – miłość nie unosi się gniewem, nie szuka poklasku, nie pamięta złego. Tak powiedział, a jej to wtedy zabrzmiało jakby to sam pan Jezus do niej w liście napisał, tym liście, który w odpowiedzi na jej list przeprośmy, napisał Stefan. I wtedy wróciła. I tak już zostało.

Cale życie przeżyła ze Stefanem. Dzieci mu wychowała. Studia pokończyły. Jedno jest lekarzem, a drugie pracuje w księgowości na hucie. A kiedy Stefan umarł na serce została sama. I tak już żyła sama, przez lata.

Teraz już nie wstaje z łóżka. Dzieci ją myją, karmią, dbają o nią. Ona to wszystko widzi, ale nie może mówić. W głowie jej się coś takiego zrobiło, że nie może. Więc patrzy tylko i słucha co obok niej o niej mówią, jakby jej nie było. Wie, że przeszkadza im jej gówno w pieluchach i jej mocz na prześcieradle. Wie, że jest stara i brzydka. Wie, że jej ciało rozpada się i gnije. Że każdy, kto tutaj przychodzi brzydzi się jej i wolałby żeby umarła. Ale ona nie umrze. Jeszcze nie teraz. Jeszcze ma tutaj coś do załatwienia. Nocą kiedy budzi się ze snu, słyszy jak bije jej serce. Jakby dzwony biły w kościele na górce, w tamtej wsi, na przedwojniu. A w nogach jej łóżka siedzi diabeł i mówi coś do niej. Cały czas coś mówi. Ale ona nie słyszy. Nic nie słyszy. Jest stara i uszy już nie te co dawniej.

31.01.2020 r.
Częstochowa
Marcin Zegadło – Dwa opowiadania
QR kod: Marcin Zegadło – Dwa opowiadania